nad szpitalem zebrały się czarne ptaki balansują ciężko i władczo jak flaga nadziana na zdobyte terytorium
w ciemnych oknach ludzie białe twarze dłonie odciśnięte na szybach jak zęby
w bezwstydnie jasnych oknach ludzie jak w rzeźniach segregują mięso jak w kuchniach kroją chleb na specjalnych stołach
chrzęst kroków anioł w niebieskich foliowych kapciach które kupił za 2 zł w automacie na korytarzu podchodzi do łóżka tu nie każdy ma swojego anioła a każdy na niego czeka
na metalowej szafce słońce o pomarańczowej skórze pachnie olejkiem do opalania i chemią do konserwacji cytrusów
to Bóg w przebraniu który łączy jakiś ciepły kraj z tym miejscem i śnieżnymi zaspami za oknem
szorstka ściana pod zaciśniętą powieką zgrzyt sztućców o obiadowy talerz miękkość głodu mięso na talerzu tu nie powinno się jeść mięsa tu łatwo o poczucie winy
ludzie bez bielizny pełne obnażenie nagość kości nagość mięśni nagość krwi nagość myśli, jęk
korytarze są jak żyły którymi przepływa ludzka krew krew która wyżarła bandaże ścian bandaże tynku krew krwi i krew myśli kwas solny życia
krzyk o który może się potknąć tylko nowy bo później sam zaczyna krzyczeć krzyk który zostaje do końca życia
szpital pod mrocznym baldachimem wron w jednakowych koszulach z tłustymi włosami bogowie i boginie pozbawieni płci w śmierdzących dezynfekcją salach czekają na dzienny przydział bezsmakowego różowego kisielu na najprzyjemniejszą atrakcję dnia jak na długo wyczekiwana walentynkę
szpital jest jak plac otoczony szczelnym grubym murem pełen zbitych w stado rozebranych drżących ofiar o przezroczystych powiekach zawiniętych w membrany nerwów w kokony z których wykluwają się najpiękniejsze najbardziej okazałe i egzotyczne motyle bólu
ptaki karabinami maszynowymi dziobów tratują ciszę rozbijając ją o pnie o rynny o siebie samych w powietrzu o ziemię jak kropla o kroplę kroplówki tropiącej krew
słońce w pomarańczowym szlafroku frotte pachnie olejkiem do opalania, wspomnieniami włoskim chłopakiem i tęsknotą
tutaj sen skondensowany w strzykawce podchodzi jak kot łasi się do nadgarstka zdradziecko przebija cienki niczym błona opór myśli uzbrojoną łapą
rozpacz przebudzenia większość budzi się na zawsze do raju bezsenności getta do którego aniołowie przemycają gazety jedzenie i życie z zewnątrz
większość próbuje stąd wyjść krwi korytarzy pod prąd przemycić się w mózgu jednego z nich (aniołów) bezszelestnie bezcieleśnie
tu przychodzą tylko więźniowie ze swoimi łańcuchami jak zwierzęta schwytane kiedyś wywiezione z odległych krajów tu każdy dostaje swój ołtarz i bezczas czekania odległość od domu niemożliwą czasem próbują zejść z ołtarza, ale chrzęszczą uprzężą krępującą nawet duszę zdradzającą zamiary
tutaj są ludzie którzy patrzą na świat przez ściany
z budynku przez dach wylatują motyle mnóstwo motyli różowych żółtych pomarańczowych skrzydeł obsiadają rynny parapety jest ich więcej i więcej przechodzą przez twardą nieprzepuszczalną powierzchnię nie uszkadzając skrzydeł
mają stabilną konstrukcję i silne korpusy
tryskają tęczową fontanną która płonie w oczach ludzi odwracających głowy
tylko Bóg jest w stanie patrzeć tylko Bóg może to wytrzymać
|