tętent koni
białe grzywy i ogony
ślinę roztrzepują drżące chrapy
błyszczące wytrzeszczone oczy
spieniona potęga na wargach wyprężonych
falujących w pościgu grzbietów
stoję na pustkowiu, kiedy całe stado
białych, popielatych i czarnych
koni dogania mnie
dudnią o ziemię
rozjuszone wściekłością zdobywania
absolutnie wolne, nigdy ujarzmione
chłoną przestrzeń pomiędzy mną a sobą
zabierają ziemię, dotykają niebo
nieosiodłane, nieoswojone
dzikie
całe stado dzikich koni
pędzi na wprost mnie
intensywna woń ich ciał
bicie podnieconych serc
taniec mięśni, marionetek poruszanych
sznurami ścięgien szaleństwa
czuję ich smak
na twarzy
słony smak spoconej skóry
miażdżą mi słuch, wzrok
całe stada rozjuszonych koni
rozgniatają mi kopytami serce i stopy
usta mam pełne ich sierści
pełne krwi
i władzy nade mną
dyszą
spod silnych nóg uderzających o podłoże
bryzgają połamane skorupy, bursztynowe
kamienie i otumaniona ich obecnością
flora
ranią zaciekle i zabijają
tęczówkami koloru ognia i gniewu
to jest ich przeznaczenie
rozdeptują ryby, chłoszczą ptaki
podrzucają statkami jakby to były
bryczki na drewnianych kołach
albo muchy
zbliżają się, grzmocą kopytami o kostkę
brukową wybrzeża mojej świadomości
która w jednej chwili obraca się w pył
stają dęba, wierzgają oszalałe namiętnością przypływu
będą kraść, będą gryźć
będą płonąć, będą kopać i rozrywać
kochać będą
a ja stoję zdrętwiała
nawet nie jestem w stanie odwrócić się
odkrztuszają zgniło-purpurową flegmę wodorostów
surowe mięso
z rozdziawionych pysków niczym z psich
gardeł zieje zepsuciem
chłód rzeźni
warkot gigantycznych lodówek i agregatorów
klaustrofobiczna pewność siebie
i zdolność czegokolwiek
nadzieja miałka jak piach
i wchłonięta
kłębowisko oddechów, żył
zadeptywanych, rwanych pospiesznie
wnętrzności w chaotycznie
podnoszących się i opadających klatkach piersiowych
żółtawe spienione pęcherze
hektolitry tłuszczu przelewają się w ich dorodnych ciałach
brylantowe krople meduzowatego deszczu
kuszące bransolety o parzącej cenie za dotyk
mienią się na piasku niczym na wystawie u chciwego jubilera
dopadły mnie jak wilki
a nie konie uformowane wiatrem
drapieżne, zachłanne pognały przeze mnie
jak ból przez nerw
jak śmierć przez resztkę życia
miękko niczym rzeźnicki topór
przez tłuszcz i mięso
ich prędkość
ich zwierzęcość
ich zachłanność
pod milczącym niebem rodzą się żądze
i ich ofiary
wystarczy jedno głębokie spojrzenie
żeby tonąć
|