Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Mateusz Kołos

Samotni

Samotni

- Pan już chyba któryś raz w tej trasie?

Jadą wystarczająco długo by godziny zaczęły się wlewać w siebie nawzajem, tworząc kaskady spadające w dół po rzeczywistości i wypłukujące z niej wszelka stałość. Pejzaż za oknem rozmaka, ostatnie skrzepłe w porannym chłodzie kolory przebiegają maźnięciami od ramy do ramy, rozjeżdżają się w tandetne akwarele, w dodatku monotematyczne, bo cóż w tym odkrywczego, drzewko, łączka, mostek, rzeczka, automatyczny odwrót głowy.
Rzuca okiem na zegarek, oślepiony ustawicznym wpatrywaniem się za okno nie dostrzega w pierwszej chwili wskazówek. Druga. Cztery godziny przymusowej majówki, cztery godziny małomiasteczkowej wystawy ratuszowej, rzeczywistości immanentnej napędzanej rytmicznym bębnieniem po szynach. Nie lubi pociągów. Nie lubi podróży. Nie lubi podróży z tamtego miasta, może dlatego, że jest ich zbyt wiele, że większości nie planuje lub co gorsza nawet o nich nie myśli, po prostu nagle nogi prowadzą go do znienawidzonego środka lokomocji, pozwalając odzyskać nad sobą kontrolę, gdy pociąg już jedzie; a potem siłuje się ze sobą, ślizga zdenerwowanym wzrokiem po kolejnych kilometrach zostawianych za oknem; czyby przypadkiem nie wysiąść gdzieś po drodze, może tam już wcale nie ma tego miejsca, może wypełniło się innym materiałem ludzkim i inny czas je pokrył. Zastanawia się tak i chyba sam się w tym zastanawianiu oszukuje, bo tak czy inaczej zawsze dojeżdża. Pójdzie tam, zobaczy, przystanie na moment, obejdzie wokół, coś spróbuje sobie przypomnieć. Później wypije szybko kawę w przydworcowym bufecie, oparzy sobie dolną wargę i w ostatniej chwili dopadnie odjeżdżającego już składu.
Dotyka ręką opuchniętej od braku snu twarzy i widzi, że tym razem oblał sobie przy okazji rękaw kurtki. Miasta już nie czuć oprócz dwóch wymienionych, miasto teraz juz tylko piecze i pobudza lekko kofeiną. Tak jest zawsze, bo przecież nawet nie zdążył zostać. Właściwie to po co zostawać. Wystarczy, że od czasu do czasu wraca. Poza tym, nie umie sobie wyobrazić powrotu przeciągniętego w Teraz, przeszłości nawiniętej na teraźniejszość. Nie ma na co nawijać. Pociąg to rzeczywistość śmiertelnie mobilna, z tej perspektywy zdążył już zapomnieć o tym, że tam jest jakikolwiek czas.

- Nie. Ale to nie zmienia faktu, że podróż się dłuży.

Jego odpowiedź przedziera się przez przedział i ląduje w gdzieś w okolicach jej ramienia, tak, że ona odruchowo odwraca głowę w tamtą stronę. Usiadła naprzeciwko, nie jak ci wszyscy-z-torbami-psami-i-dzieciami, wpierdalający się do środka na długo przed pytaniem czy wolne, moszczący sobie miejsca po przekątnych na złamanie karku, żeby nikt nie zahaczył okiem, bo się jeszcze poprują. Siedzą więc tak w perfekcyjnym tête-à-tête, jak oszukańcze lustra, bo nawet równego są wzrostu, światło z okna na jej twarz pada, reszta przedziału odjechana w półcień. Z niego jeszcze pączkują nikłym halo kolana dziewiczo zbielałe, jeszcze sukienką nie zakryte, bo materiał kończy się wyżej, wyżej o tę parę centymetrów od małżeństwa czy staropanieństwa. W niczym mu nie przypomina kogoś, kto mógłby się pojawić w tamtej historii. Jego słowa zdążyły już zapaść się pod monotonna dźwiękową plandekę stukotu i od teraz to jedyny dźwięk dający się w tej rzeczywistości opisać. Dobry soundtrack dla wszystkich tych filmideł, które pamięta tym mocniej im bardziej chce o nich zapomnieć. Wycieczka po przeszłym jak nudna kolejka w lunaparku, ekspozycja zdrewniała od spojrzeń. Może jednak jeszcze raz, pojawia się myśl, w której siłują się ze sobą czysta tęsknota i perwersyjna potrzeba powtarzania. Co z tego, że nikogo mu nie przypomina. Nie zawsze szuka się pretekstów, jeśli chce się opowiadać, prawda?

- Tak.

Więc jednak chce pani, żebym opowiadał.

***

To było jedno z tych mieszkań, które od początku swojego istnienia walczyło z implozją wywołaną przez napierające na siebie ściany. To było jedno z tych mieszkań, jakie na klatkach schodowych bloków spotyka się zawsze pośrodku, to trzecie, nikomu niepotrzebne, upychane na siłę i bez namysłu, bez pomysłu urządzone, dwa pokoje rzucone sobie na plecy, przedzielone wielką jak w teatrze czerwoną kotarą z braku pasujących drzwi, kuchnia i łazienka wyrosłe gdzieś daleko poza mięsistymi ścianami korytarza, w którym wszyscy lokatorzy się gubili, gdzie poniewierały się leżące na stosie kurtki i buty, o które zaczepiali się, idąc w nocy za potrzebą.
W pokojach panował ciągły ruch, może dlatego, że gdy znalazło się w jednym, nacierające na ciebie poczucie braku przestrzeni kazało ci zaraz przechodzić do następnego, tam z kolei procedura się powtarzała i wszystko zaczynało się od nowa, nie pozwalając się niczemu kończyć; nawet jeśli ktoś miał wrażenie, że w natłoku niedokończonych książek, butelek z pływającymi w środku zlewkami wódki i kiepskiej jakości szkiców, porozwalanych gdzie nie spojrzeć znajdzie się coś, nad czym ostatecznie będzie można odetchnąć, okazywało się to jedynie podświadomą chęcią przerwy w tym opętańczym ruchu wahadłowym. Bo nawet ludzie nie potrafili się tu skończyć. Mieszkali, wyprowadzali się i wracali znowu. Przez pokoje przewijały się najrozmaitsze persony, szumowiny i święci, artyści i robole, podróżnicy i miejscowi, tak długo miesił się ten kolaż osobowości, że w końcu nie wiadomo było, czyje to mieszkanie, że w końcu było to mieszkanie ich wszystkich i żadnego z nich.
Przyjechała do tamtego miasta tak jak to się robi w tych filmach drogi, nikt nic nie wiedział, nikt nie widział, może nawet ona sama. Podobnie zresztą pojawiła się w mieszkaniu, wyrosła nagle w tym drugim pokoju, odsłoniła zasłonę, rzuciła krótkie „cześć” wszystkim, którzy w pierwszym rozpijali coś niebezpiecznie taniego i najnormalniej w świecie poszła do kuchni zrobić kanapki.
Nie wiadomo dokładnie, co robiła. Coś zaocznie, może nawet żyła zaocznie, bo z reguły leżała od rana na brudnym materacu, paląc papierosa za papierosem i licząc sobie fałdy na brzuchu. Po mieszkaniu chodziła w pidżamach, zmieniała je nadzwyczaj często, tak często, że człowiek zaczynał się zastanawiać, czy ma coś innego w swojej rozpirzonej walizce. Czasem gdzieś wychodziła, ubierała się wtedy niemodnie, niekobieco, niedziewczęco nawet; wyglądała jakby spóźniła się w swoim dojrzewaniu, w powyciąganych bluzach z kapturem, trampkach i dziurawych dżinsach. Wracała niepostrzeżenie, późno, wślizgiwała się cicho do łazienki i rozebrana zanurzała w wannę pełną ciepłej wody. Później ktoś przychodził i budził ją, bo zawsze zasypiała, a ona gramoliła się z wystygłej cieczy, lekko drżąc, i zanim oblekła się w mały ręcznik, ledwie zasłaniający jej pełne piersi, patrzyła przez chwilę na swoją sylwetkę dojrzałej gruszki, rozjeżdżającej się w biodra i schodzącej pachwinami do szypułki łona. Lubiła to drżenie, jej brzuch pokrywał się wtedy gęsią skórką, jakby ktoś niewidoczny całował ją z tyłu po karku. Poza tymi momentami nikt jej po karku nie całował. Mężczyźni przepływający przez mieszkanie zdawali się być półprzepuszczalni, nierealni. Nawet się więc nie podnosiła z materaca, gdy w korytarzu słychać było męski głos, zaciągała sie tylko mocniej papierosem i stwierdzała sama przed sobą, że przepłynęłaby przez nich w ten sam sposób.
On z drugiej strony zdawał się żyć na dwa etaty, puszczał siebie na paru taśmach rzeczywistości jednocześnie. W mieszkaniu był od samego początku, choć przychodził do niego tylko po sen, a i to nie zawsze. Parę razy w ciągu dnia wpadał, żeby coś zjeść. Zatrzymywał się wtedy przy drzwiach, jakby zastanawiając się, czy dopiero przyszedł, czy już musi wychodzić. Zastraszająco często wybierał to drugie. Nikt już nie pamięta, kiedy ostatnio widział go zasypiającego – przychodził nad ranem, gramolił się nieumyty na swoje posłanie w kącie pierwszego pokoju, a gdy znajdował sobie w końcu dogodna pozycję do spania, musiał wstawać, budzić wszystkich porannym prysznicem i walką z zacinającym się zamkiem. Ktoś, kto podnosił się wtedy z posłania mógł zobaczyć, jak przed wyjściem w zionącą chłodem klatkę rozciera sobie ręce, chuchając w nie przeciągle. Zawsze rozcierał ręce, nawet jeśli było lato. Garbił się, może dlatego, że wymusiły to na nim niskie klatki schodowe, bo to głównie po nich zapieprzał całe dnie, będąc akwizytorem, zaklinaczem chłamu, działającego akurat tyle, żeby mógł się oddalić na bezpieczną odległość. Ktoś, kto podnosił się wtedy z posłania, mógł jeszcze spostrzec jego wielki wyświechtany neseser, w którym trzymał próbki tego chłamu, mógł usłyszeć, jak obija się on o drewniane framugi drzwi i ten dźwięk wyciąga za kołnierz wszystkie pozostałe z mieszkania, zostawiając tylko próżnię porannej ciszy. Z tym, że nikt się z posłania nie podnosił, wszyscy znali te dźwięki na tyle dobrze, że stawały sie one dla nich ciszą. Gdy miał na to czas, zastanawiał się, czy on przypadkiem także nie jest częścią tej ciszy. Sam nie był skory do produkcji dźwięków, do produkcji rozmów, śmiechów i niewybrednych żartów. Atmosfera mieszkania była dogodna jedynie do przechodzenia przez nią w inne części miasta, nigdy do zatrzymania się na dłużej. W tej atmosferze trudniej się oddychało, może przez skotłowane ciągłym ruchem z pokoju do pokoju powietrze. Próbował czasem westchnąć sobie tak jak to przystoi człowiekowi, ni stąd ni zowąd, przed złożeniem głowy do snu.
Zastraszająco często ni stąd ni zowąd zasypiał bez wzdychania.

Pierwszy pokój był dominium mężczyzn. Wieczór ściągał ich w te cztery ściany, sadowił w nieregularnym kręgu krzeseł, taboretów, łóżek i poduszek, sączył w nich leniwą strużką alkohol tańszy i droższy i wyciągał w zamian ich ciemność, dzięki której rósł w siłę, aż stawał się nocą, przygniatającą ich upojeniem do podłogi. Żałowała wtedy, że ta zasłona nie jest z żelaza, albo, że nie wyrosła na jej miejscu ściana. Żałowała, że ściana nie wyrosła jej w uszach, że dopływa do niej brocząca z nich ciemność, te słowa zadzierające spódnice wszystkich napotykanych w mieście dziewczyn, zdzierające z nich bluzki i staniki, zrywające majtki, te słowa gwałcące co ładniejsze sąsiadki w bloku, te słowa, które przemocą stawały się ciałem, każdym kobiecym ciałem, które chcieli posiąść. Bełkotali w tym swoim ekstatycznym delirium, zalewali się wódką i śliną, wybiegali do łazienki, żeby sobie zwalić, gdy już nie wytrzymywali. Uświadamiała sobie wtedy, że modli się w duchu, żeby żaden z nich nie pomylił kierunków, nie wpadł przez tę zasłonę prosto na nią. Uświadamiała sobie z trudem, bo w Boga nie wierzyła i nie wiedziała do kogo się modli, może do nich, telepatycznie włazi im do głów i kieruje na kibel. Była wtedy jedyną dziewczyną w mieszkaniu, przemieszczała się więc jak najbliżej ścian, a po przebudzeniu nie poruszała się, żeby wszyscy myśleli, że wyszła. Czekała, aż w pokoju obok ucichnie, aż zapach samca wywietrzeje i dopiero wtedy wypuszczała z siebie ze świstem nagromadzone powietrze.

W soboty przychodził wcześniej, mimo to zmęczony był równie mocno, co w każdy inny dzień. Zrzucał buty i w kurtce siadał na swoim posłaniu, wpatrując się w przestrzeń, której nie ma, przestrzeń, gdzie nie ma kierunków, w które musisz chodzić, nie ma gruntu, po którym musisz chodzić, a ty możesz nie mieć nawet nóg, więc w ogóle już nic nie musisz. Wyglądał wtedy tak, jakby zmęczenie w nim skamieniało, siedział prosto, bez drgnięcia, bez mrugnięcia, aż wszelka statyka zlatywała się do niego i wtedy nawet puste mieszkanie zdawało się być bardziej żywe.
Sobota to była dla nich rzadka okazja do minięcia się w korytarzu, do zdawkowych powitań i produkowania dźwięków, dzięki którym ten drugi/ta druga wiedział/wiedziała, że on/ona jest. Pomysł rozmowy wydawał się raczej śmieszny, bo ona słuchała tylko książek, a on nie potrafił nawet tego, przynajmniej dopóki siedział w ten sposób. Parę razy zdarzało jej się znaleźć na drodze jego wzroku. Siedząc w fotelu czytała książkę, paliła papierosa i czuła jak bezmyślnie się przez nią ten wzrok przebija, jak lęgnie się w ścianie za jej plecami i dopiero ta ściana powoduje, że on się ocyka, patrzy jakimś niemożliwie smutnym wzrokiem na jej książkę, zrzuca z siebie wszystko aż do majtek i idzie do łazienki, skąd w chwilę później dobiega dźwięk wody sunącej po ciele. Wykorzystywała ten moment, żeby wziąć coś z kuchni i zaszyć się u siebie zanim przyjdą mężczyźni. Kładła się na łóżku, on wracał z łazienki, krzątał się trochę po pokoju, aż w końcu znów siadał nieruchomo w fotelu, z tym, że teraz nie patrzył już bezmyślnie, ślizgał się wzrokiem po całej przestrzeni, a ona czuła, nawet nie zerkając w tamtą stronę, że jego wzrok się boi, szuka jakichś stałych, sensownych punktów w tym mieszkaniu gdzie nic się nie kończyło tak jak chciało. Czuła też, że zatrzymuje się na chwilę na niej, choć leży za ścianą, ale wtedy znów zaciągała się mocniej papierosem, tak mocno, że się krztusiła. Ten odgłos go płoszył, bo później już nic nie wyczuwała.
Mimo wszystko bała się, że w jego wzroku jest ciemność tamtych mężczyzn.

To się zdarzyło podczas jednego z tych grudniowych dni, gdy kończący się rok zbierał inne pomniejsze końce do kupy i nawet w mieszkaniu powracała nadzieja, że wszystkie dawno zastygłe wpół ruchu czynności, wpół materii rzeczy i wpół życia ludzie odnajdą wyjście, a potem to, co zakończone będzie można uprzątnąć, będzie można zrobić wiosenne porządki i nowe firanki w czystych oknach zawiesić. Mężczyzn od paru dni nie było, buszowali w ciemnej materii miasta i najwyraźniej nie zamierzali wracać przed nowym rokiem. Znów siedzieli we dwójkę w pierwszym pokoju, znów w standardowych pozach, ona spaliła już dwa papierosy i nie mogła skończyć nawet akapitu czytanej właśnie książki, tak ją jego tępy wzrok rozpraszał. W kuchni szczęknął czajnik, podniosła się, podciągnęła dół pidżamy na szerokie biodra i poszła. W tym samym momencie on rozpoczął proces rozbioru swojej garderoby i udał się do łazienki. Położyła się na łóżko z kubkiem kawy przyciśniętym do serca, liczyła teraz dla odmiany nacieki na ścianach. Słyszała jak on wrócił, zatrzymał się niespodziewanie w okolicach fotela, a po chwili zaczął zmierzać w stronę zasłony. Odgarnął ją, wszedł, stanął przy łóżku z wyciągniętą ręką, w której trzymał książkę. Obrócił ją w rękach i przyglądał się uważnie okładce. Twoje, powiedział cicho. Oczy miał niemęskie, zaszklone zmęczeniem i jakąś nieopanowaną tęsknotą za czasem, który się zalągł między literami tytułu. I te oczy nie były oczami tamtych mężczyzn, były to oczy pełne politowania i zagubienia, tak pełne, że postanowiła im pomóc się odnaleźć choć na chwilę i przytuliła się do tych oczu, a potem do niego samego, zamknęła się nad nim powabnym łukiem i przykryła światło, a w ciemności nagle wykwitły dwie chaotyczne białe plamy, plama ubrań i kotłujących, przenikających się ciał; a on wszedł w nią, pachnącą w tamtym miejscu rumiankowym papierem, takim samym, jaki sprzedawał za grosze w czteropaku i czuł teraz, jakby rozrywał ten papier, jakby ona sama już tym papierem była, wypływała spod niego i wstęgą owijała nad nim. I zaplątani w ten histeryczny węzeł runęli na zasłonę, a zasłona wpół się przerwała i pierwszy pokój runął światłem w drugi i pochłonęły się wzajemnie, a oni, zakrzepli w półcieniu, spostrzegli swoje nagie ciała; spostrzegli jak mężczyzna pochłania się wzajemnie z kobietą i jak bardzo w tym pochłanianiu się odpychają.
A potem ona uświadomiła sobie, że przecież w tym mieszkaniu nic się nie kończy, tak jak powinno, więc wyrzuciła go z siebie, wstała, zaśmiała się krótko, spazmatycznie i zwymiotowała; wymiotowała tak mocno, jakby cała jej istota chciała się z niej wydostać z tego wstydu, który teraz przygiął ją do klęczków. Przestała, przewróciła się na plecy obok kolorowej plamy i oddychała ciężko, a on nagle skamieniał jak nigdy dotąd i patrzył tylko na swoje stopy, na których zostały jeszcze idiotycznie bordowe skarpety frotte, te same co w jego sześciopakach. Ale nikogo to przecież nie obchodziło, a najbardziej jej, która teraz zaczęła powtarzać cicho „Rzygam tobą” i ostatecznie nie wiedział czy mówi to do siebie samej, czy do niego, więc tylko siedział i patrzył na swojej stopy, a ona powtarzała, a on siedział i patrzył, a ona powtarzała...

Wyszła z mieszkania wcześnie nad ranem. Miała ze sobą walizkę, na sobie umyte włosy i sprane ubrania. Mocowała się chwilę z zamkiem, obudził się wtedy i nieznacznie podniósł z posłania. Widział, jak znika w ciemni klatki schodowej, jak ta ciemnia powoli zmniejsza się pod naporem zamykanych drzwi i wtedy doszło do niego, że po raz pierwszy coś się w tym mieszkaniu skończyło.

***

Budzi się z zimna. Drzwi do przedziału są otwarte, pociąg właśnie wyjeżdża z jakiegoś miasta. Musiała wysiąść gdzieś po drodze. Nie myśleć tyle, mówi do siebie głośno i nagle uświadamia sobie, że to pierwsze słowa wypowiedziane od jej krótkiego „Tak”. Znowu się pani ze mną zgadza, myśli mimowolnie, bo chyba już inaczej nie umie. Co, do cholery, było dalej? Ona się już nie odnalazła, on zmienił swój chłam na trochę lepszy, nie biegał już tyle i w końcu miał czas na książki. Potem i on przepadł. Standard. W pewnym momencie wszystko się rozmywa. Bynajmniej nie kończy. Gdzieżby śmiało.
Zastanawia się, co się teraz dzieje ze współpasażerką. Wysiadła na jakiejś słabo oświetlonej stacji, przywitał ją starszawy wujek, położył jej rękę na tyłku i tak ciasno objęci ruszyli w tan z ciemnością. Albo wróciła do domu, uściskała się z rodziną, zamknęła w pokoju i ręką przywołuje w swoje łono wszystkich cudownych mężczyzn. Mógłby się tam też znaleźć, mógłby ją odepchnąć i rzucić: Pani jest samotna, pani jest zagubiona, pani nie wie co robi, widziałem to już w pociągu. Mógłby. Ale patrzy tylko w przykopcone nocą okno, dostrzega swoje oświetlone łuną miasta oblicze i rzuca w jego kierunku dwa spontaniczne aż do bólu krótkie pytania.
A ty? Przespałbyś się ze mną?

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur