Ceg³a - Literatura - Proza - Poezja
JEST JU¯ 24 NUMER MAGAZYNU CEG£A - PIECZÊÆ, PYTAJ W KSIÊGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJ¦CIE GARNCARSKIE 2, WROC£AW
AKTUALNO¦CI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIÊGA GO¦CI REDAKCJA
 
 
WRÓÆ | WYDRUKUJ

Miros³aw Mrozek

Bezimienny

Wschodz±ce s³oñce wydziera³o z mroku p³askie, porwane po³acie pustyni. ¦wiat³o nadawa³o suchej, spêkanej glebie koloryt brudnej, dawno zasch³ej krwi. Widok by³ monotonny, gdzieniegdzie tylko czernia³y oszlifowane przez wiatr ska³y i biela³y szkielety pad³ych zwierz±t. Wiatr niós³ ze sob± drobne, ostre niczym szk³o drobiny piasku, ustawa³ i wtedy mo¿na by³o dostrzec, ¿e pustynia nie ma kresu, a przynajmniej nie sposób go dostrzec, pó¼niej na nowo zaczyna³ nie¶æ zabójczy py³. Je¶li istnia³y jakiekolwiek stworzenia, zdolne ¿yæ na tym pustkowiu, musia³y skryæ siê w rozpadlinach i cierpliwie czeka³y nocy. Ju¿ pierwsze promienie s³oneczne sprawi³y, ¿e powietrze zaczê³o drgaæ i rozpala³y powierzchniê tej ziemi, która musia³ byæ niew±tpliwie ostatecznym dnem piek³a.

Na niewielkim, p³askim wzniesieniu sta³ wysoki, zwalisty mê¿czyzna, ubrany w d³ug± szatê, któr± szarpa³ gwa³towny wiatr. G³owê mia³ ods³oniêt±, czaszka ogolona by³a do skóry, w d³ug±, potargan± brodê nabi³o siê piasku, tak, ¿e wydawa³a siê ruda, w rzeczywisto¶ci by³a siwa. Jednak na twarzy nie by³o nawet ¶ladu zmarszczek, poza wysokim czo³em, na którym bieg³y trzy poprzeczne bruzdy, zdradzaj±ce g³êboki namys³. Oblicze by³o dziwnie blade, nie naznaczone opalenizn±, musia³ wiêc zjawiæ siê tutaj niedawno, mo¿e nawet ostatniej nocy. Czerwonymi kraterami pustych oczodo³ów patrzy³ prosto w s³oñce.

Nie pamiêta³ nic, dos³ownie nic, nawet swojego imienia. W jego umy¶le zaszczepiona zosta³a jednak wiedza, ¿e istniej± Bezimienni i ¿e minionej nocy on sam sta³ siê jednym z nich. Odda³ wszystkie swoje wspomnienia, by do nich do³±czyæ. Mo¿e utraci³ co¶ niezmiernie cennego, mo¿e tylko brzemiê koszmarów przesz³o¶ci. Równie dobrze móg³ byæ jeszcze wczoraj potê¿nym w³adc±, jaki i nêdznym ¿ebrakiem. Móg³ byæ ¶wiêtobliwym mê¿em albo nêdznym morderc±. Czy by³ dobrym, czy z³ym cz³owiekiem – nie w tych kategoriach ju¿ nie my¶la³, je¶li kiedy¶ w ogóle my¶la³ w ten sposób. Jedno by³o pewne, nie mia³ wyj¶cia. Czu³ jeszcze, jak zasychaj± mu na brodzie ostatnie krople krwi, p³yn±cej z oczodo³ów, z których wydarto oczy. Zreszt± nawet posiadaj±c zmys³ wzroku, nie mia³by szans prze¿yæ na tym przeklêtym przez bogów pustkowiu wiêcej ni¿ kilka godzin. Teraz by³o pewne, ¿e bêdzie ¿y³.

Nie, nie by³ nie¶miertelny. Mog³y go zabiæ ¿elazo, ogieñ, woda, upadek z wysoko¶ci. Potrafi³ jednak wytrzymaæ wiele dni bez jedzenia i picia. Jego cia³o sta³o siê o wiele wytrzymalsze, ruchy nabra³y niedostêpnej nawet zwierzêtom szybko¶ci i zwinno¶ci. By³ niewra¿liwy na upa³ i ch³ód. Pozosta³e mu ludzkie zmys³y wyostrzy³y siê niezmiernie, zyska³ te¿ jaki¶ nowy zmys³ orientacji w terenie. Nieomal odczuwa³ otaczaj±c± go przestrzeñ, wiedzia³ dok³adnie co znajduje siê przed nim, za nim pod nim i nad nim. Mia³ w g³owie trójwymiarow± mapê, siêgaj±c± wiele mil naoko³o.

Wiele mia³ w g³owie. Wiedzê o tej pustyni, otaczaj±cych j± krainach i ludach, które je zamieszkuj±. Wreszcie o ca³ej planecie, uk³adzie s³onecznym, galaktyce, gromadzie i… nie, pó¼niej by³y ju¿ tylko mgliste obrazy i dra¿ni±ca ciekawo¶æ. Mia³ b³og± ¶wiadomo¶æ, ¿e zwyk³ym ¶miertelnikom wiedza ta jest niedostêpna. Zreszt± o tych ¶miertelnikach wiedzia³ te¿ wiêcej ni¿ oni kiedykolwiek sami siê dowiedz±, zarówno o ich cia³ach jak i umys³ach. Nie mia³ tylko ¿adnego pojêcia o bogach, nawet czy istniej±, a je¶li tak, jaka jest ich natura. Nie by³ jednym z nich i nie byli nimi pozostali Bezimienni.

Jednak musia³ byæ kto¶ jeszcze, kto¶ potê¿niejszy, kto zabra³ mu wspomnienia i uczyni³ Bezimiennym. Zaszczepi³ mu te¿ przestrogê, i¿ nie mo¿e szukaæ ¶ladów swojego poprzedniego ¿ycia, inaczej stanie siê na powrót zwyk³ym ¶miertelnikiem. Otrzyma³ od niego równie¿ dar urzeczywistniania, jednak ¿eby siê przekonaæ, co to w³a¶ciwie znaczy, musi powróciæ do ludzi. Urzeczywistniaæ mo¿na bowiem tylko w ludziach albo w bezpo¶rednio otaczaj±cej ich rzeczywisto¶ci.

 

*

 

Przewi±za³ oczy przepask±, zrobion± z kawa³ka oderwanej szaty, aby piasek nie dostawa³ siê do niezupe³nie jeszcze zagojonych ran. Poprawi³ wi±zania sanda³ów, spostrzeg³ przy tym, ¿e wykonane by³y kunsztownie z najlepszego gatunku wielb³±dziej skóry. Nabra³ gar¶æ py³u, roztar³ go w palcach i rzuci³ na wiatr. Zdecydowa³ siê i¶æ z wiatrem w kierunku wschodnim.

Szed³ niezwykle szybko, nieomal bieg³, zwinnie przeskakiwa³ co wiêksze rozpadliny i omija³ z wyprzedzeniem ska³y. Dziêki wewnêtrznemu kompasowi trzyma³ siê ¶ci¶le wyznaczonego sobie kierunku. Minê³o kilka godzin, s³oñce sta³o w zenicie, nie czu³ jednak w ogóle zmêczenia, a oddech nie by³ wcale przy¶pieszony. Zorientowa³ siê, ¿e ma towarzysza, wysoko nad nim kr±¿y³ wielki sêp królewski. ¦ledzi³ go ju¿ dwie godziny, zni¿a³ lot, przypatrywa³ siê swojej potencjalnej ofierze, pó¼niej wznosi³ siê wy¿ej i oddala³, by zlustrowaæ resztê swojego rewiru. Wraca³ po kilku minutach, jakby zdziwiony, ¿e ten pokraczny, dwunogi stwór na dole nie opad³ jeszcze z si³.

O zmierzchu sêp gdzie¶ znikn±³. Bezimienny nie przerywa³ marszu, przy¶pieszy³ nawet nieco, zirytowany tym, ¿e wci±¿ nie wyczuwa³ granic pustyni. Gniewa³o go co¶ jeszcze, czu³ siê jak noworodek, wiedzia³ wprawdzie wiele o otaczaj±cym go ¶wiecie, nic jednak o sobie. Nie potrafi³ siê w ¿aden sposób okre¶liæ. W³a¶ciwie nie interesowa³o go, kim s± jego rodzice, czy ma jakie¶ ¿ony, dzieci – nie, to by³o nieistotne. Drêczy³o go tylko jedno pragnienie, dopa¶æ tego, który go okaleczy³ i pozostawi³ tutaj na pewn±, powoln± ¶mieræ. Przez ca³y dzieñ wêdrówki obmy¶la³ rodzaje tortur, którym podda³by tego nieznanego wroga. Absolutna znajomo¶æ anatomii, fizjologii i psychiki ludzkiej stwarza³a nieograniczone mo¿liwo¶ci zadawania bólu. Te rozwa¿ania sprawia³y mu niek³aman± przyjemno¶æ. By³ zatem okrutny, kto wie mo¿e nawet odda³by swoje moce za mo¿liwo¶æ dokonania zemsty. Nie – podpowiada³ rozs±dek – nie warto, je¶li nie on, zap³ac± inni.

Przeskakuj±c nad jak±¶ szczelin± wyczu³ wê¿a, chwyci³ go wprawnie tu¿ poni¿ej g³owy, któr± zaraz potem ukrêci³. Gad by³ du¿y, jak na gatunki zamieszkuj±ce ten ekosystem, mierzy³ prawie metr d³ugo¶ci. Przy pomocy ostrego kamienia oskórowa³ go i wypatroszy³. Jad³ na surowo, gryz³ gumowate miêso i drobne ko¶ci. Czu³, ¿e z ka¿dym kêsem przybywa mu si³. Zjad³ wszystko. Roz³o¿y³ skórê na ziemi, pog³adzi³ ³uski, poczu³ tkwi±ce w regularno¶ci ich u³o¿enia piêkno. U¶wiadomi³ sobie, ¿e kocha piêkno. Nigdy nie bêdzie móg³ ju¿ podziwiaæ wzrokiem urody kobiet. Ogarn±³ go gniew, zerwa³ siê i zacz±³ uparcie i¶æ.

O ¶wicie sêp powróci³, lata³ teraz ni¿ej ni¿ poprzedniego dnia, zatacza³ coraz cia¶niejsze krêgi. Bezimienny usiad³, po chwili po³o¿y³ siê na boku, nakry³ g³owê rêkoma. Sêp wyl±dowa³ jakie¶ dwadzie¶cia kroków od niego. Patrzy³ na le¿±cego, przekrzywiaj±c g³owê. Wyda³ z siebie ni to krakniêcie ni to szczekniêcie. Podskoczy³ kilka kroków bli¿ej, rozpo¶cieraj±c przy tym skrzyd³a. Bezimienny nie dawa³ oznak ¿ycia. Sêp przyskoczy³ jeszcze kilka kroków, popatrywa³ nieufnie to jednym to drugim okiem. Nagle odskoczy³ przestraszony do ty³u, mimo ¿e Bezimienny nie wykona³ najmniejszego ruchu. Zacz±³ kiwaæ g³ow± osadzon± na nagiej pomarszczonej szyi i wydawaæ d¼wiêki przypominaj±ce zgrzyt krzy¿uj±cego siê ¿elaza. Poderwa³ siê, wzbi³ wysoko w powietrze, skierowa³ na zachód, by nie powróciæ ju¿ wiêcej. Bezimienny wsta³, otrzepa³ siê z kurzu, ruszy³ na wschód.

Granic pustyni nie wyczu³ tego dnia ani nocy, ani nawet nastêpnej nocy. Dopiero w po³udnie czwartego dnia wêdrówki zetkn±³ siê z wzgórzami poro¶niêtymi traw± oraz z rzadka drzewami. Za nimi by³a rzeka, nad któr± rozci±ga³o siê leniwie, niczym smok u wodopoju, wielkie miasto.

 

*

 

Miasto ja¶nia³o, budynki wzniesione by³y z wielkich, bia³ych bloków kamiennych. Uliczki by³y proste, lecz w±skie, krzy¿owa³y siê w równych odstêpach, tworz±c idealn± kwadraturê dzielnic. Tylko g³ówna ulica, a zarazem droga transportowa, by³a szeroka, brukowana twardym, równie¿ bia³ym kamieniem. Bieg³a równolegle do rzeki, wypuszcza³a w jej kierunku kamienne nasypy, swego rodzaju mola.

Bawi³y siê na nich dzieci, skaka³y do p³ytkiej wody i wyczynia³y wszelkie mo¿liwe harce. Kobiety pra³y odzie¿, ich obfite, ods³oniête piersi podskakiwa³y w rytm uderzeñ kijanek. Na biodrach mia³y w±skie przepaski, zawi±zane tak, ¿e ods³ania³y ca³e lewe udo i czê¶æ po¶ladka. By³y czarnow³ose, dorodne i urodziwe. Wyczulony wêch Bezimiennego rozpoznawa³, bij±c± od nich s³odk± woñ potu i kobieco¶ci.

Na pó³nocnym skraju miasta znajdowa³ siê wielki plac, po³udniow± granicê stanowi³ okaza³y pa³ac i przylegaj±ce do niego koszary. By³ dzieñ targowy, na placu panowa³ wielki ruch. Kupcy rozstawili swoje stragany w dwóch rzêdach. Kupiæ mo¿na by³o dos³ownie wszystko: zwierzêta hodowlane i te przeznaczone do rozrywki, najprzeró¿niejsze miêsa i owoce, sprzêty gospodarskie, ubrania i tkaniny, orê¿, instrumenty, a nawet ozdoby ze szlachetnych kruszców i kamieni. Po ubraniach i ozdobach, robi±cych zakupy kobiet, widaæ by³o, ¿e mieszkañcy miasta s± zamo¿ni.

Miêdzy placem a dzielnicami mieszkalnymi znajdowa³a siê karczma, zaszed³ do niej Bezimienny. Usiad³ przy szerokim stole z heblowanych, a nawet ozdobnie rze¼bionych desek, w³adczym i lekcewa¿±cym gestem za¿±da³ jad³a i napitku. Karczmarz, muskularny, w³ochaty olbrzym przyniós³ na cynowej tacy dymi±c± jeszcze pieczon± jagniêcinê, du¿y placek pszenny i gliniany dzban czerwonego wina. Bezimienny zjad³ ³apczywie, opró¿ni³ dzban i skierowa³ siê ku wyj¶ciu. Drogê zagrodzi³ mu karczmarz, ¿±daj±c najwidoczniej zap³aty. Bezimienny, w³a¶ciwie nawet nie d³oni± a koniuszkami palców, popchn±³ go tak, ¿e wielkolud przewróci³ siê na plecy, g³o¶no uderzaj±c potylic± o kamienn± posadzkê.

Ruszy³ na po³udnie. Przed pa³acem drogê zagrodzi³o mu kilkudziesiêciu stra¿ników, uzbrojonych w we w³ócznie i krótkie miecze, przymocowane skórzanymi pasami ze srebrnymi klamrami w kszta³cie s³oñca. Stali w dwóch szeregach, wygl±dali na silnych i zaprawionych w boju. Bezimienny wyci±gn±³ d³oñ przed siebie, zacisn±³ j± w pie¶æ, a¿ zatrzeszcza³y ko¶ci palców, a mo¿e trzeszcza³y to czaszki zbrojnych, którzy padli na ziemiê, z ich nozdrzy, oczu i uszu p³ynê³a krew. Przekroczy³ dwa drgaj±ce jeszcze w konwulsjach cia³a, po szerokich, marmurowych schodach wszed³ do pa³acu.

Sala by³a wielka, jej czê¶æ w której sta³y piêkne rze¼by, przedstawiaj±ce bogów, roz¶wietla³y promienie s³oneczne, wpadaj±ce przez odkryty dach. Spacerowa³y tutaj, rozmawiaj±c i ¶miej±c siê beztrosko, grupki ubranych bogato kobiet i mê¿czyzn. Pod kolumnami dwie kobiety i mê¿czyzna leniwie uprawiali mi³o¶æ. Dalej, w zadaszonej czê¶ci sta³ tron, z³oty, szeroki jak ³ó¿ko, zas³any miêkkimi bogato haftowanymi materia³ami. Pó³le¿a³ na nim t³usty, krótki cz³owieczek o nalanej twarzy i kaprawych oczkach. S³ucha³ z wyra¼nym znudzeniem dwóch dostojników sk³adaj±cych mu najwyra¼niej jakie¶ sprawozdanie. W jego kierunku ruszy³ Bezimienny.

Grubasek w pewnej chwili dostrzeg³ przyby³ego, patrzy³ zdumiony przez d³u¿szy czas na jego zakurzon±, poszarpan± szatê, brudn±, spalon± s³oñcem twarz, potargan± brodê i przepaskê na o oczach.

- Kto ciê tu wpu¶ci³? Czego chcesz? – zawo³a³ wreszcie g³o¶no i piskliwie.

W tej chwili oczy wszystkich znajduj±cych siê na sali utkwi³y w Bezimiennym, który zaniós³ siê dono¶nym ¶miechem i odpar³:

- Wszystkiego!

- Co, jak ¶miesz…

Bezimienny nie da³ mu jednak dokoñczyæ, wyci±gn±³ niedbale d³oñ, zacisn±³ j± w piê¶æ i gwa³townie cofn±³. T³u¶cioch wylecia³ z siedziska jak z katapulty, przekozio³kowa³ w powietrzu, z g³o¶nym pla¶niêciem uderzy³ o posadzkê. Stoj±cych ko³o niego dostojników obryzga³ jego mózg. Bezimienny rozpostar³ ramiona, uniós³ siê kilkana¶cie cali nad pod³ogê, poszybowa³ nad tym, co pozosta³o z by³ego w³adcy, tu¿ przed tronem wykona³ w powietrzu obrót, miêkko wyl±dowa³ na siedzisku. Zdumieni dworzanie uklêkli przed nim i pochylili g³owy.

 

*

 

Minê³o trzy miesi±ce od chwili zdumiewaj±cego przejêcia w³adzy przez Bezimiennego, który siedzia³ teraz wyprostowany na tronie i s³ucha³ raportu na temat postêpów w budowie ku¼ni zbrojeniowej. Przewleka³a siê ta sprawa, wci±¿ pojawia³y siê jakie¶ nowe trudno¶ci. Wreszcie zirytowany w³adca, machn±³ rêk± by odpowiedzialny za sprawê dygnitarz szed³ precz, co ten uczyni³ z widoczn± ulg±.

Bezimienny zdj±³ z g³owy wysadzany czerwonymi kamieniami diadem i uderza³ nim nerwowo o kolano, my¶l±c o czym¶ zawziêcie. Jego wygl±d zmieni³ siê radykalnie, nie mia³ ju¿ brody, mo¿na by³o teraz obserwowaæ jego przystojne i zarazem okrutne oblicze. Ta twarz wzbudza³a niepokój, zdawa³a siê nale¿eæ do cz³owieka nieprzewidywalnego, mo¿e za spraw± czarnej, jedwabnej szarfy, przes³aniaj±cej oczy. Ubrany by³ w prost±, jedwabn±, prztykan± z³otymi nitkami szatê. Odró¿nia³ siê od otaczaj±cych go dworzan a nawet zwyk³ych mieszczan, którzy nosili stroje bogate, ozdobne, jednak sk³adaj±ce siê jedynie z przepaski podobnej do spódnicy oraz skrawka materia³u przerzuconego przez ramiê, kobiety ubiera³y same spódnice.

By³o prawie po³udnie, zatem koñczy³ siê czas jego urzêdowania na sali tronowej. Mia³ jeszcze tylko wys³uchaæ urzêdnika, któremu wyznaczy³ zadanie sprowadzenia koni z odleg³ej prowincji. Popo³udniami wêdrowa³ ulicami miasta w towarzystwie kilku zbrojnych, poznawa³ miasto i przygl±da³ siê poddanym. Chcia³ wiedzieæ czego mo¿na siê po nich spodziewaæ i na co ich staæ. Niekiedy rusza³ w kilkadziesi±t konni na podleg³e miastu prowincje. Ka¿dego wieczoru odbywa³a siê uczta, w której uczestniczy³a miejscowa arystokracja. Najpiêkniejsze arystokratki zostawa³y z nim na noc, nie gardzi³ te¿ pospolitymi, ale urodziwymi mieszczkami. Sprowadzi³ nawet trzydzie¶ci niewolnic szkolonych specjalnie w tañcu, ¶piewie, grze na harfie i fletni oraz sztuce mi³o¶ci.

Przez te trzy miesi±ce pozna³ do¶æ dobrze swoje królestwo i coraz bardziej utwierdza³ siê w przekonaniu, ¿e jego poprzednik by³ g³upcem. Miasto by³o wprost bajecznie bogate, a to za spraw± ¿yznych czarnoziemów le¿±cych na po³udniu i nieprzebranym bogactwom naturalnym znajduj±cym siê na pó³nocy. By³y tam pok³ady z³ota, srebra miedzi, cyny, ¿elaza, bia³ego marmuru, z którego wzniesiono miasto. Tymczasem wszystko to nie by³o wykorzystane nawet w trzeciej czê¶ci. Okaza³o siê, o zgrozo, ¿e tak wielkie miasto ma ledwie tysi±c zbrojnych, z czego trzecia czê¶æ przydzielona jest do obrony pa³acu i to w niezmiernie g³upi sposób – stoj± po prostu wszyscy jak barany przed wej¶ciem do pa³acu. To zmieni³ jako pierwsze.

Jedyne na co by³y monarcha zwraca³ uwagê to dyplomacja. By³a ca³a rzesza dyplomatów, informatorów i mêdrków od spraw polityki zagranicznej. Wykorzystywano to jednak w niezmiernie idiotyczny sposób. Sytuacja przedstawia³a siê nastêpuj±co, na zachodzie le¿a³a olbrzymia pustynia, za ni± stepy zamieszkane przez nieliczne, ubogie plemiona koczownicze. Na po³udniu by³o kilka miast, niewielkich, s³abych militarnie, otoczonych polami i pastwiskami, dalej pasmo nieprzebytych gór. Na wschodzie znajdowa³ siê ocean, za którym, jak powiadano, by³ koniec ¶wiata. Na pó³nocy le¿a³o królestwo trzykrotnie wiêksze od miasta-pañstwa, którym w³ada³ Bezimienny. Zamieszkiwa³y je liczne, dzikie, barbarzyñskie plemiona, które niedawno zjednoczy³y siê i zajmowa³y siê tylko dwoma rzeczami: upraw± roli i wojn±.

Ca³y wysi³ek machiny dyplomatycznej miasta skierowany by³ na sk³ócaniu przeciwko sobie i przekupywaniu tamtejszych wodzów, by ich od siebie uzale¿niæ. Na razie to siê udawa³o, lecz na d³u¿sz± metê nie mog³o siê udaæ. Nawet nieokrzesany dzikus dojdzie w koñcu do wniosku, ¿e zamiast braæ worki z³ota, mo¿e zgarn±æ ca³e kopalnie, pola, miasto, niewolników za pomoc± ognia i miecza, zw³aszcza je¶li tych mieczy by³o kilkadziesi±t tysiêcy. Bezimienny rozumia³ to dobrze.

Postanowi³ wiêc kontynuowaæ wysi³ek dyplomatyczny poprzednika i jednocze¶nie szykowaæ siê do wojny. Plan by³ nastêpuj±cy, zaj±æ najpierw miasta na po³udniu, to powinno siê udaæ przy obecnym potencjale militarnym, dziêki temu zyska³oby siê zbo¿e i rekrutów dla wielkiej armii, która mia³a powstaæ i podbiæ dzikusów na pó³nocy. ¯eby tego dokonaæ rozkaza³ rozbudowaæ kopalnie, zbudowaæ ku¼nie zbrojeniowe, by³ z tym jednak problemy, potrzeba by³o fachowców, których trzeba by³o sprowadzaæ z odleg³ych krain. Potrzeba te¿ by³o koni, konnica mia³a zniwelowaæ przewagê liczebn± wroga, te te¿ trzeba by³o sprowadziæ z daleka. Trzeba by³o wreszcie szkoliæ rekrutów. Wszystko to przeci±ga³ o siê w czasie, a Bezimienny nie by³ cierpliwym w³adc±. Jedyne, co uda³o siê przeprowadziæ natychmiast, to wielkie polowania i po³owy na potrzeby wojska.

Pojawi³ siê te¿ inny problem. Okaza³o siê ¿e w mie¶cie równie siln± pozycjê co w³adca maj± kap³ani. By³o dziesiêæ wielkich ¶wi±tyñ, a ich arcykap³ani byli ze sob± w zmowie, byli niechêtni w³adzy ¶wieckiej. Rozwi±za³ ten problem radykalnie. Wiedzia³, ¿e dwudziestego dnia swoich rz±dów, w po³udnie bêdzie mia³o miejsce ca³kowite zaæmienie s³oñca. Rankiem tego dnia og³osi³, ¿e on, Bezimienny jest jedynym prawdziwym bogiem, wszyscy inni s± bogami fa³szywymi. Obwie¶ci³ te¿, ¿e wszyscy kap³ani maj± przyj¶æ i z³o¿yæ mu pok³on, odt±d jemu s³u¿yæ, je¶li tego nie uczyni± on zgasi s³oñce. Po tym w mie¶cie zaczê³y siê zamieszki przeciwko w³adcy, inspirowane przez kap³anów. Bezimienny czeka³ spokojnie po³udnia, otoczywszy pa³ac kordonem zbrojnych. W po³udnie nast±pi³o zaæmienie, reszty ³atwo siê domy¶liæ. Co do kap³anów, rozerwa³y ich na strzêpy rêce wiernych.

S³ucha³ teraz, jak blady z przera¿enia urzêdnik t³umaczy mu, ¿e potrzebnych koni na razie dotrze tylko po³owa, ¿e nic siê na to nie da poradziæ. Kto wie, czy ten urzêdnik do¿y³by wieczora, gdyby na salê nie wbieg³ zdyszany pos³aniec oznajmiaj±c, ¿e dziesiêciotysiêczna armia zmierza z pó³nocy do granic miasta-pañstwa i dotrze do nich najpó¼niej w tydzieñ.

 

*

 

Noc by³a jasna, ¶wiat³o ksiê¿yca wpada³o przez wej¶cie do wnêtrza namiotu, otoczonego przez stra¿. Wewn±trz ko³em siedzia³o na sk³adanych krzese³kach z ko¶ci i skóry wielb³±dziej siedmiu mê¿czyzn. Byli w pe³nych zbrojach jednak bez broni, za wyj±tkiem Bezimiennego, który kre¶li³ mieczem na ziemi jakie¶ znaki i s³ucha³ wysokiego dowódcy, siedz±cego naprzeciwko niego.

- Maszeruj± ju¿ dwa tygodnie,  nie s± jednak zmêczeni, wêdruj± noc±, ¿eby unikn±æ upa³u dnia, poza tym licz± na zaskoczenie. Wysy³aj± przed siebie dziesiêcioosobowe zwiady.

- Jeste¶ pewien, ¿e nie zorientowali siê, i¿ s± ¶ledzeni? – upewnia³ siê Bezimienny.

- Nie, nie zauwa¿yli nic, Wasza Wysoko¶æ.

- Dobrze. Opisz jeszcze raz ich uzbrojenie.

- Zbroje maj± wytrzyma³e, ale bardzo ciê¿kie, to jednak wyj±tkowo silny i wytrzyma³y lud, dziw bierze, ¿e maszeruj± w tym ¿elastwie tak szybko. Do tego szerokie miecze, topory bojowe, d³ugie w³ócznie i, co najdziwniejsze, nie maj± ¿adnych tarcz. £uczników nie ma w ogóle, zdaje siê, ¿e wierz± jedynie w brutaln± si³ê i bezpo¶rednie starcie. Koni maj± najwy¿ej setkê, tylko dla dowódców.

- Za godzinê ustawisz wojsko w szyku, jaki uzgodnili¶my, pamiêtaj, za szczytem wzniesienia, poka¿emy im siê w ostatniej chwili. Wyczuwam ich, zjawi± siê w blasku pierwszych promieni s³onecznych. To wszystko.

Miejsce postoju wojsk Bezimiennego nie by³o przypadkowe, by³a to najkrótsza droga do miasta. Wzgórze szerokie na dwie mile o ³agodnych zboczach, z lewej strony ograniczone by³o przez szerok±, rw±c± rzekê, z prawej przez nieprzebyt± d¿ungl±. Wojsko sk³ada³o siê z tysi±ca piêciuset konnych i piêciuset ³uczników. Niestety w wiêkszo¶ci nie byli to ¿o³nierze zaprawieni w boju. Ustawieni byli w prostym, jednak w tym wypadku najbardziej odpowiednim szyku. Po¶rodku  ³ucznicy w dziesiêciu rzêdach, po bokach konnica. Kiedy ³ucznicy zrobi± swoje, wycofaj± siê, a konnica ruszy w dó³ galopem na wroga. Ukszta³towanie terenu by³o po ich stronie, wróg bêdzie musia³ pi±æ siê pod górê, a w tym czasie ³ucznicy, bêd± go ostrzeliwaæ z góry, maj±c doskona³± widoczno¶æ i zasiêg, dzie³a dokoñczy ciê¿ka jazda.

W pierwszych promieniach s³onecznych ukaza³y siê pierwsze szeregi barbarzyñców. Szli szybko i zdecydowanie, ich ciê¿kie buty podnosi³y w górê tumany kurzu, na czele jecha³o trzech konnych w dziwnych he³mach z rogami. Bezimienny wyjecha³ przed swoje szeregi. Powinien by³ pozwoliæ swoim ¿o³nierzom sprawdziæ siê w boju, daæ im zasmakowaæ krwi. Tak nale¿a³o post±piæ, to by³o rozs±dne, jednak pokusa by³a zbyt wielka. Poczeka³ a¿ barbarzyñcy zbli¿yli siê niebezpiecznie blisko, zaczêli biec w jego kierunku, nie wyda³ jednak rozkazu ³ucznikom, tylko wzniós³ ramiona do nieba i urzeczywistni³ burzê.

Od strony rzeki nadci±gnê³a potê¿na tr±ba powietrzna, nios±ca ze sob± wodê z rzeki. Dos³ownie utopi³a dzikusów, porywa³a niektórych w górê, krêci³a nimi i odrzuca³a na bok jak niepotrzebne ¶mieci. Nie by³o s³ychaæ nic poza grzmotem i szumem wody. W miejscu gdzie ze swoimi wojskami sta³ Bezimienny nie by³ najmniejszego wiatru i nie spad³a nawet kropla wody. Trwa³o to ledwie kilka minut. Z wrogiej armii pozosta³o k³êbowisko poskrêcanych na wpó³ ¿ywych cia³. Wystarczaj±co jednak ¿ywych, by je ukrzy¿owaæ, co rozkaza³ uczyniæ zwyciêzca.

 

*

 

¯o³nierze pracowali ca³y dzieñ, byli w stanie jakiego¶ mistycznego uniesienia, bliskiego ob³êdu podniecenia. Po tym, co zobaczyli na w³asne oczy, nie mogli w±tpiæ w bosk± naturê swojego wodza. Stali siê fanatykami, gotowymi spe³niæ ka¿dy rozkaz swego nowego boga, niewa¿ne jak bestialski by on by³. Byli gotowi nie tylko zabijaæ dla swojego w³adcy, ale nawet za niego umrzeæ. Ich najgorsze instynkty wziê³y górê, wykonywali powierzone im zadanie z entuzjazmem i przekraczaj±cym ludzk± miarê okrucieñstwem. Sadzili wytrwale drzewo za drzewem.

O zmierzchu wyrós³ las krzy¿y w kszta³cie czworoboku, sto krzy¿y po sto, w równych rzêdach. Trzeba przyznaæ, ¿e ofiary zachowywa³y siê mê¿nie, wiêkszo¶æ znosi³a mêkê w pogardliwym milczeniu. Najs³absi z ukrzy¿owanych najwcze¶niej ju¿ nie ¿yli. Lecz przewa¿aj±ca liczba by³a silna i wytrzyma³a, a to oznacza³o dla nich d³ugie godziny, mo¿e dni tortur. Na krzy¿ach utrzymywani byli przez sznury, nie dla wszystkich ich starczy³o, wiêc u¿yto w zastêpstwie lian, gwo¼dzie powbijane w nadgarstki i stopy mia³y na celu jedynie zadaæ dodatkowy ból. Niektórym wywiercono oczy, odciêto jêzyki, genitalia, otworzono brzuchy – to ju¿ by³a zwyk³a sadystyczna swawola ¿o³nierzy.

Podczas gdy ¿o³nierze pracowali Bezimienny odpoczywa³ w swoim namiocie, upaja³ siê zwyciêstwem i winem. O zmierzchu by³ ju¿ tak pijany, ¿e sam prawie uwierzy³ w swoj± bosko¶æ. Wiedzia³ doskonale, ¿e wszyscy inni  w to wierz±. Lecz nie po to da³ pokaz swoich mocy urzeczywistniania. Nie powodowa³o nim te¿ wyrachowanie, tak odniós³ zwyciêstwo nie ponosz± ¿adnych strat w³asnych. Gdyby odby³a siê normalna bitwa, zwyciê¿y³ by wprawdzie, o tym by³ przekonany, ale wielu z jego ludzi by zginê³o i si³a bojowa jego niewielkiej, niedo¶wiadczonej armii zosta³aby znacznie nadw±tlona. Ta armia by³a mu potrzebna, zamierzenia mia³ ambitne. Nie w tym jednak tkwi³y motywy podjêtej przez niego decyzji. On chcia³ po prostu napawaæ siê cierpieniem pokonanych.

Przeje¿d¿a³ na swoim siwku miêdzy rzêdami krzy¿y, rumak by³ olbrzymi, Bezimienny zagl±da³ swoimi pustymi oczodo³ami w twarze skazañców, zdj±³ opaskê chyba po to, ¿eby dodatkowo ich przeraziæ. My¶la³ o tym który, kiedy¶ o¶lepi³ go i zostawi³ po¶rodku pustyni. Jak bardzo chcia³by, ¿eby by³ on jednym z ukrzy¿owanych tutaj. Z jakiego¶ powodu wyobra¿a³ go sobie jako wysokiego, siwobrodego starca w kapturze. Czasami w koszmarach widywa³ t± postaæ. Zatrzyma³ siê teraz przed krzy¿em, nad którym zawieszono he³m z rogami bawo³u. Wisia³ na nim potê¿nie zbudowany, d³ugow³osy mê¿czyzna, wódz. Bezimienny us³ysza³, ¿e usi³uje on co¶ powiedzieæ. Wytê¿y³ s³uch.

- Jeste¶ diab³em czy bogiem? – pyta³ ukrzy¿owany.

- ¯adnym z nich!

- Wiêc kim jeste¶?!

W odpowiedzi przeci±³ mu têtnicê szyjn± szybkim uderzeniem miecza. Pytanie jednak wci±¿ odbija³o siê echem w jego umy¶le: Kim jeste¶?! Kim jeste¶?! Kim jeste¶?!

 

*

 

Bezimienny s³ucha³, udaj±c zainteresowanie, pos³a, który zapewnia³ o dozgonnej przyja¼ni swojego w³adcy do Króla Królów. Pó³nagi, ciemnoskóry pos³aniec obwieszony by³ ca³y bransoletami i ³añcuchami ze z³ota i drogocennych kamieni, jego cia³o poprzek³uwane by³o w najdziwniejszych miejscach, w których umieszczono kolczyki. Ca³y ten z³om musia³ wa¿yæ, ze dwadzie¶cia kilo. Przyby³ tutaj trzy dni temu na czele karawany, ob³adowanych do granic wytrzyma³o¶ci wielb³±dów. Wszystkie te dobra sta³y teraz za nim w bogato zdobionych skrzyniach, które wnie¶li towarzysz±cy mu ro¶li, pokryci tatua¿ami niewolnicy. Bezimienny u¶miechn±³ siê, gdy przyby³y skoñczy³ mówiæ, oznajmi³, ¿e oferowan± mu przyja¼ñ przyjmuje z rado¶ci±. Mówi³, ¿e chêtnie pozna³by w³adcê, o którego m±dro¶ci s³ysza³ wiele. Wiedzia³, ¿e w istocie pozna go, najdalej za pó³ roku, gdy na czele swojej stutysiêcznej armii przybêdzie na jego ziemie, by odebraæ mu wszystko.

Min±³ rok od czasu bitwy bez bitwy, po³udniowe krainy podda³y siê same, zamieszkuj±ce je ludy stwierdzi³y, ¿e nie mo¿na wszak walczyæ z bogiem. Barbarzyñcy z pó³nocy byli bardziej uparci, jednak po trzech krwawych bitwach i oni musieli ulec. Niedobitki zosta³y wcielone do armii, która rozrasta³a siê w imponuj±cym tempie, a jej zdolno¶æ bojowa stale siê podnosi³a. Wielko¶æ docelowa mia³a wynosiæ sto tysiêcy, z czego sze¶ædziesi±t tysiêcy to konnica, dwadzie¶cia tysiêcy piechoty i dwadzie¶cia tysiêcy ³uczników. Ta wielko¶æ by³a optymalna, ze wzglêdu na mobilno¶æ oraz mo¿liwo¶ci zaopatrzenia. Podleg³e krainy podzielone zosta³y na prowincje, z których ka¿da dostarczyæ musia³a rocznie okre¶lon± liczbê rekrutów i zbo¿a albo  z³ota. Wszystko po to by przeprawiæ siê przez góry na po³udniu i zaw³adn±æ le¿±cym za nimi olbrzymim cesarstwem, z którego przyby³ podejmowany w³a¶nie pose³.

Pose³ opu¶ci³ salê, Bezimienny rozci±gn±³ siê na tronie, potar³ skronie, by³ widocznie zmêczony. ¬le sypia³ ostatnimi czasy, ¿eby w ogóle zasn±æ musia³ wieczorem wypijaæ wiele pucharów winna, co skutkowa³o porannymi bólami g³owy. Nawiedza³y go koszmary, ¶ni³o mu siê, ¿e kona z pragnienia na pustyni. Le¿y bezw³adny na gor±cym piasku i nie ma nawet si³y odwróciæ twarzy od s³oñca, które pali niemi³osiernie, wtedy nadlatuje wielki sêp i wydziobuje mu oczy. Budzi³ siê, maj±c ten obraz przed oczyma, czu³ jaki¶ dziwny niepokój, towarzyszy³o mu nieustannie przeczucie zbli¿aj±cego siê nieszczê¶cia. To uczucie teraz w³a¶nie opanowa³o go z niespotykan± dotychczas si³±.

Nawet siê nie zdumia³, kiedy wyczu³ na sali obecno¶æ kogo¶ obcego. Wysoki starzec w d³ugiej szacie z kapturem, zakrywaj±cym ca³kowicie twarz, szed³ nie¶piesznie w kierunku tronu. Dziwne by³o to, ¿e nikt zdawa³ siê go nie zauwa¿aæ, chocia¿ wszyscy patrzyli na niego, nawet stra¿nicy, stoj±cy przy tronie, nie zareagowali. Starzec zatrzyma³ siê przed tronem.

- Wiedzia³em, ¿e siê zjawisz… - zacz±³ nienaturalnie spokojnym g³osem Bezimienny.

- Pora, ¿eby¶ dowiedzia³ siê reszty – odpar³ cicho przyby³y.

- Mów zatem!

Starzec wypowiedzia³ dono¶nym, ¶piewnym g³osem trzy s³owa, zawiera³o siê w nich imiê króla, który przesta³ byæ Bezimiennym w tej samej sekundzie, w której zamilk³ g³os. Zrozumia³ kim jest i sk±d przychodzi, przypomnia³ sobie tego starca, swojego odwiecznego wroga, z którym zmaga³ siê ca³e swoje ¿ycie. Wsta³, ¿eby chwyciæ go za gard³o i zadusiæ na miejscu. By³ ju¿ jednak zwyk³ym ¶lepcem, potkn±³ siê na schodach  i stoczy³ w dó³. Pe³z³ na czworakach, szukaj±c po omacku prze¶ladowcy, wykrzykuj±c chrapliwie przekleñstwa.

Starzec okr±¿y³ go, powolnym krokiem wspi±³ siê po schodach, usiad³ na tronie.

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEG£A  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wroc³aw  Kalambur