Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Oskar Oski Szwabowski

Przypadek Mariana z miasta Szczecin

Skwar i duchota. Niech mnie jasna panienka duchota nie do wytrzymania. I taki skwar, że Marian normalnie wsiąkł w ziemie. Próbowaliśmy jakoś takoś coś z nim zrobić, uratować czy cóś. E tam, przez palce nam przeleciał. Normalniutko, nim się połapaliśmy co i jak, już go nie było. Tłusta plama jaka została - ostatnie słowo Mariana, jak powiedział potem Jerzy, gdy piwo zimne waliliśmy w cieniu - przenikała między pęknięciami, szparami, w chodniku do ziemi, w dół, w głąb. Staliśmy patrząc jak wsiąka i paruje. Trochę skwierczało zdaje mi się. Chociaż to może gruba Hela z parteru smażyła schabowe dla gromadki dzieciaków. W tej kwestii nie było konsensusu między mną a Jerzym. To Jerzy, pomimo, że po kilku zawsze pompatyczny, epicki, a czasem i mistyczny, taki europejsko-holywoodcki, to on utrzymywał, że były to kotlety. Może i były. Hela nic nie powie. Nie ma ochoty na dyskusje z nami, po tym jak podwędziliśmy jej z okna piernik, ino  przekleństwa śle - pamiętliwa baba. Co robić, takie życie. Głodni byliśmy wtedy bardzo a ciasto pachniało, że kiszki skręcało, wykręcało - tortura nie z tej ziemi, piekielna. Może, ja tam nie wiem, nie ma usprawiedliwienia dla kradzieży. No ale, czy roztopienie kogoś jakby był masłem na rozgrzanej patelni jest adekwatną karą. Fakt, Marian zjadł wtedy najwięcej. Twardy był. Dużo pił a na nogach trzymał się najlepiej. Ile to razy chwytał pod pachę mnie oraz Jerzego i zanosił do bramy. Łapał za fraki i ciągnął do najbliższego miejsca, gdzie było w miarę spokojnie. Tyle razy co przed pałażami uchronił to nie zliczyłby profesor matematyki. Zawsze też z niebieskimi gadał. Mendownia traciła od razu ton. Dwa metry chłopa przeszło sto kilo. Pond sto kilo wygadanego mięsa. Sypnął czasem paragrafem, jak byli uciążliwi. Paragrafy najlepiej robią na policjantów, pozwiedzał kiedyś, działa to na nich, jak opierdol od szefa. Wszak, kontynuował, wytresowano ich by bronili prawa, toteż gdy prawo staje przed nimi, pod postacią najdoskonalszą dla psa - paragrafu - przeszywa ich religijna trwoga. To nic, że dane objawienie prawa może nie istnieć, liczy się iluzja. Oni przecież nie znają paragrafów. Machnął ręką. Marian studiował kiedyś prawo. Musze przyznać, że wybrał pożyteczne studia. Z Marianem można było pić bez większych lęków o mandat. Gdy majestat prawa nie starczał, gdy paragraf nie budził trwogi, zawsze pozostawały inne środki. Przymus bezpośredni, czyli ciężka łapa Mariana. Pałaże, ci co znali nas, nawet nie podchodzili. Woleli nie zadzierać, wiadomo, cieniaki kryjące się za oznaką. Heh, kawał chłopa był z Mariana a teraz została plama tłuszczu. Nawet nie. Nie już nawet plamy, nawet śladu plamy. Pozostała pustka wielka. Ponad stu kilowa pustka.

Skwar w mieście. Skwar, że niech panienka najświętsza broni przed taki swoje owieczki. Lub chociaż je przystrzyże. Od rana niemal, samiuśkiego rana. Obudziłem się spocony, podkoszulek lepił się do ciała, a dopiero była godzina dziewiąta. Wyniuchałem od razu, że ciężki dzień się zapowiadał. Jeden z kolejnych dni tropikalnych, Egipskich kurcze, Egipt w mieście kraju klimatu umiarkowanego. Nagrzane mury kumulują dzień za dniem i noc za nocą, nie wiem już od kiedy, ciepło. Cegła już nie chłodzi, a parzy, w wielkiej zmowie przeciwko ludzkości. Fakt, że przynajmniej się zaoszczędzi na ogrzewaniu. Czy też, gdy zmorzy, to człowiek nie zmarznie pod krzakiem. Tyla, że to lekka przesada. Rozumiem chociaż kilka stopni niżej, a tak nie zamarzniesz, ale serducho nie wytrzyma. Nie tak było z Zuzulem? Kipnął na ławeczce. Przynajmniej śmierć na posterunku. Słyszałem jak chłopaki gadali, że flaszkę jeszcze nie dopitą w dłoni trzymał. Pono nieźle się musieli konowały namordować, by ją odebrać. Swój chłop był, nie ma co.  No, mniejsza, to jak mówię, zapowiadało się więc od rana. Słońce groziło. Groziło od dawna tak naprawdę. Czytałem kiedyś taki stary tekst, nawet nienajgorzej napisany, znalazłem książkę w śmietniku, to już tam ziomek pisał o nadchodzącym skwarze i końcu ludzi. Tylko dlaczego tym ludziem miał być akurat Mariana nie napisał. Pewnie nie znał Mariana. Więc jak mówię słońce groziło, to żem pomyślałem, iż gibniem się nad jezioro. Wysępi się od młodych na browara, a i puszki się znajdzie, butelki. Tak pomyślałem, no bo nie wiedziałam, co oznacza groźba. 33 stopnie czy 35 to niewielka różnica. Gorąco jest, pot się leje, ciężko oddychać - nie wiem ile to stopni Celsjusza. Oczywiście, nie jestem głupi, wiem że 30 to dużo a 10 to mało. Chociaż gdyby mnie ktoś zapytał jak bym się ubrał na 10 stopni to bym nie wiedział co odpowiedzieć. Może ubrałbym kurtkę a może dwie bluzy. Trudno liczby przełożyć na rzeczywistość. Architekci i geografowie potrafią, ale ja, idąc, nie wiedze tych równoleżników i tych drugich, południków chyba, a dom to cegły, zaprawa, ściany - nie widzę liczb. Co nie znaczy, że nie wierze, że inni je widzą. Marian powiedział, że każdy widzi po swojemu. Tak kończył spory, po męsku, jednym słowem, a potem kielonek dla braterstwa. Nigdy się z nim nie kłóciłem. No może raz, jak wypił wino prawie sam, a się składaliśmy wspólnie. To, wiecie, przesada nie, nie to żem kutfa jakaś, ale razem mozolnie dzięgi zbieralim, a on potem taką chamówę… Nie żywię urazu. Ciężki miał wtedy czas, ja też nie najlepszy. Ciężko mieć dobry czas, tak ogólnie. Myślę se, że mamy czasy mniej lub bardziej uciążliwe. Nędza jak chuj, jak często Jerzy kończy swoje wywody. Trudno powiedzieć, co Jerzy rozumie pod pojęciem nędzy. Gadaliśmy raz o tym burdelu, co robią politycy, że ciężko po swojemu iść, że człowiek pije piwo, a tu mandaciki, wykroczenie, czyli takie małe przestępstwo, młodych ścigają, że sobie kręcą i palą. Tak gadamy przy piwku koło Żabki, no i Jerzy wstaje nagle, gdy już nic tylko w mordy lać, po ryjach okładać, na odlew ile sił, wstaje i mówi: nędza jak chuj. Nędza jak chuj.

Spotkaliśmy się około jedenastej. Marian dźwigał piwo w reklamówce. Niewyrażny jakiś, postrzegłem od razu, a on, że źle się czuje. E tam, mówię, walniesz to wstaniesz, od razu wigoru nabierzesz. O poranku każdy źle się czuje, toteż musim naszą kawuśkę browarową zapodać sobie, no. Wyglądaliśmy zresztą jak negatywne reklamy, my wszyscy, niemrawi, bladzi. Ktoś mógłby napisać nad nami: oni nie pili RedBulla. Ba! jedenasta a ja piwa w ustach nie miałem. Pierwszy łyk od razu rozbudził wyobraźnię, pozwolił poruszyć się szarym komórką, to i rzuciłem propozycje wyprawy na Głębokie. Wakacje, skwar, masa dzieciarni żłopie piwo i nie wie co zrobić z drobnymi od rodziców. Wypadają im te drobne, sypią się na drogę, w pisku kryją, podzielą się z nami złociszami jak nic. Tutaj, mówię im, skwar, że nie idzie oddychać, a tam, od wody, chłód będzie iść, drzewa cień dadzą. Siedzieliśmy na ławce pod krzakiem na Grunwaldzie, jak to na placu, za dużo cienia nie było. Jerzy nawet przytaknął, zwykle kręci nosem, tym swoim buraczanym nochalem, nie Jerzy, ale wtedy podłapał w mig. Marian również poparł konspekt, trochę od niechcenia, tak na odczep. I siedzimy dalej. Jest plan, ale nikt dupy nie rusza, przez ten ukrop co się z nieba leje, brak sił, chęci, zostać, zasnąć. Cmimy ćmiki i walimy browara. Na piechotę to daleko, mruknął Marian, warto byłoby tramwajem. Ano, odparłem, można. Tylko nie pamiętam co tam jedzie. Chyba dwunastka, mruknął Jerzy. Nie, no co ty, dwunastka jedzie na pomorzany. To w jedną stronę, w druga chyba na głębokie. Możliwe że gdzieś w okolice. Raczej niebuszewo, te rejony chyba. Z tego co pamiętam, to dziewiątką. To dziewiątka nie ma zmienionej trasy? Chyba remonty są koło bramy i jedzie jakoś inaczej. Dwunastka odpada na pewno, ona skręca zamiast jechać prosto. Jak skręca? Którędy skręca? Nie skręca, mówię. A jedynka? Ten malutki tramwaj, jest za mały. Na Głębokie to teraz jedzą te wielkie, co od Niemca dostaliśmy w spadku w ramach pomocy Unijnej. Głupi jesteś, jedynka jest mała, ale jeździ szybko – dwa razy zrobi trasę którą helmuty ledwo pokonają. Może, może, ale nie byłbym tego taki pewny. Zresztą stąd chyba nic na Głębokie nie jedzie. Nie widzę ludków z ręcznikami. Nie jedzie, nie jedzie, malkontent, to co nic nie jedzie. Spieraliśmy się jeszcze trochę, tak od niechcenia, dla zabicia czasu, aż Marian wstał i powiedział, że piwa nie ma. No to chuj. Trzeba iść do sklepu i na przystanek. Zejdziemy na taniego, i tam obok jest coś co nas podwiezie. A jak nie ma? Gdzieś nas podwiezie, zawsze będzie bliżej. I tak ruszyć się trzeba, bo się zaraz przykleję do tej ławki. Normalnie się rozpływam. 

Nie wziąłem słów Mariana dosłownie, raczej jako przenośnie, wyrażenie poetyckie, no wiecie, byliście w szkole trochę. A tak w ogóle, nie wiem czy wspominałem, ale Marian pisał wiersze, takie tam niby rymowanki, chociaż nie zawsze rym znajdowałem. Mimo to, nawet niezłe, takie z jajem. Pisał, a następnie rozdawał komu popadnie. Nic nie zostawiał dla siebie, nie dbał o nie. Marian o nic nie dbał. No może poza nami.

I podnieśliśmy ciężkie dupska. Szliśmy niby zanurzeni w miodzie, jak takie muchy, w mazi jakiejś. Jeszcze ta, psia ją mać, wilgotność, taka wilgotna duszność, jakbyś ogień wciągał do płuc, a nie powietrze. Tak se pomyślałem wtedy, jak czasem jest w tych książkach, no tak, czasami czytam, to nie śmieszne… No to pomyślałem, nie, że gdyby tak chwycić powietrze, to można by je wyżymać, i promienie słońca oraz woda by na ziemie skapywały. W dłoniach zaś pozostawałby tlen, chłodny i odświeżający tlen. Tak tylko się wydawało, oczywiście, gra wyobraźni. Tlen wpływał do płuc pełen ciężkich wilgotnych promieni słonecznych. Gorących, tłustych i palących jak wódka, ba! jak jakaś trefna wóda. W gardle już posucha, zimnego trunku się domaga, a tu droga długa. Szliśmy w cieniu pocących się budynków, ale co to za cień był, chuj nie cień. Niewiele pomagało, nic, kurde, a nic, ino psychologia, że niby, wiecie, lepiej…

I wtedy to się stało. Jak wyszliśmy na otwartą przestrzeń. Gdy uderzyły nas promienie słoneczne. Masa ciepłego, ciężkiego powietrza. Wtedy to Marian osunął się lekko, niespostrzeżenie, nagle… Stal się masłem na rozgrzanej patelni. Tak to było, mówię wam: nagle i niespodziewanie. I chuj Głębokie strzelił. Skryliśmy się w bramie gdzie jednym duszkiem obaliliśmy zimne piwo. Trochę nas to otrzeźwiło. Tak na chwile…

Przez następne kilka dni Marian był tematem numer jeden, tematem nad tematy, każda jadaczka szczekała Marian to, Marian tamto. Siadywaliśmy na murku, ławce, w cieniu krzaków, drzew albo budynków, w wilgotnym chłodzie bramy, czy wysuszającym gardło skwarze ulicy, przy piwie, winie czy wódce, czasem z zakąską, i nawijaliśmy, my, ja i Jerzy, świadkowie i powiernicy, najbliższe druhy Mariana. Snuliśmy opowieść na przemian, Jerzy uzupełniał malowniczymi opisami, pełnymi dramatyzmu z filmów akcji, moje filozoficzne wywody; ja oddawałem głębi pięknym słowom Jerzego. Można powiedzieć, tak myślę, że byliśmy miejscowymi… no, szamanami może nie, kurde, ale ważni byliśmy, jak Flip i Flap, stanowiliśmy dobraną parę. Zapraszali nas wszyscy z dzielnicy, a i poza dzielnicą, co niektórzy, zaczepiali. Rozumiecie, stawiali co nie co i namawiali do opowieści. Królewskie normalnie czasy, koniec z wyłudzaniem, kombinowaniem, człek nie trzeźwiał przez cały czas. Myślę se, że to duch Mariana opiekował się nami. Normalnie chodziłem pijany od rana do nocy żując pozostałości śledzika, błyszcząc niczym księżyc blaskiem legendarnego Mariana. Tak legendarnego, to plotkarskie, sensacyjne zainteresowanie, jak babcie kocham, w trimiga przerodziło się w legendę znaną w całym pieprzonym mieście. Nie było osoby ze swojaków co nie znaliby historii. Historii, zważcie koledzy, no i koleżanki, tak urocze koleżanki, która zaczynała żyć własnym życiem. Po części dlatego, że nikt za bardzo nie wierzył w prawdę – musiał pojawić się mit.

Snuliśmy, jak takie ćmy, się rozgrzanymi ulicami bez celu, no ja i Jerzy, czekając na zaproszenie, na wygłodzonych historii osobników. Z głową wolną od problemów materialnych, skąd na wino kasę wytrzasnąć. O! tak, z czystą głową dryfowaliśmy w betonowym morzu czekając przyjaznej przystani. A porty otwierały swe progi niemal co krok. Nigdy, mówię wam, nie czekaliśmy zbyt długo. Na pomostach stały kobiety z kwiatami, a gospodarz już niósł wino i pieczywo, przyprawy aromatyczne i pieczone gołąbki. Kotwica w dół! i dalej w tany. Tubylcy słuchali z ustami otwartymi, niczym dzieci bajek. I wszystko, co usłyszeli jak bajki traktowali. Pieprzysz, stwierdzał jeden z drugim, jak się, kurwa, roztopił. W chuja walisz i tyle. Nic nie pomagały zapewnienia, zaklinania się na świętości i matki rodzicielki. Nic a nic, niewierny naród, co się w konia daje robić codziennie. Ale oni swoje, wiedzieli swoje. Ściemniasz brachu, ale jak nie chcecie mówić to nie mówcie. A niby co się stało jak nie to co mówimy z Marianem?! Co?! Jerzy nie wytrzymywał, nie lubił gdy go pomawiano o kłamstwo. Bo ja wiem, może ABW go zgarnęło. On to nie był taki zwykły człowiek jak ty czy ja. On był jakiś inny. Zważcie, że żaden posterunkowy go się nie czepiał. No bo zęby tracił, prychałem w takich sytuacjach. Może, może, ale jak mój syn wybił zęby dzielnicowemu to poszedł siedzieć. Guza mu nabił, a nie zęby wybił. Niemniej. To dziwna sprawa. Marian był wszak dziwny. Dziwny był. Jakby nie stąd. Swój był. Czepiasz się chłopaka. W oczy byś mu tak nie powiedział…

Wszystko przemija, to już wiem, sława trwa sekundę lub dwie, a historia przestaje potrzebować nośników, się usamodzielniła. Zaczęła opowiadać się sama, żyć, jak to się mówi, własnym życiem. I z całym tym szajsem: rozwijaniem, mutowaniem, degenerowaniem, wypaczaniem, rozgałęzianiem. Po prostu żyć, degenerować, zakłamywać, no żyć, jak ty czy ja. W szkole za komuny uczono mnie, że duch staje się cieniem. Rozumiecie, człowiek staje się po śmierci duchem, słabszym niż za życia. I, słuchajcie, czytałem gdzieś, że taki duch jest jak człowiek, to znaczy, że duch też umiera, stając się cieniem cienia – aż znika i nie ma już nic. Tak mi się widzi, że to właśnie z duchem Mariana się przydażyło. Z czasem jego moc gasła, a nam zostały puszki, butelki, makulatura, jakiś grosz od ludków i ucieczki przed policją, wszawa codzienność. Zostaliśmy, ja i Jerzy, bez Mariana i bez historii. Opowiadam ją wam, bo wy młodzi może nie słyszeliście jeszcze o wielkim Marianie. To co mówią na mieście to kłamstwo. Nie był tajnym agentem, nie był marsjańskim szpiegiem. To kłamstwa, wypaczenia, plotki, tania sensacyja. Po prostu się roztopił, tak było, jak masło, kształt stracił, plamą się stał.

Tak, ku…, było, jak mamuśkę kocham. A teraz, młodzi, dużo jeszcze przed wami, no młodzi, powiedzie: czy nie warto ta historia wina? Jednego małego winka, nic po kieszeni was nie uderz, dla mnie i Jerzego. Co nie Jerzy?

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur