Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Panna m.

Wierzba płacząca


1

 

            Szliśmy ulicą. Był chłodny wieczór, w powietrzu czuć już było zapach zimy. Opowiadałeś mi zawzięcie o swojej starej znajomej, która miała cię odwiedzić. Przyznaję, że już wtedy miałam przeczucie, że jej wizyta nie wróży nic dobrego. Ale tłumaczyłam sobie, że to na pewno tylko taka głupia, niewinna zazdrość odzywa się we mnie i nie chciałam dać się jej omotać.

            Patrzyłam na długi cień, który wlókł się za nami. Nigdy nie zwróciłam na niego uwagi, ale teraz wiem, że zauważyłam go, bo sama nie byłam już cieniem. Czułam się człowiekiem, w pełni swojego człowieczeństwa, a wszystkie moje dawne troski i niepokoje szurały o ziemię, przygniecione przez światło latarni i przez twoje światło, które nie pozwalało im wzlecieć.

 Ty mówiłeś, mówiłeś i przyznaję, że nawet cię nie słuchałam, bo coś kazało mi obrazić się tak po kociemu. Zrobić wymowną minę i prychnąć. Ty wiedziałeś, co znaczy takie obrażenie. Ze odejdę kawałek, ale nie za daleko, wbiję spojrzenie w ziemię, wbiję paznokcie w twoje ramię, ale gdy tylko zauważysz, że się gniewam i przestaniesz mnie denerwować, zapomnę i jak kot wrócę na twoje kolana, byś podrapał mnie za uchem. Już miałam odwrócić głowę i fuknąć cicho pod nosem, kiedy skończyłeś swoją historię jakimś pytaniem, którego, przyznaję się, nie usłyszałam.

To była właśnie taka sytuacja, w której nie wiadomo, co powinno się powiedzieć. Dlaczego nie mogłam po prostu przyznać się, że nie wiem, co rzec, tylko pozwoliłam, by pomiędzy dźwięki muzyki wplotła się ta niezręczna cisza.

Zauważyłeś moje zaniemówienie i zdałeś sobie sprawę, że słowa były przeciwko mnie. Wiedziałeś, że mogłabym powiedzieć cokolwiek, ale zamiast rzucić słowa bez znaczenia, wolałam wcale nie otwierać ust.

Nagle wiatr zawiał mocniej i zerwał mi z głowy kapelusz. Złapałeś go zanim upadł na ziemię, ale nie chciałeś mi go oddać.

- Skubany wiatr, przejrzał mnie, wyprzedził mojej myśli, właśnie chciałem zdjąć ci ten kapelusz.- powiedziałeś i pocałowałeś mnie. Po chwili założyłeś mi kapelusz z powrotem na głowę i weszliśmy do kawiarni. Siedliśmy przy małym stoliku w rogu, tuż przy oknie.

- Czy zamieniłabyś się z kimś innym na życie, gdybyś mogła?- podjąłeś rozmowę po chwili.

- Nie!- odpowiedziałam od razu, bez namysłu. Przecież byłam tego pewna.- Często narzekam na swoje życie, ale wiem, że w  gruncie rzeczy jest ono dla mnie dobre.- zaczęłam jakby się usprawiedliwiać.- Wymagam wiele, dostaje dużo, ale stale za mało, dlatego muszę walczyć o swoje. Ale lubię to przecież. Kiedyś bałam się podjąć walkę, za bardzo obawiałam się przegranej. Teraz wiem, że nie próbując, tracę sto procent, a gdy ryzykuję, mam szanse  pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Mogę stracić, ale mogę też zyskać. Nie robiąc nic, stoi się w miejscu. Trzeba podjąć działanie i liczyć na przychylność losu.

            Uśmiechnąłeś się. Zaczęłam zastanawiać się czy wiesz, jak bardzo lubiłam twój uśmiech. Nigdy ci o tym nie powiedziałam, ale pewnie się tego domyślasz, bo uśmiechasz się często.

- To dobrze. Walcz, tylko pamiętaj, że dobry generał wie, kiedy skończyć bitwę.

- Nie jestem generałem. Nawet gdy długo obmyślam strategię, w życiu wszystkie moje plany biorą w łeb. Wolę mieć cel i działać spontanicznie by go osiągnąć, wykorzystując nadarzające się okazje. Jestem kobietą, ufam swoim przeczuciom. Gdy trzeba, potrafię przepłynąć wpław rzekę, nad którą spaliłam most. Mam w dupie konwenanse.

           

Poczęstowałeś mnie papierosem i sam też zapaliłeś, pozwalając mi tym razem zobaczyć swój uśmiech w świetle płomienia zapalniczki. Boże, jak ja uwielbiałam ten uśmiech. Niemożliwe, żebyś o tym nie wiedział. Patrzyłam tak na ciebie, jak niezdarnie próbowałeś pokroić rogalika francuskiego. Jego nadzienie co chwilę uciekało przed widelcem, a kiedy już na nim było, spadało z powrotem na talerz. Szybkim ruchem nabrałeś kawałek, tak by nie zdążył nawet pomyśleć o ucieczce i udało ci się wreszcie go zjeść. Umazałeś się przy tym jak dziecko.

- Poczekaj, dam ci lusterko, jesteś cały brudny.- powiedziałam śmiejąc się z ciebie i zaczęłam szukać lusterka.

- Nie potrzebuję lusterka. Masz takie duże oczy, że mogę się w nich przejrzeć.

Starałam się jak mogłam, by nie odwrócić wzroku, nie uciec nimi gdzieś daleko, tylko pozwolić przejrzeć się tobie w swoim spojrzeniu. Nie wiem jednak, jak to mogło być możliwe, byś dojrzał swoje odbicie w moich oczach. Przecież one cię pożerały, chciały mieć cię tylko dla siebie. Wydawało mi się, że zaraz chyba znikniesz, tak bardzo one cię wchłoną. Ty jednak poradziłeś sobie z lukrem i udało ci się zatrzeć go z twarzy. Nie zniknąłeś. To dobrze, przez chwilę naprawdę się tego bałam.

            Milczałeś z zamyśleniem rysującym się na twarzy i dymem rysującym się w powietrzu. Cała ta chwila była taka jakby namalowana. Stół, dwa krzesła i nas dwoje, sprawiedliwie, po jednym na każde z krzeseł. Moje dłonie na blacie i twój wzrok wpleciony pomiędzy moje palce. Jeszcze gdzieś zupełnie obok stała popielniczka i serwetki. Nawet nie wiem w którym dokładnie momencie wzięłam do rąk jedną z nich. Przejechałam po niej dłonią, rozprasowując dokładnie, wyjęłam z torebki długopis i napisałam to, czego nie chciałam zapomnieć. Kolejna rzecz, której nigdy ci nie powiedziałam.

 

Były dwie na świecie rzeczy silniejsze ode mnie. Ty i potrzeba pisania. I wiele razy chciałam was oboje w sobie zabić. Ale nie pozwalaliście mi na to, przecież byliście silniejsi, jak miałam się bronić? Kiedy przypomniało mi się o tym, gdy tak parzyłam na ciebie, dłoń niechętnie podniosła się ze stołu i napisała na serwetce tą myśl, którą udało jej się złapać w locie. „ Mnie do pisania są w stanie pobudzić najzwyklejsze rzeczy, ale moje dłonie do pisania są w stanie pobudzić tylko twoje ręce.” Zgięłam serwetkę i podniosłam wzrok, który spotkał się z twoim tuż ponad stołem.

- Co napisałaś?- zapytałeś.

- Nic. – odparłam jak zwykle, gdy ktoś pyta mi się o czym piszę. Bo przecież pisanie to nie są słowa. To jest to, co można z tych słów wyczytać. I jest oczywiste, że nie jestem w stanie streścić nikomu tego, jakie znaczenie mają litery na serwetce, bo dla jednych będzie ono tylko mało ważnym cieniem, dla innych- fragmentem ich życia. Przy tobie nauczyłam się to dostrzegać i pisać tak, byś tylko ty był w stanie odczytać tą historię. Schowałam serwetkę do kieszeni. Tym razem ja się uśmiechnęłam.

- Lubię twój uśmiech – powiedziałeś. Uderzyło mnie to, ale tak przyjemnie, jak uderza powiew świeżego powietrza po wyjściu z gorącego pomieszczenia. Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej i odpowiedziałeś mi uśmiechem. I znowu zamilkliśmy, chociaż miałam tyle rzeczy do powiedzenia, ale ta cisza z muzyką gdzieś w tle była tak przyjemna, że żadne słowa nie były warte tego, by nimi ją burzyć.

           

Przypominałam sobie, jak się poznaliśmy. To było przecież kilka tygodni temu, mimo to ogarniało mnie to uczucie, jakbyśmy znali się od lat. Wybrałyśmy się z Anną do galerii, bo zaczęło padać, a ona akurat była blisko. Rozważałyśmy, żeby zamiast tego pójść na herbatę, bo herbata ma kolor jesiennych liści i myślałyśmy, że ta jesienna zgodność kolorów i ten kontrast zimna na dworze i ciepła herbaty ładnie się skomponują w to popołudnie. Anna jednak przypomniała sobie, że przecież ty tam będziesz. Opowiadała mi chwilę o tobie i o tym, że ta wystawa to dla ciebie wielkie wydarzenie, i chciałaby zobaczyć twoje rzeźby. Zgodziłam się więc. Chodziłyśmy chwilę pomiędzy drewnem, które samo nie mogłoby dziś chyba uwierzyć, że kiedyś miało konary i liście, bo dzięki tobie nabrało zupełnie nowych kształtów, aż w pewnej alejce zamiast kolejnej wierzbowej nimfy Anna zauważyła ciebie. Podeszła i przywitała się, przedstawiając nas sobie. Rozmawialiśmy długo.  Kilka dni później zaskoczył mnie telefon, że chciałbyś się ze mną znowu spotkać. Tak więc tą śliczną jesienną herbatę wypiłam z tobą, w inny zimny wieczór. Herbata, kawa, słowa, dłonie, usta, piękna wierzba w twoim ogrodzie. Siedzieliśmy na niej, mimo chłodu na dworze, którego właściwie wtedy wcale nie czułam, rozmawiając i patrząc jak dookoła zapada zmrok. Opowiadałeś mi, jak twój dziadek zasadził to drzewo. Mogłabym godzinami słuchać twoich historii. I tak oto wszedłeś w posiadanie mojej silnej woli, stałeś się każdą moją myślą.

            Wychodząc z kawiarni wsunęłam ci serwetkę do kieszeni. Wiedziałam, że zrozumiesz.

 

 

2

 

            Anna zadzwoniła do mnie i zapytała, czy wiem. Nie wiedziałam przecież o niczym. Skąd mogłam wiedzieć. Myślałam, że wszystko jest w porządku. I słowa Anny zburzyły ten porządek. Żałuję tylko, że nie powiedziałeś mi tego sam. Chociaż rozumiałam cię, jak miałbyś to zrobić? I jak ja bym zareagowała? Może nawet dobrze się stało, że Anna powiedziała mi o wszystkim. Ale poczułam się jakby nagle na mojej drodze wyrosła ogromna góra i zasłoniła wszystko to, co do tej pory widziałam. Cały piękny krajobraz, który dotychczas wypełniał mojej myśli, którym ty je wypełniałeś nagle zniknął gdzieś daleko za jej szczytem. I wtedy właśnie, gdy przeklinałam twoje imię, paliłam papierosa za papierosem i piłam do nieprzytomności, brakowało mi cię najbardziej. Chciałam tylko ostatni raz móc się do ciebie przytulić, a później w spokoju odejść.

           

Znaliście się podobno od dawna. Ty i ona. Nie pamiętam jej imienia, ale nie mam pamięci do imion, może to nawet i lepiej. Anna mówiła o niej Panna van Brooklyn, na cześć kobiety z powieści Miki Valtari. Podobno tak jak Josephine van Brooklyn potrafiła wykorzystywać swoją urodę, by bawić się, skakać po uczuciach innych ludzi. Szybko się nudziła i łamała serca kolejnym ślepo wpatrzonym w nią mężczyznom.

Nie wiedziałam nawet jak wygląda w rzeczywistości, zobaczyłam ją dopiero tamtego wieczora, gdy przyszłam ponownie do ciebie i jeszcze raz wcześniej, kiedy wracałam ze sklepu, szliście drugą stroną ulicy. Mam nadzieję, że mnie wtedy nie zauważyłeś. Gdy tylko was spostrzegłam schowałam głowę w szaliku, najgłębiej jak tylko mogłam. Sama nie wiem dlaczego, ze wstydu, ze strachu, przez swoją zranioną dumę, czy z rozpaczy, bo nie chciałam na to patrzeć. Musiałam jednak rzucić choć przelotne spojrzenie, poznać swojego wroga. Widziałam tylko, że ona szła, jakby przez całe swoje trujące życie tańczyła poloneza. Dygała, machała zalotnie głową to w prawo, to w lewo, nóżki w zgrabnych bucikach stawiała na ziemię z gracją rasowego konika. Musiała być niezmiernie słodka. Kochany, co ty w niej do cholery widziałeś?

Anna opowiedziała mi, że zawsze za nią szalałeś. Nie dostrzegałeś nigdy tego, że ona owinęła cię sobie wokół palca i robiłeś wszystko, o co cię poprosiła. I stało się. Przyszła nie wiadomo skąd i zburzyła to, co udało nam się zbudować. Nie rozumiem, jak mogłeś o mnie zapomnieć.

 

Powierzyłam swoje życie kartom pasjansa. Zadawałam im te wszystkie pytania, ale one widocznie nie miał zamiaru mi na nie odpowiedzieć. To zabawne, że w ciężkich sytuacjach ludzie uciekają się do wiary w rzeczy, które na co dzień wydają im się absurdalne. Szukają desperacko pomocy, jak przysłowiowy tonący, który chwyta się brzytwy.

           

           

Stałam się niespełnionym krawcem słów. Ubierałam myśli w wyrazy i miałam nadzieje, że kiedyś je przeczytasz. Że dowiesz się, co czułam, kiedy nie miałam odwagi ci o tym mówić. I nadal nie mam.

            Na tym chyba się to wszystko opiera; na moim braku odwagi, na moim uciekaniu oczami od twoich oczu. Coś powstrzymywało mnie ciągle od tego, żeby spojrzeć ci prosto w twarz i powiedzieć, że cię kocham. A przecież nie miałam żadnych wątpliwości, że tak jest. Dlatego szyłam te myśli i słowa, ubierałam cię w nie w swoich marzeniach. Gdzieś tam, głęboko we mnie błąkała się myśl, że przecież nigdy już ich nie przeczytasz. Że nie zobaczę już nigdy twojego uśmiechu, gdy podnosisz wzrok znad kartki i mówisz, że to bardzo ładne. Przecież tylko ty byłeś w stanie zrozumieć moje słowa. Wiesz o tym, prawda?

            Przez kilka dni zasypiałam przy biurku, nad stertą papieru, z butelką tuż obok. Rano wstawałam z ciężkim kacem, ale przynajmniej kac pozwalał mi nie myśleć o niczym, a gdy ustępował, nadchodził wieczór i byłam wolna i mogłam spokojnie pić, żeby uciec od dręczących mnie myśli. Anna odwiedziła mnie kilka razy, była zaniepokojona moim zachowaniem.

- Muszę się od czegoś teraz uzależnić, bo jestem na odwyku od niego. Muszę jakoś wypełnić na razie tą pustkę. A później, sama wiesz, że mi przejdzie. Alkoholu przecież nigdy nie pokocham.

            Nie wiem, czy mi wtedy wierzyła. Nie wiem, czy sama sobie wierzyłam. Ale miałam rację.

 

3

 

Mijały tygodnie. Wszystkie dni zlały się w jedną bezkształtną całość. Nie byłam w stanie oddzielić wydarzeń, ubrać je w cyfry dat. Tamten okres pozostanie w mojej pamięci nie dniami, tygodniami czy miesiącami, będzie zawsze czasem bez ciebie, jedną monotonną całością, bez rubryk i kartek z kalendarza zrywanych zawsze przed śniadaniem, bez dni i nocy. Wychodziłam rano z domu, z czystego obowiązku, wracałam po południu zaopatrzona w papierosy i butelkę wina. Kilka razy zastanawiałam się, kiedy to się skończy, kiedy przestanę się tobą zadręczać i odzyskam chęć życia i dobry humor. Chciałam się zemścić, ale wiem, że nie odważyłabym się na to. Spałam niesprawiedliwie, łóżko było dwuosobowe, a ja byłam tylko jedna, obok mnie leżała pustka, która powoli zajmowała mnie coraz bardziej. Nie mogę powiedzieć, żeby pustka mnie wypełniała, bo jak brak może cokolwiek wypełnić. Ona może tylko zająć czyjeś miejsce i wywoływać tęsknotę za jego wypełnieniem. Pustka to chyba właśnie rodzaj tęsknoty i chęci wypchania tej pełnej niegdyś przestrzeni. Ale powracając do swoich nałogów czułam się jak wypchane zwierzę, z zewnątrz wyglądałam tak samo, ale w środku miałam tylko watę, lekką, pozwijaną w kłębki, fałszywą.

           

Oprócz wina było coś jeszcze, co nabyłam zamiast butelki, bo gdy wtedy wyszłam do sklepu, zobaczyłam przecież was, po drugiej stronie ulicy. W momencie, kiedy byłam pewna, że odeszliście już wystarczająco daleko, zawróciłam i odszukałam w archiwum pamięci pewien adres, pod który dawno już nie zaglądałam. Odnalezienie tego mieszkania kosztowało mnie dużo trudu, ale gdy w końcu trafiłam i drzwi otworzył mi Robert, poczułam się szczęśliwa i niespokojna zarazem. Świat oferuje bardzo wiele rodzajów owej waty, którą można zapełnić irytującą pustkę. Amfetamina spadła mi jak z nieba, jak śnieg, który właśnie sennie kołysząc się na wietrze zaczął pokrywać coraz grubszą warstwą dachy domów i ulice.

Myślałam, że jestem silna, ale jak silny mógł być ktoś, kto nie był w stanie udźwignąć próżni? Robert nie zadawał zbędnych pytań. Nie chciał wcale wiedzieć, co u mnie słychać, ani co skłoniło mnie do odświeżenia naszej znajomości. Wręczył mi tylko małą dilerkę i odprowadził do drzwi.

 

Po powrocie do domu postanowiłam od razu spróbować, czy Robert nadal handluje najlepszą fetą w okolicy. Śnieg padał za oknem, poczułam także jak ten śnieg z plastikowej torebki pada we mnie, wywołując dreszcze, a potem dając cudowne uczucie, że nie ma na świecie rzeczy nierealnych. Czułam się bogiem, który sam siebie stworzył, miałam idealne ciało, myśli nie zaśmiecałeś mi już żaden ty, ani żadna ona.

Dopiero po kilkunastu godzinach uświadomiłam sobie, że byłam jak szklana, tandetna kula, która kiedy się ją potrząśnie wypełnia się białymi płatkami śniegu, powoli spadającego na dach czerwonego domku i gałązki plastikowych choinek, oraz na dno. A gdy już opadnie, pozostawi taką samą pustkę, jaką zastał, wyposażoną tylko dodatkowo w gorzki posmak i uczucie suchości w ustach. Gorszą jeszcze do zniesienia, bo świadomą tego, że może zostać tak łatwo od nowa zapełniona bielą.

 

Śnieg we mnie zmroził smutek, pozwolił mi na zabawę śnieżynkami uśmiechniętych myśli, na lepienie z nich bałwana i jazdę na sankach. Ale kiedy stopniał, nie przyniósł na swoje miejsce wiosny, pozostawił tylko błoto, w którym bałam się, że ugrzęznę.

 

Pewnego ranka obudził mnie telefon. Wstałam zaspana, zrzucając ręką popielniczkę.  Cała jej zawartość stworzyła na podłodze śmierdzącą mozaikę. Zaklęłam głośno, na całe gardło, aż poczułam, jak podrażnione jest od nocnej orgii Lucky Strike’ów.  Za oknem padał śnieg. W sobie czułam odwilż, pełną błota, z gęstymi chmurami nad widnokręgiem. Wiosny w powietrzu bynajmniej nie czułam i miałam dość wszystkiego. Podniosłam słuchawkę. To była Anna:

- Wiesz?

- Co?

- Wyjechała.

- Mam ją w dupie.

- On żałuje.

- Jego też.

- Daj spokój, przecież obie wiemy, że to nie prawda. Pojedź do niego.

- Jeszcze czego!

- Nie obrażaj się teraz, kiedy można jeszcze wszystko naprawić. On się do ciebie nie odezwie, znam go. Prędzej strzeli sobie w łeb. Przecież cały czas masz nadzieję, że wszystko się ułoży, prawda?

- Skąd wiesz?

- Znam cię.

            Anna nie była chyba człowiekiem. Była głosem mojego rozsądku.

 

4

 

Jechałam tramwajem, czując smród roztaczający się dookoła. Za sobą słyszałam sapanie i świstanie. Takie, które powstaje, kiedy ktoś ma zatkany nos. Marzyłam wtedy, żeby założyć na uszy słuchawki i posłuchać muzyki, ale nie miałam odtwarzacza. Nie mogłam też uciec przez zapachem, który zawładnął całym powietrzem wypełniającym wagon. Wtuliłam głowę w szalik owinięty wokół mojej szyi. Otoczyła mnie przyjemna woń moich ulubionych perfum. Nagle z zamyślenia wyrwał mnie dotyk czyjejś dłoni w ramię. Był to mężczyzna siedzący za mną. To on był autorem smrodu, którym sterroryzował powietrze w tramwaju. Był także właścicielem niesamowicie niebieskich oczu, które idealnie pasowały do jego podartej niebieskiej kurtki i idealnie kontrastowały z jego brudną, pomarszczoną twarzą. Zapytał dlaczego tramwaj nie jedzie normalną trasą. Odpowiedziałam mu, że owszem, jedzie normalną trasą, nic się bowiem nie zmieniło. Wymamrotał coś pod nosem i wysiadł na następnym przystanku, zostawiając po sobie wspomnienie w postaci aury wypełniającej przestrzeń wagonu. To wydarzenie spotęgowało tylko moją złość i niepewność.

 

Nie wiedziałam, co powinnam powiedzieć, gdy cię zobaczę. Nie zastanawiałam się za mocno nad tym, bo gdybym za dużo o tym myślała, to pewnie nawet nie wychyliłabym nosa ze swojego pokoju. Postanowiłam działać spontanicznie i uwierzyć, że odpowiednie słowa i gesty przyjdą same gdy nadejdzie na nie czas. Wysiadłam z tramwaju i ruszyłam w kierunku twojego domu.

           

W ogrodzie nie było wierzby. Został sam pień. Było tak pusto. Ten ogród uświadomił mi, jak pusto mi jest bez ciebie. Zastanawiałam się, co się stało z naszym drzewem. Za chwilę miałam poznać odpowiedź na to pytanie. Stała tuż za drzwiami twojego domu.

            Przekroczyłam próg, zdjęłam płaszcz i weszłam do pokoju. I wtedy zobaczyłam ją. Stała tyłem. Cała była z drewna. Koło niej był fotel, przy fotelu byłeś ty. Twój uśmiech był szczery, ale smutny. Tego nie lubiłam.

            Bez słowa podeszłam i obejrzałam ją dokładnie.

- Usiądź, proszę – wskazałeś na fotel. Usiadłam. Wziąłeś do ręki dłuto i patrząc to na mnie, to na nią zacząłeś rzeźbić. I widziałam jak jej twarz powoli zamienia się w moją. Wiesz, że wtedy ukradłeś moją duszę? Twoje dłonie zamknęły ją w tej wierzbie. Po chwili nie było żadnej niej. Byłeś ty, ja z krwi i kości i ja z drewna, w twoich dłoniach nabierająca coraz bardziej realistycznych kształtów. Tylko włosy nie były moje. Ta z drewna miała włosy krótkie, moje sięgały pasa. Dojrzałam na stole nożyczki. Zdecydowanym ruchem poderwałam się z fotela i sięgnęłam po nie. Po chwili mój warkocz leżał na dywanie. Popatrzyłeś na mnie ze zdziwieniem. I zrozumiałeś.

 

 

*

 

            Śnieg stopniał, nadchodziła wiosna. Samotny pień dumnej niegdyś wierzby wypuścił nowe pędy. My też.

                        Przez cały czas rzeźbimy siebie nawzajem, zamieniając się w dzieła sztuki.

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur