Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Patryk Kowalczyk

Natarcie

Rozdział I Natarcie

Patryk Kowalczyk

 

Generał Violick wraz ze swoją dziesięciotysięczną armią dotarł do ostatniego obozu przed traktem górskim prowadzącym na Północ. Była to prowizoryczna osada z drewnianymi domami dla żołnierzy. Cały ekwipunek na tę wyprawę w głąb gór dotarł tu przed nimi. Rozejrzał się po legionie, wszyscy byli tak samo obojętni i bez uczuć jak zwykle. Kiedyś, gdy rządził jeszcze dziadek obecnego cesarza, a on sam był dopiero zwyczajnym szeregowym, w obozach panowała gwarna atmosfera, żołnierze śmiali się i pili. Byli to ludzie, a nie ruchome kamienie w kształcie ludzkim. Niestety, cesarz zażądał silnej armii, która zniesie wszystko, pokona każdą przeszkodę i będzie triumfalnie nieść sztandar cesarstwa w głąb obcych królestw. Miał to być symbol jego potęgi, dlatego szkolenie było koszmarne, zakazów mnóstwo, a wszelkie słabości zlikwidowane.

- Rozejść się, jutro o świcie macie być gotowi do drogi! – wrzasnął generał. – Zrozumiano?

Spojrzał po szeregach, wszyscy ustawili się, wyprostowali się jeszcze bardziej, niż by to było możliwe i odpowiedzieli chórem z powagą na twarzach:

- Tak, mój panie!

Następnie się rozeszli do drewnianych domów. Bez żadnych rozmów czy szmerów. Brakowało mu swych dawnych towarzyszy gwarnych i rozpustnych, oj brakowało. „Ale ze mnie sentymentalny dziad”, pomyślał, „trzeba pójść z duchem czasu, jak mówi doktryna Cesarza.” Wszedł do swojej chatki, zdjął zbroję, rzucił ubrania na ziemię, obmył twarz. Po chwili namysłu złożył odzienie. I położył się w miękkim łóżku. Następnie przykrył się kocem, kołdrą i skórą, bowiem w żadnej z chat nie było kominków, a noce były mroźne. „Gówno prawda z tą doktryną”, pomyślał i zasnął.

            Rankiem wszyscy już byli gotowi do drogi, stali w kolumnie marszowej czekając na rozkaz do wymarszu. Mieli na sobie skórzane kurtki i skóry, pod tym bardzo lekkie, ale przy tym wytrzymałe kolczugi. Hełmy z podobnego materiału jak kolczugi wyłożone miękkim futrem. Oprócz tego na plecach toboły z jedzeniem, lekarstwami i innymi niezbędnymi wojennymi przedmiotami. Nie mogli tego zapakować do wozów, bowiem droga była zbyt wąska, by mogły przejechać. Violick wyszedł do nich, stanął na wprost żołnierzy. Długo wczoraj myślał o tej nowoczesnej armii, gdzie wysikać można się tylko za pozwoleniem. Nic z tym jednak już nie zrobi.

- Przed nami długa droga, miejcie się na baczności. Jest to niebezpieczny szlak pełen pułapek. Jeśli ktokolwiek złamię rozkaz, zginie! Wyruszamy, ruszać dupy! – krzyknął i wskazał mieczem stronę, w którą mieli pójść.

Wojska ruszyły. Przez pierwsze kilka godzin podążali pośród gołych skał. Nie było żadnej roślinności ani zwierząt. Chmury na moment odkryły słońce, które jednak nie dało zbyt dużo ciepła. Pył od ich chodu wznosił się w powietrze, utrudniając oddychanie. Kamienie często osuwały się spod nóg. Ale nie było tu jeszcze niebezpiecznie, po prostu trudno się tędy szło. Violick jako jedyny miał konia, przeżył już zbyt wiele lat, a starość dawała o sobie znać, by tak, bez odpoczynku, przejść cała tę drogę. Na razie ciągnął go za sobą, bo nie był jeszcze zmęczony. Po jednym dniu wędrówki dotarli do rozwidlenia dróg. Było tu pięć różnych tras. Tak więc, od tego miejsca zaczynały się trudności i błędne szlaki okryte tajemnicą. Wyciągnął mapę i oznajmił:

- Tędy!

Tutejszy krajobraz był zupełnie inny niż jeszcze kilka godzin temu. Góry zostały pokryte przez grubą czapę śniegu. Łagodniejsze zbocza porastały świerki oraz inne iglaki, których generał nie znał nazwy. Wśród drzew dostrzegał górskie ptaki, nigdy wcześniej nie spotykane w Cesarstwie. Miały barwę ciemno-zieloną, co doskonale kamuflowało je na tle drzewa. Ich śpiew bardzo uspokajał jego nerwy. Mimo, że właśnie szli na wojnę czuł się wyjątkowo wolny i szczęśliwy. Jedno z tych latających stworzeń usiadło na jego ramieniu. Ptak zaczął bacznie obserwować całą kolumnę i generała, następnie odleciał w stronę północy. „Dziwne” pomyślał, „Cudowna kraina, doprawdy pełna magii”. Drugiego dnia dotarli do kolejnych pięciu dróg. Ponownie spojrzał na mapę i powiedział:

- Tędy.

Przeleciał na mapie po szlaku i stwierdził, że to już prosta droga do Czarnej Fortecy. Zmęczony wsiadł na konia. Zaczął padać śnieg, a jednocześnie zerwała się silna wichura. „Pogoda zrobiła się nieciekawa”, pomyślał, lecz na żołnierzach nie zrobiła ona dużego wrażenia. Można śmiało powiedzieć, że nawet nie zwrócili na nią uwagi. Ich twarze nadal pozostały bez wyrazu, niczym głazy.

 

 

            Do Czarnej dotarł mały zielony ptaszek, poleciał wprost do okna kapitana Meriasza. Tamten pogrążony w rzeźbieniu w drewnie nawet go nie zauważył. Zielone stworzątko zaćwierkało, by dać znać, że tutaj jest. Meriasz spojrzał na okno i zobaczył źródło tego śpiewu

- Witaj mój mały przyjacielu – powiedział łagodnie, a następnie wystawił rękę, by ptak mógł na niej usiąść – Jakie masz wieści? Czy coś ważnego miało miejsce? Zobaczmy – wypowiedział magiczną formułkę i spojrzał oczami ptaka, cofając się do minionych wydarzeń. Przypomniał sobie zaloty do jednej z szarych samiczek w koronach sosny, następnie zjadanie jagód, loty nad skałami i doliną, zobaczył drapieżniki z zachodniej części gór, stwory czyhające w cieniu drzew i w odmętach jaskiń na ofiarę. Poczuł się wolny, gdy szybował wśród chmur i szczytów. Właśnie dlatego, dla tej swobody został leśnym magiem. By wtapiać się w umysły zwierząt i czerpać ich wspomnienia. Oczywiście była to bardzo użyteczna umiejętność. W końcu zobaczył kolumnę żołnierzy idących górskim traktem. Tysiące świetnie wyposażonych twardych wojowników o kamiennych twarzach. Zobaczył też twarz ich wodza, starego, o twarzy srogiej, pokrytej pamiętnymi bliznami.

- Dobrze, że przyleciałeś, wracaj już. – powiedział do zwierzęcego sługi i wypuścił przez okno, on zaś wzbił się wysoko aż jego drobne ciało zniknęło wysoko w przestworzach. „Jest niedobrze.” pomyślał kapitan. „Dobrze, że magowie z Akademii stworzyli tak pożyteczne stworzenie jak ten ptak, który pozwolił nas ostrzec. Jednak zbyt późno dostałem tę informację. Trzeba wysłać list z prośbą o pomoc do Akademii, choć i tak nie zdążą tu na czas.” Podszedł do klatki z wielkim czarnym krukiem, wypuścił go z niej, a następnie szepnął do niego:

- Wojska cesarstwa nadchodzą, jest ich tysiące, potrzebujemy pomocy, przybądźcie szybko!

Ptak od razu wzbił się do lotu i zniknął w chmurach.

Dzięki takiej formie przekazu wiadomości żadna niepowołana osoba nie dowie się o informacjach niesionych przez skrzydlatego posłańca. W akademii odczyta ją inny leśny mag, wchodząc w umysł ptaka. „Doprawdy wielka jest potęga Akademii.”, pomyślał Meriasz. Następnie poszedł do garnizonu – do Mulina, dowódcy górskiego oddziału zwiadowców. Żołnierz wyglądał jak typowy człowiek dla krainy Północy: czarnowłosy i czarnobrody, z wielkimi łapskami i stopami. Stanął za nim i położył mu rękę na ramieniu.

- Mam dla ciebie misję Mulinie, od niej zależeć mogą losy królestwa! – powiedział z powagą w głosie.

- Oddam życie za tę ziemię, kapitanie. Co mam zrobić? – odpowiedział równie poważnie

- Wrogie wojska zbliżają się od południa, potężna siła ciągnie w naszą stronę. Opóźnij jej marsz, bym miał czas wezwać posiłki –Mulin skinął głową. – Właśnie minęli ostatnie rozgałęzienie dróg. Masz jakiś pomysł?

-Hmmm, trudne stawiasz przede mną zadanie, panie. Wszystko zależy, od tego czy zdążę tam na czas. – W pewnych momentach tego traktu droga biegnie z jednej ze stron, nad przepaścią i jest miejscami półką skalną. Gdybym ją zniszczył, opóźnił bym nadejście wroga nawet o kilka dni – zastanowił się na głos.

- Świetnie! Śpiesz się przyjacielu, wielkie zagrożenie nadchodzi. – zasmucił się wypowiadając te słowa – Spokój tej krainy może zostać przerwany.

- Zrobię co w mojej mocy. – pocieszył maga i ukłonił się lekko przed nim. – Muszę już wyruszyć, czas jest teraz mym wrogiem.

Zebrał swoich ludzi, oznajmił im, co się dzieje i niedługo potem wybiegli z fortecy w wielkim pośpiechu. Ubrani byli w skórzane kurtki, chustą mieli okryte twarze, nosili też futra chroniące przed zimnymi nocami, były one koloru białego lub szarego dzięki czemu, ludzie w nie ubrani, stawali się niewidoczni na tle śniegu . Na plecach nieśli plecaki z żywnością, linami do wspinaczek w wyższych partiach gór, bandażami, a także przypiętymi rakietami śnieżnymi i krótkimi łukami. W dłoniach trzymali włócznie, przy pasach mieli krótkie miecze i zakrzywione noże. Cały czas biegli, nieważne przez jaki teren i w jakich warunkach. Byli to ludzie urodzeni i wychowywani w górach, znali je doskonale i potrafili się po nich poruszać. Ich wytrzymałość były niewyobrażalna, potrafili biec nawet dwa dni. Podobno to zasługa pewnego górskiego ziela znanego tylko górskim plemionom. Żute, niweluje ono zmęczenie, głód, a wtarty sok rośliny zapobiega zakażeniu i zmniejsza ból. Nawet bez tej tajemniczej substancji ludzie z gór cechowali się sprawnością ciała, byli znakomitymi zwiadowcami, a kiedyś posłańcami.

Wieczorem zaczął padać śnieg i ograniczył widoczność. Nad rankiem zerwał się silny wiatr, który utrzymał się już aż do niebezpiecznej drogi, gdzie miała powstać pułapka. Było to nieprzyjemne miejsce, trakt biegł miedzy pionową zachodnia skałą, z której sypały się odłamki skalne, a olbrzymią wschodnią przepaścią. Był bardzo wąski i w rzeczywistości był półką skalną bez żadnej podpory z dołu. „Jego słaby punkt.” pomyślał Mulin. Na szczęście dotarli przed kolumną wojsk cesarstwa i mogli wdrożyć jego  plan w życie, zapewniając kilka dni więcej na przygotowania obrony i dotarcie posiłków z pobliskich wiosek. Może nawet dotarłyby posiłki z Akademii, chociaż była zbyt daleko, podróż stamtąd trwała pięć dni. Zatrzymali się, wyjęli kilofy i zaczęli skuwać drogę. Przedtem umocowali się na linach uczepionych na skałach nad nimi. Po kilkunastu minutach półka zaczęła pękać. W końcu oderwała się od ściany i poleciała w dół. Chwilę później rozbrzmiał potwory huk i grzmot roztrzaskującej się skały. Ten hałas odbił się echem w coraz dalszych zakamarkach gór, aż w końcu ucichł. Zwiadowcy wisieli na linach nad przepaścią i cieszyli się z dobrze wykonanej roboty. Strasznie ich to zmęczyło i marzyli o kuflu piwa korzennego. Wspięli się na szczyt ściany. Zwinęli liny, wyjęli rakiety i ruszyli szczytami z powrotem do fortecy. Wiatr nie odpuszczał więc droga powrotna była ciężka.

 

 

Do wojsk cesarstwa dotarł potwory huk. Wszyscy zatrzymali się, a generał Violick krzyknął:

- Co to za przekleństwo? – i spojrzał na jednego z kapitanów.

- Nie mam pojęcia generale. – odpowiedział młody mężczyzna.

Po pewnym czasie dotarli do końca drogi. Zauważyli, że jakby jej cześć po prostu się urwała. „Albo ktoś to zrobił, albo...”, pomyślał generał. „Ale jakim cudem i skąd miał o nich wiedzieć, przecież nie zauważyli nikogo!” Zmartwił się i zamyślił. Wyjął mapę i popatrzył. „Będziemy musieli pójść inną drogą, nadłożą kilka dni drogi. Nie ma wyjścia, musimy zawrócić.”

- Zawracamy – wydał rozkaz. – Wszyscy za mną.

Kolumna ruszyła za nim. Po kilku godzinach dotarli do rozwidlenia dróg. Ruszyli tą najbardziej na wchód. Droga niczym nie różniła się od wcześniejszej. Nadal była wąska, pełno było skrzypiącego śniegu, ciągłe padał nowy, wicher ciął po twarzach. Było zimno, w nocy jeszcze gorzej. Skały, iglaki, zero zwierzyny, to wszystko aż do obrzydzenia. Na początku wydawało się to piękne i nietypowe, ale z każdym kolejnym krokiem stawało się coraz mniej znośne. Pewnej nocy było jednak inaczej. Księżyc pokazał się w pełni, a na niebie nie została żadna chmura. Wiatr gwizdał z lekka, niosąc drobne płatki śniegu. Na jednej ze skał wysoko, żołnierze dostrzegli czarny kształt, on też ich zauważył i zeskoczył nieco niżej. Od razu został powiadomiony generał i spojrzał we wskazanym kierunku. Na skale stał stwór o wilczym kształcie, wielkością przypominał młodego byka. Ciało uniesione na potężnych łapach zakończonymi ostrymi pazurami. Łeb zniekształcony, z wielką paszczą uzębioną sztyletowymi zębami, niektórymi połamanymi. Wśród żołnierzy wybuchła panika. Wielu mówiło o demonicznym słudze, który przybył ich ukarać. Strach w ich oczach i przerażenie na twarzach spowodowało, że w ogóle niczym nie przypominali niewzruszonych wojowników cesarstwa. Nawet Violick obawiał tego czegoś na skałach, ale wiedział, że jego rola jako generała to dawać przykład żołnierzom i wspierać ich bojowego ducha, budując motywację i budząc nową nadzieję. Wyprostował się, uspokoił i powiedział do nich:

- Spokojnie panowie, nieważne, co to jest, jesteście świetnie wyszkoleni i pokonacie każdą ziemską istotę. Do szyku, piki do przodu, łucznicy na moją komendę. Żwawo, jeśli życie wam miłe.

Sam chwycił za swoją włócznię i przygotował się do rzutu. Inni, idąc za przykładem wodza ustawili się, tak jak rozkazał, i czekali. Wilk jednak nawet się nie poruszył i stał tak przez dłuższą chwilę. Ludzie zamarli w oczekiwaniu na jego ruch. Zimno było, a brak ruchu szybko dał się we znaki. Nagle bestia skoczyła na drogę. Gdy wylądowała na niej, rozległ się huk. Wszyscy cofnęli się o krok do tyłu. Była to szkarada niby z najmroczniejszej ciemności. Ślepia miała białe, wyłupiaste i ropiejące. Grube warstwy skóry pokryte czarnym pozlepianym futrem cuchnęły padlina i krwią. A odór prosto z wiatrem poszybował w kierunku żołnierzy. Niektórzy zzielenieli z mdłości. Potwór nozdrza miał spore. W pewnym momencie wciągnął mocno powietrze, jakby zatrzymał je w sobie, niby smakując, i wtedy zawarczał w ich stronę, szczerząc zęby i jeżąc sierść. Wygiął głowę do góry i zawył, lecz szybko przeszło to w pisk i skrzek. Zapluł się krwią i skoczył w stronę intruzów na jego terytorium. Nabrał sporej szybkości i z impetem wpadł w pierwsze szeregi pikinierów, masakrując ich i kalecząc. Piki połamały się na jego grubej skórze, a wypuszczone na znak generała strzały po prostu się odbiły. Ta broń nie wyrządziła żądnej szkody potworowi, a on dalej parł w głąb kolumny, zabijając kolejnych. Generał od razu to zauważył i zdenerwowany zaczął myśleć jak to coś pokonać.

- Zapalić strzały i strzelać w to plugastwo, niech spłonie! Tarcze do przodu, chronić dalsze szeregi. Rzucić pochodnie!. Nie ulegniemy! – krzyknął do wszystkich.

W stronę wilka poleciały strzały i pochodnie. Jego ciało szybko opanował ogień. Zwierz wpadł w popłoch i wył z bólu, rzucając się w różne strony. Odpychany był tarczami. W końcu padł na śnieg i wytarzał się w nim. Violicka zafascynowała inteligencja potwora. Gdy ogień już zgasł, zobaczyć można było gołą skórę ze sporymi ranami, powietrze niosło obrzydliwy zapach spalonej sierści i skóry. Widok był koszmarny. Wilk leżał nie ruchomo na ziemi i ciężko oddychał. Dowódca pomyślał, że zwierzę zaraz zdechnie. Jednak w powietrzu zabrzmiał długi gwizd. Stwór dźwignął się i wstał, następnie z dużym wysiłkiem i na pewno z bólem wskoczył na skałę, na której się pojawił i zniknął. Straszna to była przygoda dla żołnierzy cesarstwa, ujrzeli istotę, o której dotąd prawie nikt nie słyszał, na pewno nikt spoza Królestwa Północy. Martwych pogrzebano w prostych kamiennych mogiłach. A jeden ze starszych kapitanów zaśpiewał nad nimi dawną pieśń o śmierci. Wszyscy słuchali w skupieniu. Gdy odchodzili stamtąd, wiatr zanucił swoją własną pieśń smutku. Noce tutaj były długie, a nikt nie miał ochoty i siły dalej iść. Gdy więc znaleźli się na gigantycznej polanie sąsiadującej z małym laskiem, spoczęli tam i rozbili obóz. Rozpalili ogniska i co bardzo ucieszyło generała, zaczęli rozmawiać, śmiać się i śpiewać o dalekich krainach. „Wyprawa bardzo zmieniła tych chłopaków” pomyślał, w końcu dostrzegli co jest naprawdę ważne. Wszedł do namiotu i zasnął. Inni wkrótce zrobili to samo. Księżyc się już dawno schował, a wiatr zamilkł. Panowała cisza i usłyszeć można było tylko palące się ogniska i trzaskające w nim drewno. Śnili o domach, o żonach i rodzicach, którzy gdzieś tam daleko martwią się o nich i żyją nadzieją, że kiedyś wrócą.

 

 

Przez góry, górskie lasy, rzeki kulało monstrum, jego skóra była pełna ran, oddechy płytkie i szybkie, jakby nie mógł złapać powietrza. Na śnieżnym puchu zostawiał za sobą krwawe ślady łap. Tu i ówdzie przewracał się, szedł chwiejąc się na boki. Noc była jeszcze młoda, lecz księżyc już dawno zaszedł. Dotarł po wielu trudach i z wielkim wysiłkiem pod jaskinię, z której widniało światło. Pozbawione siły i niemal martwe zwierzę padło przed wejściem. Cicho i smętnie zaczęło piszczeć. Śnieg dookoła miejsca jego spoczynku zaczerwienił się. Pogoda była typowa dla północnej krainy. Wiał wiatr i padał gęsto śnieg. Z jaskini dobiegł głos, tupot, a następnie wyłonił się staruszek z siwą długą brodą i białym włosem. Podpierał się na lasce, z której końca promieniowało światło. Popatrzył na leżącego wilka i posmutniał, podszedł do niego czym prędzej. Popatrzył na obrażenia stworzenia i powiedział:

- Już dobrze, mój przyjacielu, całe szczęście, że byłeś na tyle silny by tu dotrzeć. Takie rany mogłyby zabić nawet ciebie – delikatnie dotknął jednej z nich. – Kto ci zrobił cos takiego? Czarodzieje z akademii? – wilk delikatnie pokręcił głową by zaprzeczyć. – Ciekawe... – mężczyzna podrapał się po brodzie. – No już dobrze, mój mały, zaraz coś z tym zrobię.

Nachylił się nad poranionym ciałem, raz jeszcze dotknął ran, tym razem całymi dłońmi i zamknął oczy. Wiatr się wzmógł, rany zaczęły się goić, po chwili zostały po nich tylko zaczerwienienia. Starzec posiniał, prawdopodobnie z wysiłku. Powoli wstał z kolan i zawołał do swojego pupila:

- Kazur, do jaskini. Zobaczymy, co się wydarzyło. Eh, twoje futro będzie się regenerować kilka tygodni. Nie oddalaj się przez ten czas. Zrozumiałeś? – zapytał gniewnie.

Kazur pomachał ogonem i warknął. Człowiek uśmiechnął się dobrodusznie i ruszyli do jaskini. Było w niej sporo miejsca, stało tam łóżko, wielka szafa zawalona książkami, pięknie zdobiony stół na którym leżały przeróżne zwoje i pergaminy. Na niektórych ścianach wisiały stare gobeliny, było tam też jeszcze jedno wejście, do niższych partii jaskiń. Starzec oparł swoją laskę, z prostego niczym nie ozdabianego drewna obok łóżka i usiadł na nim.

- Przyjdź tu, proszę. – i poklepał dłonią o nogę.

Wilk przyszedł, lekko się ociągając. Starzec objął dłońmi jego wielki łeb i zajrzał mu w oczy. Zlał swoje myśli z jego. Stali się jednością. Zobaczył atak na wojsko w dziwnych mundurach,. Czuł zagrożenie z powodu obecności obcego w tym rejonie. Zobaczył potężnego mężczyznę na koniu, który coś krzyczy do swoich podwładnych. Ogniste strzały, następnie poczuł niewyobrażalny ból, ten sam, który czuł wilk po tym, jak zapłonął. Zemdlał i osunął się na łóżko. Połączenie miedzy nimi zostało przerwane. Wilk delikatnie polizał swojego opiekuna długim wielkim jęzorem, pokrywając śliną cała jego głowę. Tamten się ocknął, popatrzył na swojego przyjaciela ze zmartwieniem.

- Jesteś bardzo dzielny, bardzo. Dzięki Bogom nic ci się nie stało – podrapał wilka za uchem, a tamten z zadowolenia pomachał ogonem. – Ciekawe rzeczy zaczynają się dziać, o tak, Kirin stanie przed nowym wyzwaniem. Ciekawe, czy mojemu uczniowi uda się zwyciężyć. Coś mi się wydaje, że niedługo będziemy musieli się ujawnić, Mój Panie. – Laska zapłonęła światłem.

 

 

            Mulin wraz ze swoją drużyną szli w stronę fortecy, aż to momentu zniknięcia księżyca, gdy ciemność spowiła góry. Na szczęście znali doskonale te okolice, więc odszukali jedną z ukrytych przez nich jaskiń. Weszli do niej. Nie była duża, ale przechowywano w niej grube futra, zapas jedzenia, nawet ubrania. Wszystko czego potrzebowałby zwiadowca podczas swojej misji. Zatkali wejście drewnianą przegrodą, usiedli i przykryli się futrami.

- Kawał niezłej roboty, chłopaki – uśmiechnął się Mulin. – Tośmy zafundowali tym wojakom przeprawę, prosto przez najdziksze górskie tereny.

- Słyszeliście, że ponoć to w tamten rejon akademia wypuszcza swoje nieudane eksperymenty? Te stworzenia, co hodowali do walki, czy do czego im tam były potrzebne, ale coś się nie udało. Teraz to są stwory, wielkie brzydkie i cholernie groźne. Chyba bym się zesrał ze strachu, gdybym tam miał pójść. – zaśmiał się stary mężczyzna z wieloma bliznami na twarzy i bez jednego oka. – Tak, tak, panowie, nie patrzcie na mnie z takim zdziwieniem, nawet ja, stary wyjadacz wolałbym spotkać niedźwiedzicę z młodymi niż choćby najmniejsze z tych bękartów Akademii.

Pozostałych trzech młodych mężczyzn słuchało. Nie mieli dużo do powiedzenia, byli niedoświadczeni, a to właśnie od takich ludzi jak Zrui można było dowiedzieć się o górach najwięcej. Mimo, że Mulin był znakomicie obeznany z górami i dowodził oddziałem zwiadowców, to Zrui miał największą wiedzę o górach. Przeżył niejedną groźną przygodę w terenie. Nie raz wszyscy myśleli, że zginął. On jednak wracał po kilku dniach, czasem tygodniach i, jakby nic się nie stało, witał wszystkich śmiechem i mówił do nich: „Wyglądacie jakbyście zobaczyli ducha!” Był to szanowany człowiek, pełen dobroci. Niejeden raz ratował komuś życie. Głos zabrał Mulin:

- Obawiam się, że w tych górach kryje się coś znacznie groźniejszego, niż całe hordy tych bestii. Czasami czujemy w Akademii gigantyczną siłę bijącą właśnie z gór. – wszyscy słuchali go z zaciekawieniem, on za to był bardzo poważny, czasami jakby nieobecny. Wyjął fajkę i zapalił. – Sam Pan Kirin zamartwia się tym faktem, straciliśmy wielu magów w tym rejonie. – Skończył, popatrzył po wszystkich i powiedział – Idę spać, dobrej nocy panowie. Poszedł w róg jaskini, przykrył się skórą i szybko zasnął. Za jego przykładem poszli dwaj inni zwiadowcy. Został tylko Zrui i najmłodszy z nich wszystkich – Widen. Rozmawiali trochę, gdy przerwały im najróżniejsze odgłosy. Płacze dzieci, szaleńcze śmiechy, odgłosy walk, tupot nóg, krzyki i wiele innych przeraźliwych dźwięków. Młody zląkł się i popatrzył ze strachem w oczach na swojego starszego towarzysza . Ten siedział spokojnie i przysłuchiwał się, uspokajając ręką Widena. W pewnym momencie wszystko ucichło, dosłyszeć można było, gdzieś daleko, co głośniejsze wołania, czy zawodzenie. Wtedy Zrui odwrócił się do młodzieńca i powiedział:

- Nie ma się czego bać, nigdy nie słyszałeś o czyś takim?

- Nie, panie. – odpowiedział cicho

- Żaden tam ze mnie pan. – uśmiechnął się ciepło, uspokajając go trochę. – Tak więc gdy ktoś zginie w górach Kor-horm, jego dusza zostaje w ciele, jest jego więźniem. Nie pytaj mnie dlaczego, nie ja stworzyłem przecież świat, wtedy nadchodzą duszki śmierci, je właśnie słyszałeś. Niegroźne istoty, pomagają zmarłym wydostać ich dusze z martwej powłoki. Legenda mówi, że są to sługi boga, ale nie wiadomo jakiego. Jaki ma w tym cel? Tego też nie wiadomo, zapewne jakiś, którego my, zwykli śmiertelni nie zrozumiemy. No, ale nie bój się, – przykrył się skórą i powiedział. – Póki żyjesz, nic ci nie grozi. Idę spać, tobie też radzę podobnie uczynić, jutro o świcie wyruszamy, trzeba dostarczyć informację o naszej misji Meriaszowi.

Po chwili z jaskini słychać było tylko chrapanie.

 

 

W obozie wojsk Cesarstwa wszyscy już spali, odpoczywając po ciężkiej walce z kreaturą podobną do wilka. Spokój został zakłócony jednak przez szmery, piski, śpiewy, krzyki, płacze, odgłosy walki, śmiechu. Wszyscy wyszli z namiotu, niektórzy trzymali miecze w dłoniach, inni zapalone pochodnie, obawiając się powrotu stwora spotkanego na skałach. Było to kolejne wydarzenie, które wprowadziło żołnierzy w paniczny strach. Rozglądali się z lękiem za źródłem tych dźwięków. Violick nie chciał, żeby jego ludzie zwariowali, więc powiedział do swoich kapitanów, a było ich dwudziestu ,żeby poszli za nim i sprawdzili miejsce, skąd dochodzą ich te zawodzenia.

- Reszta wrócić do namiotów i czekać na nasz powrót. Zrozumiano? – popatrzył po wszystkich zebranych.

- Tak, mój panie – odpowiedzieli chórem.

- Znakomicie panowie, wykonać! – i odwrócił się w stronę sformowanej przez niego drużyny. – Miecze w dłoń, nie wiadomo co nas tam czeka.

Ruszyli. Gdy doszli do drogi, gdzie byli pochowani przez nich polegli towarzysze pod kamiennymi kurhanami, ich oczom ukazały się duchy. Mimo, że żaden z nich w nie nie wierzył, a na ludzi, którzy opowiadali o nich historie, patrzyli z politowaniem. To po walce tej nocy nie byli już pewni, w co wierzyć, a w co nie. W stronę grobowców zmierzały zastępy dusz. Miały postać dzieci o smutnych twarzach. Tańczyły, inne szły w szeregu, jeszcze inne biegły. Gdy taka grupka dotarła do miejsca spoczynku umarłych, nachylały się nad ciałem i z niego wyciągały inną duszę. Żaden z żołnierzy nie wiedział, co zrobić, ten widok napełniał ich serca szczęściem, że po śmierci istnieje cos jeszcze. Mimo to mieli gęsią skórkę na myśl o innych istotach takich jak te, żyjących na tym świecie. Jeden z kapitanów wskazał palcem na jednego z duchów i powiedział;

- To żołnierz z mojego oddziału – był bardzo przejęty.

- To był żołnierz z twojego oddziału – poprawił go Violick. – Ale już nie jest i nie warto tu dalej stać. Panowie, wracajmy do obozu. I ani słowem o tym zdarzeniu żołnierzom, nie mam ochoty, by szerzyła się panika i spadało morale.

- Ale… - jeden z nich wskazał ducha.

- To był rozkaz kapitanie! – przerwał mu generał. – Powiecie w obozie, że to był wiatr, zrozumiano? – zapytał ostro.

- Tak – odpowiedzieli cicho, pełni smutku.

Jemu też to się nie uśmiechało, ale co mieli zrobić? Nawet nie wiedzą, z jaka siłą mają do czynienia. Wrócili do obozu i okłamali czekających tam z niecierpliwością na ich powrót ludzi. Następnie rozeszli się do namiotów i próbowali zapomnieć o tym, co zobaczyli. Wszyscy poszli spać. Przez noc spadło sporo śniegu, który zasypał namioty. Żołnierze mieli dużo pracy przy odkopywaniu ich rano. Po spakowaniu wszystkiego, wyruszyli w dalszą drogę w kierunku fortecy sił Północy. Nic już ich nie spotkało podczas tej wędrówki. Niektórzy próbowali rozmawiać o poprzedniej nocy, ale byli błyskawicznie uciszani przez dowództwo. Po dwóch dniach o świcie dotarli do celu. Przed nimi stała potężna czarna forteca. Jej mury wznosiły się wysoko, były w dwóch rzędach. Na dwóch wielkich wieżach wysoko, powiewały dwie flagi. Jedna biała z czarnym atakującym wilkiem. Druga zaś trochę dziwna, cała czarna podziurawiona i poszarpana. Były to znaki Królestwa Północy i Akademii, nie mogli tego wiedzieć. Zostawili zapasy i sprzęt, inni zaś zabierali od nich poszczególne torby. Ustawili się w szeregach. Inni rozkładali drabiny, poprawiali zbroje. Generał wygłosił mowę:

- Stoimy oto przed największym wydarzeniem naszej ery. – zagrzmiał jego głos. – To o nas będą pisali legendy, o zdobywcach tej niezdobytej krainy. Staniemy się mostem między północą, a resztą kontynentu. Czy nie napawa was to dumą? Czy wasze serca nie pragną nieśmiertelnej chwały?

- Tak jest, mój Panie – odpowiedziała jednym tchem tysięczna armia.

„Co ja chrzanie?” pomyślał, „Zdobywanie tej twierdzy będzie najbardziej krwawym epizodem w historii podbojów Cesarstwa. Jedynym, o którym będą pisać legendy będzie nasz wielki wódz, Cesarz Xin” pomyślał sarkastycznie.

- Za cesarstwo! Hołd wielkiemu cesarzowi. Hołd cesarstwu! – wypowiedział formułkę

- Hołd! Hołd! – zakrzyknęli żołnierze

Tak oto zaczyna się pierwszy rozdział wojen Północnych. Cesarz dał jeden rozkaz: „Zdobyć za wszelką cenę, ofiary nie mają znaczenia” „Czy, aż tak kłuje go w serce ta ostatnia wolna kraina?” Pomyślał głównodowodzący wojsk. Czas zacząć walkę.

 

 

W Czarnej Fortecy rozległ się alarm. Silne bicie w dzwony. Wojownicy Północy ustawili się na murach, przyszykowani do walki. Większość z nich była hardymi wojami, o potężnych barkach, twardych spojrzeniach, surowych twarzach, zaprawionymi w walce. Ich gęste brody były symbolem przeżytych wiosen i nigdy ich nie ścinali. Czekali na Meriasza, który wyda im dalsze rozkazy. W końcu wyszedł, u jego boku szedł Hurt i Zrui, najbardziej doświadczeni żołnierze w tej twierdzy. Jeden z obrońców zapytał ich:

- Meriaszu, czy posiłki z Akademii przybędą, czy wesprą nas w potrzebie?

- Pan Kirin odpisał mi, że będą tu najszybciej, jak się da. Co nie znaczy, że dotrą tu na czas. Pamiętajcie przyjaciele, że jego siedziba jest wiele dni marszu stąd – odpowiedział.

- Idzie na nas kilka tysięcy nieopierzonych kurczaków. – wtrącił się Hurt. – Czy my, lód tej zimnej, nieprzyjaznej krainy, gdzie każdy dzień jest walką o przeżycie, boimy się takiego wroga?

Wszyscy zaśmiali się głośno, w ich oczach pojawiła się iskierka, nadzieja.

- Nie! – odpowiedzieli.

- Tak, wiec panowie, mamy zaszczyt jako pierwsi skopać tyłki pomiotom z cesarstwa! – splunął na ziemię. – Nie liczcie, że to będzie łatwa bitwa. Nie chcę was martwić, ale wielu z nas tego nie przeżyje. – uśmiechnął się smutno i poparzył w stronę wroga. Wiedział, że przed nimi stoją ludzie, którzy pokonali cały trakt górski, nie mogli być słabi. Na dodatek rzucili na kolana niemal cały kontynent. Będzie to krwawa bitwa, przydaliby się magowie. Umiejętności Meriasza nie zdadzą się na wiele w bezpośredniej walce.

- Zająć pozycje! Na mury, przygotować się do walki! Ruszać się! – rozkazał Meriasz

Na murach szybko i sprawnie ustawili się obrońcy północnej ziemi, gotowi do walki. Każdy z nich, bez wyjątku wiedział, że prawdopodobnie przyjdzie mu oddać życie tu w pierwszej linii obrony. Za tę dziką ziemię, mimo że tak nieprzystępną, ale to tu się urodzili. Ona stworzyła z nich wspaniałych, wytrwałych wojowników. Drugim powodem były kobiety o długich ciemnych włosach powiewających na tutejszych porywistym wietrze i ich ogniste temperamenty. Meriasz stanął miedzy żołnierzami i popatrzył w stronę wroga. Jego siłę należałoby liczyć w tysiącach, natomiast ich było zaledwie kilkuset, a razem z posiłkami z górskich wiosek i niedalekich miasteczek niecały tysiąc. Dobiegły go okrzyki, następnie nieprzyjaciel ruszył w ich stronę. Czarna fala, której celem było, podbić spalić, zniewolić inne ludy, tak jak uczyniła w innych krajach starego Kontynentu. Być może ta świadomość rozpaliła w sercach wojów z Północy ogień dodający odwagi. Byli gotowi przetrzymać jak najdłużej, póki nie przybędzie pomoc. Ta garstka była gotowa do bitwy. Mgła zaczyna schodzić z gór, a drobny śnieg szybuje w stronę ziemi. Wróg jest coraz bliżej murów, w końcu pada komenda Hurta:

- Ognia! Zabić! – jego ochrypły głos dociera do wszystkich towarzyszy w tej walce.

Napięte cięciwy puszczają, strzały wzbijają się w powietrze, następnie ze świstem opadają w dół, powalając pierwsze szeregi wroga. Lecz ich armia idzie dalej, są coraz bliżej. Kolejny deszcz strzał spada na nich, wyższy mur też prowadzi już ostrzał. Siły cesarstwa podchodzą pod nie, ich łucznicy szyją z łuków w stronę obrońców. Następuje wymiana ognia. Następnie nadchodzą drabiny, po których wchodzą żołnierze Półksiężyca. Wiele z nich spada, zabijając ludzi pod nimi. Zaczyna się walka na murach. Dowódcy wykrzykują rozkazy, nikt jednak ich nie słyszy, tak głośne są odgłosy bitwy. Na murach panują topory północy, masakrując agresorów, niestety ciągle przybywają ich posiłki. Coraz więcej pojawia się ich na murach. Mimo to żaden z ludzi tej nieprzystępnej krainy nie traci odwagi ani zapału. Pragną powstrzymać wroga, trup gęsto leży. Siły załogi Czarnej Fortecy kurczą się, powoli ustępują. Meriasz nawołuje do odwrotu na wyższe mury. Tam stawiają zawzięty opór, wielu jest rannych, ale odniesione rany nie dają o sobie znać, w sercach obrońców płonie ogień czynu, obowiązku i miłości do tej ziemi. Padają kolejni, ustępując pola.

- Wycofajcie się do fortecy! Wycofać się, ja ich spowolnię! Drużyna do mnie! – rozkazuje Zrui.

Razem z pięćdziesięcioma swoich ludzi blokuje przejście, by reszta dzieci Północy bezpiecznie wycofała się do stołpu.

- Ahu-thir-irus! – krzyczy pradawne bojowe zawołanie, unosząc swój topór wysoko do góry. Mówi to z pełnym przejęciem, pełną świadomością swego obowiązku.

Jego ludzie powtarzają, rycząc:

- Ahu-thir-irus!!!

I rzucają się do chwalebnej szarży na wrogie zastępy. Wróg jakby zamarł na chwilę, być może z przerażenia lub z podziwu dla ich odwagi. Zanim się ocknęli, kolejni martwi towarzysze osunęli się na ziemię, plując krwią i wrzeszcząc z bólu. Niedługo to trwało, choć dla kapitana Czarnej Fortecy i jego ludzi wydawało się to wiecznością. Wszyscy giną, w śmierci znajdując ukojenie, gdyż umierają za Północ! Odnieśli wiele ran, zwyczajni ludzie już dawno by padli. Dzięki nim, Meriasz ma czas na zorganizowanie obrony w fortecy, ostatniej linii oporu. „Niech będzie im chwała na wieki.” – myśli o poległych – „powstaną o nich legendy i pieśni, będą nieśmiertelni.”

Zaryglowali wejście, potężne kute drzwi okazują się nie do pokonane dla wroga, który nie ma do ich wyważenia taranów, ale sytuacja obrońców nie wyglądała najlepiej, nie było tu dużo jedzenia, nie uśmiechało się Meriaszaowi umrzeć z głodu. Wielu było rannych, podchodził do nich, kładł rękę na ranach, a one goiły się szybko. To właśnie jest jedna z umiejętności leśnego maga, leczenie. Uśmiechnął się do nich, był rad, że mógł pomóc. Bardzo go to wyczerpało. Użytkownicy magii muszą uważać, gdyż zbyt częste i długie używanie magii może spowodować znaczne osłabienie, a nawet śmierć. To jest właśnie ograniczenie wszystkich z Akademii, choć Kirin znacznie zwiększył swą wytrzymałość, jego celem jest brak limitu. Opuściła ich euforia, czują zmęczenie i ból. Zbliża się noc, przy drzwiach cały czas czeka grupka żołnierzy cesarstwa, w razie próby ucieczki obrońców. Nikt jednak nie myśli o czymś takim, nie mają po prostu na to siły. Usiedli blisko siebie i zaczęli rozmowę, popijając miód pitny.

- Co planujesz kapitanie? Czy będziemy czekać na posiłki z Akademii? – zapytał jeden z nich.

- Nic innego nam nie pozostanie, wyjście na zewnątrz to pewna śmierć. Ehh, szkoda mi poległych chłopaków.

Jeden z nich był pogrążony z smutku

- Co ci się stało? – zapytał Meriasz – Ciesz się, że nadal żyjesz!

- Nie udało mi się uratować kapitana Hurta, było ich zbyt wielu, bym się do niego przedarł – odpowiedział.

- Nie obwiniaj się, ten stary wilk od dawna gotowy był na śmierć, czasem śmiał się, że kostucha się go boi. – zaśmiał się, u innych pojawiły się uśmieszki.

Reszta nocy upłynęła na rozmowach o kobietach, planach na przyszłość, zaczęli też opowiadać stare legendy. Na zewnątrz wrogowie też prowadzili rozmowę, ale w niezrozumiałym dla nich języku.

 

 

- Generale zabarykadowali się w stołpie, nie możemy sforsować drzwi. – powiedział pośpiechem jedne z kapitanów.

- Rozumiem. Ilu naszych poległo? – zapytał

- Około sześciu tysięcy – wygiął usta w grymasie.

- Zbyt wielu jak na taką mała ilość przeciwników. – był wyraźnie smutny, twarz mu poszarzała. – Możesz odejść pilnować obrońców.

Ten skłonił się i odszedł. „Więc to są owi straszni wojownicy, którzy nie znają strachu i lęku, tak jak w opowieściach” pomyślał, podrapał się po brodzie. „Ilu ich jeszcze zostało do pokonania, zapewne straty tej wojny będą olbrzymie, a zwycięstwo niepewne. Żołnierze rozłożyli się w garnizonach wroga, było tam ciepło i wygonie. Dla tych, którzy się nie zmieścili, rozstawione były namioty w fortecy, gdzie mury mogły je chronić przed porywistym nocnym wiatrem. Dwie dziwne flagi zostały zdjęte z masztów, na ich miejsce powieszono niebieską z wyciętym kształtem słońca na środku. Musieli utrzymać to miejsce do przybycia posiłków na czele z księciem Xanem, ciągnął ze sobą najróżniejsze machiny oblężnicze, prowiant i dodatkowe dziesięć tysięcy uzupełnienia. Mimo tak znacznych strat udało mu się otworzyć drogę do królestwa Północy. Miał tylko nadzieję, że odsiecz obrońcom Fortecy nie przybędzie zbyt szybko. To największe jego zmartwienie. Byli zbyt wyczerpani i ich liczba była zbyt mała do stoczenia następnych bitew. Obawiał się kolejnych dni, żeby tylko książę szybko tu dotarł, modlił się. Na ich szczęście od północy stały mury, co prawda niższe i tylko jeden rząd, lecz było to lepsze, niż gdyby saperzy mieli kopać umocnienia. Tak oto wykonał pierwsze z rozkazów cesarza, pora zająć się drugim. Wezwał Dowódcę zwiadowców i przekazał mu rozkazy. Mieli wyruszyć w głąb tego królestwa, zbadać cała krainę. Posiadali dzienniki, w których mieli spisywać wszystko.

- Sprecyzujecie, co jest prawdą a co nie, może odkryjecie coś znacznie ciekawszego. Zrozumiano? – zapytał Violick, pokiwali głowami. – Życzę wam dużo szczęścia, będzie wam potrzebne.

Ukłonili się i w liczbie sześciu ruszyli w drogę. Ich uzbrojeniem były krótkie miecze, nie mieli pancerzy tylko wygodne ubrania. Wyglądali jak wędrowcy, nikt nie zobaczył, jak opuszczali obóz. „Chciałbym zobaczyć tę niesamowitą krainę, pełna magii.” pomyślał generał. Już niedługo miał żałować tych słów, smakując prawdziwą siłę magii…

 

 

Duszki śmierci ciągnęły za sobą dusze poległych, trzymając je za ręce. Tamte bez oporu dawały manipulować sobą. Martwe dzieci wydawały różne przeraźliwe odgłosy. Ich pochód ciągnął się daleko, tylu ludzi poległo. Zmierzały do lasu, do znajdującej się tam jaskini. Kolejne przekraczały jej próg i szły dalej, wchodząc do jeszcze jednej wnęki. Była tu dużo większa od pierwszej jaskinia z wysokim sklepieniem. Na jej środku znajdował się wielki kamień wielkości wysokiego człowieka. Żeby do niego dotrzeć, trzeba było zejść po krętych schodach, tak też uczyniły. Następnie jedno po drugim, trzymając za sobą duszę weszły do jarzącego się na żółto, dającego dużo światła kamienia.

 

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur