Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

PAWEŁ BERNACKI

Studium upadku i zapominania - o książce J. Kornhausera


Jakiś czas temu w albumie poświęconym obrazom Piotra Breugla „Starszego” wyczytałem, że jego Ślepcy to swoiste malarskie studium wszystkich faz fizycznego upadku człowieka. Ta dokładność w oddaniu ludzkiej anatomii, w połączeniu z bogatą treścią filozoficzną pozwoliły stworzyć flamandzkiemu mistrzowi prawdziwe arcydzieło. Właśnie to płótno i tę konkretną opinię na jego temat przywołał w mojej pamięci, czytany niedawno tomik poezji Juliana Kornhausera Było minęło. Zbiór to niezwykle nostalgiczny i elegijny (wszak jego najobszerniejszą część stanowi cykl Elegie Edmontońskie), przypominający nieco późne tomiki tak zwanych „starych mistrzów”, najbardziej chyba Elegię na odejście Zbigniewa Herberta. Podobnie, jak autor Pana Cogito, Julian Kornhauser żegna się ze swoim dzieciństwem. Z przerażeniem uświadamia sobie, że zostało mu po nim jedynie wspomnienie kilku przedmiotów, że jego pamięć nie jest w stanie przywołać dokładnych portretów ludzi, z którymi kiedyś dużo go łączyło, że zbyt lekkomyślnie opuścił ogrody dzieciństwa. To jednak dopiero początek trudnej wędrówki w przeszłość, jaką podejmuje Kornhauser, by chociaż spróbować określić i umocować nie tylko swoje miejsce w świecie, ale i pozycję człowieka w ogóle.

Wszystko zaczyna się Szkiełkiem – pierwszą z trzech wydzielonych w tomiku cześci, którą otwiera wiersz pod tym samym tytułem. Owo szkiełko to jednak nie tylko fragment rozbitej szklanki ze wstępnego utworu – okruch dzieciństwa. W wymiarze całego tomiku to przecież także mędrca szkiełko i oko, które tutaj ulega rozkruszeniu i podobnie jak w Romantyczności Mickiewicza nie daje odpowiedzi na podstawowe, egzystencjalne pytania: „skąd przychodzimy? dokąd zmierzamy? po co tu jesteśmy?”. Szkiełko to także lupa, przyrząd, pozwalający podmiotowi lirycznemu tych wierzy zajrzeć w przeszłość, przyjrzeć się swoim młodzieńczym latom. Niestety, po tym spojrzeniu okazuje się, że z krainy dziecięctwa zostało mu bardzo niewiele: wspomnienie rozbitej dziś szklanki, dziecięcego bucika, kostki masła, guzika. Zachowanie bohatera otwierających tomik liryków przypomina działania narratora W poszukiwaniu straconego czasu M. Prousta. U nich obu zmysłowe doświadczenia przywołują pamięć sielskiego, niewinnego okresu małoletniości. Czasu gdy świat wydawał się/ taki czysty i szlachetny, masło śpiewało/ na całą kuchnię/ człowiek robił się od rana wesoły/ chciało mu się żyć, a guzik chodził wyprostowany/ i zapięty. U Kronahusera jednak te spokojne, sielankowe obrazy to tylko ułuda – wywołany nostalgią fantom. Pęknięcie dostrzec można już pierwszym wierszu: szkiełko ma krew na sobie, a więc ślad ludzkiego bólu – to pamiątka po zranieniu. Może w skutek nieszczęśliwego wypadku, ale może też jakieś rodzinnej awantury? Wszak, jak dowiadujemy się z wiersza Moja kochana mama, matka bohatera pije/ dlatego że wyszła/ niedobrze za mąż/ i jest nieszczęśliwa. W tym utworze mit szczęśliwego dzieciństwa pęka w drzazgi, rozpada się niczym rzucona o ścianę filiżanka. Okazuje się, że był to czas pozbawiony miłości i czułości, pełen ości, w którym jedynymi towarzyszami podmiotu lirycznego były spersonifikowane przedmioty: bucik, miś, guzik (Czyżby pobrzmiewała tu gdzieś herbertowska fraza Tylko guziki nieugięte/ przetrwały śmierć świadkowie zbrodni ?)… Tragiczne wspomnienie matki-alkoholiczki brutalnie wyrzuca nas z dziecięcego raju. Patrzymy teraz z o wiele szerszej perspektywy. Jednostkowe dojrzewanie zostaje wpisane w odwieczny, naturalny cykl przemijania – narodzin i śmierci.

Owo przejście stanowią dwa wiersze kończące część Szkiełko: Jaś i wieczność oraz, przede wszystkim, Zasnęłaś. Pierwszy przedstawia nam krótką historię ludzkiego życia – od pierwszych inicjacji i sensualnego poznawania własnego ciała, aż po śmierć. Krótka ludzka egzystencja zostaje tu zestawiona ze stałością i wiecznością krajobrazu: górami, grotami, trawą (wszystko to słowa istotne dla tego tomiku). Ludzie się zmieniają, na miejsce jednych przychodzą następni, ale przyroda zdaje się niezmienna. Pozornie. Uzmysławia nam to już kolejny tekst – wspomniane Zasnęłaś. Już sam tytuł wskazuje nam z jednej strony na fantazmatyczność dzieciństwa (którego szczśliwość to wyłącznie senna mara), z drugiej na człowieczą śmiertelność. Zasnęłaś/ jak nasionko dmuchawca/ na łące ze źródłem. Wystarczy mocniejszy wiatr, albo powietrze wypuszczone z ust rozbawionego dziecka ( zabawa dmuchawcami to przecież jedna z najpopularniejszych dziecięcych rozrywek), by ziarenko oderwało się i odleciało, może już ku śmierci. Jednak chyba ważniejsze, w kontekście całego zbioru, są ostatnie wersy tekstu: szumi potok szumią trawy/ potok i trawy/ trawy i potok/ co toczy i trwa. Wprowadzają one napięcie między tym, co mija i tym, co trwa. Ten związek będzie nam towarzyszył już do samego końca. Przyroda więc jest zmienna – jak górski potok. Jest jednak także wieczna – jak trawa. Ukazuje nam Korhnauser harmonię natury, jej pradawny, święty cykl. W każdej sekundzie w strumieniu płynie inna woda, z każdą porą roku, z każdym dniem inne są źdźbła trawy… Mimo to potok trwa nadal, ciągle rośnie trawa. Naturalny porządek narodzin i śmierci nie zostaje zaburzony. Właśnie w niego zostaje teraz wpisany człowiek.

Człowiek, który dopiero co zniszczył mit własnego dzieciństwa. Zostały mu po nim tylko przedmioty i ból. Jednostka, która uświadomiła sobie niemożność powrotu do przeszłości i jednocześnie kruchość swojego jestestwa. Małość w perspektywie ogromu świata. Tym właśnie aktem zrozumienia swojej kondycji na Ziemi rozpoczyna się druga część tomu – Było minęło. Powiada podmiot liryczny między było i minęło mała biała szczelina/ wąski przesmyk nic nie znacząca pauza/ a przecież tyle się tam wydarzyło. Pojawia się tu już granica, szczelina, która oddziela nas od przeszłości, a z której istnienie uświadamiamy sobie zbyt późno. Okazuje się, że wszystkie ważne dla nas sprawy: uczucia, sny, spotkania, inicjacje to tylko drobny żwir na drodze do doliny. Jakiej doliny? Zapewne Jozafata – wiemy już, że zmierzamy ku śmierci. Jesteśmy tylko żałośnie mało znaczącą częścią krajobrazu. Do tego skazaną na cierpienie( obłoki biją biczem chłodu po plecach/zostawiają rany na zawsze) i ślepotę ( w obłokach świata nie widać).

Ucieczka w dzieciństwo nie może nas ukoić. Pocieszenia nie daje także kontakt z drugim człowiekiem. Inni ludzie są ukryci za sitowiem gęstego czasu za wysokimi drzewami nieprzekładalnych języków. Nie ma możliwości porozumienia, a już na pewno zrozumienia. Wszyscy leżymy na innych planetach choć ciągle na tej samej ziemi. Bohater Było minęło ucieka więc w wiedzę i sztukę. Zanurza się w odmętach księgarnianych regałów. Tutaj spotyka go kolejne rozczarowanie. Nie znajduje ani odpowiedzi na swoje rozterki, ani sensu konstytuującego jego byt – półki uginają się od nadmiaru sentencji i idei. Wizja to przypominająca przepełniony najróżniejszymi dziełami sztuki dom Gonzala z Gombrowiczowskiego Transatlantyku. Jej wydźwięk jest także podobny – jeden człowiek nie jest w stanie objąć całości kultury, ale i cała kultura nie jest w stanie uśmierzyć niepokojów egzystencjalnych jednostki, dać odpowiedzi na otaczającą nas rzeczywistość. Brak wyjaśnienia nie jest jednak jedynym ciosem, jaki otrzymuje podmiot Kornhausera. W księgarni uświadamia on sobie, że jest człowiekiem z innej epoki – nie przynależy także do kultury XXI pierwszego wieku. Dziewczyna pilnująca interesu ma zblazowaną minę, zasoby sklepu to ogrody zapuszczone złe z kłującymi kolcami głogów. Nikt oprócz niego nie ma już szacunku dla książki, ale i przeszłości. Może zmieniła się i sama literatura? Obcość zostaje pogłębiona.

Nie zmniejsza jej poezja, a już na pewno nie poezja w wydaniu amerykańskim, której zapał był jak spalona zapałka nie przydał się na nic, i która nic nie znaczy. Czyżby był to kolejny przytyk Kornhausera pod adresem obficie czerpiących z liryki zza oceanu roczników sześćdziesiątych? Czy i ich liryka w oczach nowofalowego poety nic nie znaczy? Możliwe, nie jest to jednak główny motyw Było minęło. Istotniejsze jest, że i w sztuce nie ma ukojenia.

Co więc pozostaje? Błędy. Tak przynajmniej zdaje się mówić Kornhauserowski podmiot. Zostają nam tylko pomyłki. One są żywe, tylko o nich/ się pamięta. To na nich musimy się uczyć. Na tym co było – na przeszłości bliskiej i odległej. O tym mówi ostatnia, najdłuższa część zbioru – Elegie edmontońskie, w moim odczuciu przynosząca bolesne, ale jednak uspokojenie.

Znacznie w niej więcej tu myśli o przemijaniu, wyobcowaniu i śmierci, pojawiają kolejne wspomnienia – tym razem echa holocaustu. Zarysowują się także wreszcie przynajmniej zalążki odpowiedzi, nadzieja na uspokojenie. Już w pierwszym liryku cyklu – Dwóch rzekach – para kochanków porównana jest do rzek, które w tym tomiku symbolizują między innymi harmonię natury, jej wieczny cykl. Ten proces okazuje się właściwy także ludziom. Nie ma żadnej rzeczy innej od tej,/ którą poznaliśmy kiedyś dawno, bawiąc się/ w ogrodzie, pod okiem rodziców powiada podmiot liryczny tego wiersza. Nasze życie, życie naszego gatunku także jest powtarzalne. To wieczny ciąg następujących po sobie narodzin i śmierci. W owej regularności, kryje się jednak pułapka – w naszym życiowym pędzie zapominamy o naszym dziedzictwie, o przeszłości. A to właśnie ona konstytuuje nasze istnienie na świecie. Nic dziwnego, że bohater nie może zrozumieć i przeboleć zamykania się świata na starość i otwierania wyłącznie na młodość. Tego, że synagoga nie pochyla się nad przeszłością, a woła szalom do młodych rowerzystów skaczących po chodnikach jak onagery. Onagery, a więc potężna rzymska katapulta służąca do niszczenia murów miast i ostrzeliwania wrogów. Młodość swą niepamięcią skazuje przeszłość na śmierć. Mimo to synagoga zwraca się do nich, a nie do starego człowieka, pamiętającego jeszcze dawne sztetle i ich tragiczny, obozowy koniec. To boli. To że rzucamy za siebie kamyk przed siebie ryż. Kamyk, więc coś czym można zranić, i ryż, który sypie się pod nogi nowożeńcom na szczęście…

Na ten „luksus” zapomnienia nie może, ale i nie chce pozwolić sobie podmiot liryczny Było minęło. Nie godzi się na to, że świat Oddalając się zaciera/ ślady po życiu, że Widzimy niewychodzone, a nie uczymy się na błędach przeszłości. Cud nagiej i wolnej poduszki nie jest mu dany. On zresztą świadomie go odrzuca. Wyszedł z epoki, w której czas nie tylko płynął, ale i płonął, zaburzając świętą harmonię natury. I właśnie z tym okresem jest związany supełkiem dozgonnej krwi. Stoi na moście, między dwoma brzegami rzeki, która w tej części zbioru nabiera dodatkowego znaczenia – staje się granicą, rozłamem, przepaścią. Obie krawędzie są ciągle połączone rzuconą nad nimi kładką, ale brzegi się obsuwają zwiastując katastrofę.

Gdzie więc ukojnie? Gdzie ucieczka? Kornhauser zdaje się dawać nam bardzo złożoną odpowiedź. I tak nie zagłuszymy naszego smutku który jest na dnie/ kwili jak niespodzianka, nie przedłużymy naszego bytowania na ziemi, ani nie zwiększymy naszej w nim roli. Musimy więc zaakceptować ten stan rzeczy. Porzucić chęć nazwania, dokładnego opisania otoczenia, potrzebę głupich porównań na rzecz obserwacji i kontemplacji świata . Wyjść poza nas, poza naszą indywidualność i samotność. Tylko tam – w krajobrazie, naturalnej harmonii znajdziemy spokój. W wesołych oczach małej żydóweczki, której udało się przeżyć zagładę, i która jest zapowiedzią lepszego jutra. By to mogło nadejść musimy jednak ciągle pamiętać o tym co było – tradycji i historii (czyżby kolejna aluzja do współczesnej poezji?). Bez tego będziemy jak papierowa torba wypełniona wiatrem, która walczy o przeżycie.

Podobnie więc do Ślepców Breugla, będących studium fizycznego upadku człowieka, tomik Kornhausera ilustruje nam etapy upadku pojedynczej, zagubionej i samotnej jednostki, a równolegle chyba także współczesnej kultury. O ile jednak dla niewidomego korowodu flamandzkiego malarza nie ma już ratunku przed wpadnięciem w przepaść, o tyle nowofalowy poeta nieśmiało pokazuje nam, że święty, naturalny cykl może trwać nadal. Jego bohater, mimo że także często niewidzący i nierozumiejący, jest w stanie zatoczyć koło i nie upaść. Do tego jednak potrzebna jest sztuka, której tematem nie będzie dzbanek rozbity/ mała rozbita dusza/ z wielkim żalem nad sobą oraz szacunek dla natury i tradycji. Kornhauser przypomina, że co by się nie działo ślepcy wcale nie muszą zginąć. Nawet jeśli świat wokół nich płonie. Ogień gasi się wodą. „Płynie” stoi ponad „płonie”. Od zawsze.

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur