lipiec pojawił się bez zapowiedzi –
teoretycznie za wcześnie
słońce rozpierdoliło się o posadzkę miasta –
był jeszcze nieoswojony i mokry.
wymagał ciągłego zlizywania
rusałek z ust. a usta lipca ześlizgiwały się jak ryba
i nic innego nie miało głosu.
teraz już kontroluję większą część
dłoni. dzięki temu każde kolejne drżenie
jest czymś w rodzaju nowego spokoju
i więcej zgwałconych rusałek puka do szyby.
właściwie ja i one tworzymy
nadzwyczaj pretensjonalny obraz –
presji z przymrużeniem oka
(oka z przyłożeniem presji) a wzmożona aktywność
wykrzykników dzieli na części:
życie wewnętrzne i zewnętrzne.
prężenie się i składanie w kostkę wzroku.
fizyczne podobieństwo i psychiczna więź.
(mój psycholog triumfuje –
umiem już rzucać grochem
i cieniem. umiem rzucać cień
a światło robi mi źle)
w gruncie rzeczy to zbawienne.
będę mieć o czym pisać:
podziały i banały to świetny materiał
na wiersz. właściwie mogę nadać im numery i trawić po kolei
wraz z czasownikami na które się nie pluje.
więc skoro już wiesz
że nie kłamię mówiąc o zabijaniu
czasu niewiele zostało.
|