Szukam czegoś czego nikt mi nigdy nie wybaczy
i zawsze będę mógł sobie zarzucić zasypiając
budzę się w niezaplanowanych miejscach
nim blady ze strachu świt gwałtem pór roku
zażąda konsekwencji czasu
z rosą w oczach wspinam się konwulsją dolin
targany biegunką wulkanu jestem wolny
na Yucatanie w przybrzeżnych wodach El Golfo
podczas zaćmienia w Yaxchilan
kiedy Chaca zabija trawiącego ogień
pierzastego węża dławiąc się językiem żaru
w drodze powrotnej próbuję zgubić kulistość
trawiąc drobnoziarnistą jednakowość atomów
bezradnie obserwuję jak karkołomny przyrost lawy
zmienia się w asfalt i jadę dużym fiatem
nieożywioną kaskadą przypadkowych fleszy
nawracając się w korkach klaksonem
iluzja powrotu to mankament kulistości
w istocie służebność przechodu – Dzibilchaltun
miejsce z napisami na płaskich tablicach
retoryka drogi koniecznej
-Twoją śmierć ogłosiły antyczne chóry
skamieniał nagle zombie
słysząc śpiew z Isla Mujeres
kiedy rajski ptak Quetzalcoatl
rozciął dla mnie błękit nieba
z każdym powrotem więcej posągów
statystycznie milczą okryte granitem
nie ryzykując wyroku z własnych zdań