- Więc tu odbyło się przyjęcie – obudził mnie dobrze znany, ciepły głos.
Nie kurwa, w Gabinecie Owalnym. Nawet Malinowy Edzio nie powinien w taki sposób naruszać mojej prywatności. Podniosłem głowę chcąc kategorycznie zaprotestować przeciw tak brutalnej agresji, ale mój gniew ostudziły wystawione z zawiasów drzwi wejściowe, co poniekąd usprawiedliwiało niezapowiedzianego gościa (z grzeczności mógł jednak zastukać w futrynę).
- Za 10 minut z kartą mieszkańca – wysyczał starając się nie wzbogacić imponujących sofixów o kawałki równomiernie rozciągniętego niczym dywan po płytkach PCV szkła, chociaż bez nich już miały wystarczająco pozaziemski wygląd.
- Oczywiście nie brał pan też osobiście udziału w pacyfikacji ping-pongowni? Niczego pan nie zaobserwował z pokoju naprzeciwko? I nie posiada pan żadnych informacji, które mogłyby się przyczynić do wykrycia sprawców? – wyczułem lekki sarkazm.
- Nastąpił atak na drzwi i demontaż stołu do ping-ponga – rzeczowa odpowiedz dotarła do niego już na schodach.
Na co mu karta, dane zna na pamięć. Rozejrzałem się nieśmiało. Ćwierć wieku pracy śledczej na kierowniczym stanowisku uczyniło jego umysł nieomylnym. Tu naprawdę odbyło się przyjęcie. Ilość butelek po gleborzutach pozwoliła Edziowi w przybliżeniu ocenić rozmiary bankietu (chociaż szkło mogło leżeć od tygodni, nikogo nie zajmowały tak przyziemne sprawy jak sprzątanie). Uwagę przykuwał wykonany z dużym rozmachem tzw. efekt Spicbergen możliwy do uzyskania jedynie przy artystycznym wykorzystaniu gaśnicy pianowej. Rozwinięty wąż strażacki prowadzący od wnęki przeciwpożarowej na końcu korytarza pod same miejsce gdzie powinny być drzwi przypomniał mi mgliście ogólny zawód, kiedy okazało się, że nie ma nigdzie klucza od zaworu. Technicznie rzecz biorąc węża też nie powinno być, przynajmniej zgodnie z koślawo odbitą od szablonu literalną dyspozycją „Węże w recepcji”. Tylko dlaczego do siebie? Co za idiota wymyślił zasadę, że każde działanie poprzedza przyczyna. Edziu pewnie kupi, że nie jesteśmy tak tępi żeby wlewać wodę do własnej bazy i znaleźlibyśmy otwarty boks na skrzydle, tak przynajmniej powinna wyglądać nasza robota, zero śladów prowadzących na metę. Wygrzebałem z talerza rekina (najdłuższy kiep w popielniczce) i zrezygnowany wyłożyłem się na wysuwanej skrzyni na pościel, służącej głównie jako wyro waletów potocznie zwanej mercedesem. Mógłby sobie odpuścić przynajmniej ostatni tydzień.
Tragizm Malinowego polegał na zżerającej go nostalgii za własną przeszłością, która nota bene nie różniła się niczym od naszej teraźniejszości. Ilekroć przekraczał próg Kałamarza jego oczy tęskniły do beztroskich macanek pośród trawiącego go zapachu alpagi, przez co z wielką zaciekłością starał się niszczyć pokusę u samych źródeł. Ból istnienia koił niewielkimi, aczkolwiek regularnymi jak diabetyk doustnymi iniekcjami wody ognistej uzupełnianej co tydzień u zaprzyjaźnionych Rosjan na targowisku Turzyn. Pseudonim „Malinowy” wg głośnych opowieści pochodził z połowy lat 70-tych, kiedy dał się poznać jako koneser niezwykle wówczas trendy koktailli owocowych, z których malinowy bukiet uznał za najlepszy (dla uproszczenia będę go nazywał winem). Pozwoliły mu one odkryć siebie na nowo, jako oratora w tramwajowych wiatach stanowiących dla niego coś na kształt hyde-parków, w których dzielił się z przygodnie napotkanymi słuchaczami swoimi przemyśleniami w przedmiocie materii wszechświata - po jednym, osobistej w nim martyrologii - po dwóch i indywidualnego światopoglądu politycznego - po trzech i więcej. Szczęśliwie dla niego w tym ostatnim stadium nabierał tak głębokiego duńskiego akcentu, że bez specjalistycznej aparatury nasłuchowej i speców deszyfracji nie dało się w żaden sposób zrozumieć, o co mu okresowo-cyklicznie chodzi. Podobno którejś jesieni zorganizował wycieczkę panelu administracji z personelem pomocniczym pod Zieloną Górę, gdzie znajdowała się fabryka produkująca w/w boski napój o wdzięcznej nazwie Gulguś na skalę przemysłową, tak aby również inni mieli okazję zapoznania się z procesem technologicznym z bliska. Warto nadmienić, iż wesoły autobus raczył się ambrozją od Dąbia. Na miejscu ekscytacja wywołana unoszącym się w powietrzu aromatem doprowadziła Edzia do zlekceważenia przepisów BHP w głównej hali produkcyjnej i nadmiernego wychylenia przez barierkę, a w konsekwencji upadku prosto do środka ogromnej kadzi z malinowym Gulgusiem. Ocaliła go ponoć tylko profesjonalnie przeprowadzona przez dyżurnego chemika akcja ratownicza. Poza obuwiem i skarpetami, których jak wyjaśnił główny technolog odzyskanie było niemożliwe bez opróżnienia zbiornika, co na tym etapie uzdatniania oznaczałoby utratę hektolitrów produktu, a przecież od świtu pod każdym neonem Społem czekał od świtu lud pracujący. Chemik został odznaczony medalem za odwagę i rocznym deputatem napoju. Prawdziwą sławą Malinowy okrył się jednak pewnego majowego poranka, kiedy po kilku dniach bankietu z okazji Święta Pracy urozmaicał sobie czas wolny kierując ruchem ulicznym z ronda przy Placu Kościuszki. Pierwotny chaos, który zdołał obudzić na drodze publicznej zderzył ze sobą trzy samochody i zakorkował Krzywego Ryja od Portowca po Ku Słońcu. To było jednak niczym w porównaniu z przyblokowaniem karetki jadącej na sygnale z zawałowcem. Kilka minut zwłoki spowodowało, że kojarzona przez pacjenta dotychczas głównie ze „Szpitala na peryferiach” defibrylacja niespodziewanie awansowała na poziom autopsji. Nowe doświadczenie zanotowali również medycy. Akcja podjęta pomiędzy symbolicznie oznaczonymi robotami drogowymi na Bohaterów Warszawy stanowiła godną nazwy ulicy decyzję zespołu. Na pewno psychicznie byli bardziej oswojeni ze śmiercią, ale mało prawdopodobne, że równie przygotowani na latanie do sufitu w metalowej konserwie razem ze sprzętem medycznym i ratownikiem uzbrojonym zamiast rąk w chwytne magnesy nafaszerowane po kilkaset volt każdy. Gdzie dokładnie był odpowiedziały mu blade jak papier twarze zespołu reanimacyjnego pod kliniką na Jasnych Błoniach. W tym całym zamieszaniu nie zapomniał przestawić zwrotnicy na boczne torowisko, dzięki czemu ósemka znalazła się na kolizyjnym z dwunastką. Motorniczy jednak nie wykorzystał tej niecodziennej okazji nawiązania kontaktu i mimo że wypadkowa nie była raczej zabójcza, delikatnie wykoleił wagon na wysepce tramwajowej. Jako że prawie wszystko w przyrodzie ma skutek i przyczynę, tysiąc osób spóźniło się do roboty na Basenie Górniczym. Pomimo że kaftan nałożyli mu tylko na kilka godzin w oparciu o procedurę izby, Kurier zainteresowany rozmachem działań zamieścił rano nie pozowane zdjęcie opatrzone podpisem „Trzy pasy”. Etycznie, z czarnym paskiem na oczach i anonimowym background’em w kronice policyjnej rozpoczynającym się: „Edmund K. (na zdjęciu) pracownik administracji osiedla akademickiego...” i zakończonym rzeczowym komentarzem dyżurnego lekarza, wyjaśniającym czytelnikom enigmatyczne pasy: „Zwykle przytwierdzamy pacjenta jednym lub dwoma”. Ponoć nim zakończył debiutancką dobę hotelową miał na Dąbrowskiego grono wiernych fanów, na czele z niejakim Ro-ro-romusiem. Jak wynikło z rozmowy Romuś był jednym z zapaleńców blisko związanych z w/w placówką i pijał wszystko co się pali z wyjątkiem smoły, z pogardą odnosząc się do drobnych meneli, nie odróżniających lizolu od zwykłej dykty, odmrażacza od impregnatu, zaś najmilej w życiu wspomina moment pojawienia się w Ruchu Przemysławki. Po przebudzeniu i błotnistej zbożowej kawie (service including) Malinowy postanowił definitywnie zakończyć swoją wielką przygodę z prostymi winami. Chodzą dziwne pogłoski o tym, co wydarzyło się później. Ale to już zupełnie inna historia.
Z niesmakiem otrzepałem weekendowe opakowanie i opuściłem bazę. Zaszczycający mnie per pedes o 8 rano Malinowy nie może czuć się lekceważony. Zresztą to straszne uczucie. Zbiegłem po schodach przez łącznik i chwilę po usłyszeniu „wejść” znalazłem się w pokoju zwierzeń. Malinowy stał zwrócony twarzą do okna, analizując panoramę przesypującego się od kilku tygodni śmietnika.
- Po lewej stronie biurka leżą raporty Kałamarza z całego roku – doskonale znalem ten tembr głosu. Ton zwycięzcy castingu na lektora procesu Josifa K. I wskaźnik. Identyczny z tym, który zdradzał ogólny kierunek fascynacji Adama Słodowego, tutaj pełniący bardziej funkcję atrybutu władzy, czegoś na kształt berła. Wyraźnie wskazywał na stosy papierów.
- Po prawej raporty dotyczą Kardynała, Wolfa, Kalafińskiego, Piskorskiego i Rogali. Która z nich jest większa?
- Z całym szacunkiem są podobne kierowniku.
- Właśnie - westchnął kierownik - są podobne.
Wrócił do uważnej obserwacji odpadków.
- Wczorajsza skarga, lewe skrzydło. „Chodzą w czarnych skórach, są cały stop pijani, słuchają disco-polo i się biją między sobą”. Koniec cytatu. Wolfa widziano pod Transem. W samym kocu. Ma do wtorku odkupić nowy, wyciął dziurę na głowę.
Średnia Cztery i Pół. Kto nie pije ten donosi.
- Wyprał wszystkie ubrania.
- Że też od razu mi to nie przyszło do głowy. Rogala zwolnił portierkę, powiedział do niej „Pani od jutra tutaj nie pracuje”.
Nie łapmy się za słówka. Mógł powiedzieć, że odetnie jej głowę i nasika do szyi.
- Dwie odpalone gaśnice, jedna w waszym pokoju. Co się stało? – ciepło spojrzał mi w oczy.
Nie miałem serca powiedzieć, że nie miały atestu. I że rozbrajamy je jak niewypały. Bo jesteśmy jak saperzy.
- Doceniam, że broniliście niedawno akademika przed miejscowym elementem.
Pięciu żuli z naprzeciwka. Nawet bracia Panczo nie przerwali posiłku wysyłając najmniejszego, Kulfona. Inna sprawa, że Kulfon wyglądał już jak yokozuna. Jakby to były prawdziwe ABS-y z Niebuszewa nakryłbym się w kiblu deklem.
- To był nasz obywatelski obowiązek panie kierowniku.
- Wszystkim mieszkańcom 322, 324, 329 udzielam oficjalnej, ostatniej mam nadzieję nagany. Odnośnie gaśnic znasz procedurę.
- Rogala pojechał do...
- I lepiej żebym nikogo z tej waszej bandy nie musiał już oglądać - nie uznał absencji Stryja. W sumie to wyrzucił go już w zeszłym semestrze. Mieszkał dalej tylko nie płacił czynszu, przez co zupełnie wymknął się spod kontroli.
Przyjrzał mi się z obrzydzeniem. Znaliśmy się na wylot.
Jednego tylko nie wiedział.
- Wytłumacz mi Piskorski, co to za moda, dzień i noc nosić podkoszulek na wierzchu? Może nie zauważył pan przedrostka pod? - zaciekawienie toczyło bój ze złośliwością.
Arcadius.
- Zdejmuję podkoszulek i sweter pod nim jest dalej czysty. Wygoda. Nie muszę jak Wolf…
- Dość - zamachał rękami w powietrzu. Po sześciu latach rozmyślań nad socjologiczno-kulturowym fenomenem mojego stroju ta odpowiedz musiała go nieźle wkurwić.
- Wynoś się Piskorski.
Z przyjemnością. Ile można patrzeć na tą szczotę do kibli pod nosem.
Właściwie to od Wodza i jego Czwórcy Przenajświętszej (dla pewności piszę wielką literą) powinienem rozpocząć poczet osobowości Kałamarza, a na Malinowym skończyć, jako że na palcach można policzyć tych, którzy nie doświadczyli odnowy duchowej pod postacią kontaktu z nim i na palcach pracownika tartaku tych, którzy go doświadczyli z administracyjnie uduchowionym Edziem. Zresztą sam wyświęcony przez siebie kapłan starał się nad tym osobiście czuwać i docierać z katechezą do wszystkich owieczek. Lata poświęcone zgłębianiu wiary i kreacji autorskiego światopoglądu, przy istotnym wsparciu farmakologicznym (prozak mógłby mu ewentualnie posłużyć jako słodzik do kawy) dodały mu pewności siebie i przystosowały rzeczywistość do oczekiwań (głównie własnych). Poza domyślnym obszarem diecezji, którą stanowił Kałamarz, kazania dostępne były nielicznej garstce wybrańców, co jak wielokrotnie podkreślał pozwalało mu skupić uwagę na jakości, nie ilości wyznawców, apostołów, mianowanych następców, oficjalnych synów bożych. A ci byli osobistym sukcesem i powodem dumy kapłana. Inaczej wyobrażałem sobie na początku jednak kontakt z awangardowym podziemiem katolickiego kościoła, kolęda stanowiła tylko kwestię czasu. Pierwszą oznaką odnowy było głuche uderzenie płaskim metalowym przedmiotem w łeb. W kontekście świątecznego wyludnienia próba traktowania takiego zdarzenia jako przypadkowego była mało prawdopodobna. Co nie oznacza że jej nie podjąłem. Do kolejnego bardziej stanowczego ciosu. Moc znamionowa wskazywała na patelnię, z którą miałem już przyjemność. Ten pozawerbalny charakter komunikacji niekoniecznie musiał wskazywać na towarzyski cel wizyty. Trzeci strzał dosięgnął kinola. Kiedy iluminacja wskazówek rolexa nabytego za nalewkę i 2 piwa w Kujowni (pokój cichej nauki własnej, nieformalna sala balowa przy pojedynczych sprzeciwach nieskonsolidowanej opozycji – przyp. aut.) wskazała 2.47 AM, rozpoznałem corpus delicti – mój własny czajnik tzn. dawno od kogoś pożyczony. Ciekawe w jaki sposób na karcie zgonu ustalają co do minuty.
- Zrobić ci kawy? – jak na intruza o tej porze cechował go opanowany głęboki baryton – korzystając z okazji również się napiję. Kawę trzeba pić po ciemku z mlekiem, czarną kiedy jest jasność. Gdzie śmietanka?
Wzbudzająca ufność wśród słuchaczy i zatwierdzająca wygłaszane aksjomaty barwa doskonale znana z przekazów pozbawiła mnie wątpliwości ad personam. No jasne że w jasności czarną, bez mleka w ciemności przecież nie wypada. W asortymencie towarów dostępnych w prywatnych punktach usług Kałamarza, począwszy od zalegającej na parapetach i kiblach Strażnicy, egzotycznych alkoholi dalekiego wschodu, po większość substancji wymienionych w Ust. o przeciwdziałaniu narkomanii (nota bene Strażnica jakoś rażąco nie wyróżniała się ciężarem gatunkowym spośród psylofitów i 5 litrowych baniaków krymskiego spirolu) mleka chyba żaden z oferentów nie przewidział. Z racji świąt na Belfaście (nieformalna nazwa nie remontowanego skrzydła Kałamarza) zainstalowany był tylko Fidel, który przebadał się sam i zdiagnozował skazę na laktozę, przez co „jego życie to jedna wielka ucieczka przed nabiałem”. Jako niedoszły socjolog wybrał metodę porównawczą - porównał swoje samopoczucie po twarogu z baru „Bambino” i Mocarzem w Horyzoncie. Jako niedoszły filozof mówił o sobie nieskromnie: „ To trzeba mieć wielki talent żeby mieć tyle lat i naprawdę nic nie osiągnąć”.
Greta w Akwarium. Niepotrzebnie przychyliłem się wczoraj do wykładni Fidela, że obowiązkiem oddzwiernej jest zgodnie z literalną nazwą otwieranie drzwi jemu i jego gościom (moi). Tydzień trzeba dać na luz.
- Coś było na szafie w opakowaniu od śmietanki – stosowanie takiej precyzji było koniecznością.
- Palisz? Ja rzuciłem 11 godzin i 33 minuty temu.
Do dzisiaj nie rozumiem jak znalazł w ciemnościach fajki i ogień. Chwilę później usłyszałem trzask zapałki, głęboki wdech i pomruk zadowolenia.
- Pewnie nie wiesz, że papierosy mają już witaminy? Na razie tylko umiem uzdrawiać malboro i kamele. Po co Mojżesz takie głupoty wygaduje, że palenie nic nie daje, a sam pali i jeszcze na przystanku częstuje Jezusa. Nawet Maryja wysiadła z malucha i mówi do niego: „Mojżesz, co ty głupi jesteś, rzuć to w cholerę i puka się w czoło”.
W końcu trafiłem na kontakt i przeszliśmy na świetlny panel. Przemawiała do mnie dwumetrowa spiżowa bryła w rozpiętym dresie (design elita blokowa, zwykle z dodatkiem psa rasy uznanej za agresywną) i koszulce Turbo, ze stylizowanym na gotyk napisem - ostatni grzeszników płacz. Jej mistycyzm polegał na tym, że był zupełnie nowy. Siwa, jakby przyprószona przeterminowaną pianową gaśnicą głowa, tygodniowy zarost, rysy zdradzające intensywną przeszłość. Gandalf Biały. Głęboko osadzone brązowe oczy bez najmniejszych wątpliwości lustrowały kapitany lajt na stole.
-Malboro i kamele to dopiero wstęp, wystarczy pomodlić się przed otwarciem paczki i po ostatniej fajce. To dlatego nikt nie chce ostatniej. Problem z lajtami polega na tym, że się nie opłaca nad nimi modlić. Zawsze będą miały mniej witamin jak normalne.
Jak na kliniczny przypadek wariata z wszystkimi niezbędnymi do tego celu zaświadczeniami posiadał zastanawiająco rozwinięte pewne obszary pragmatycznej logiki.
- Chyba żeby modlić się nad całymi wagonami. Witaminizować je od razu. Całe kartony.
Zaimponował mi nonszalancją, z jaką negował wszelkie przejawy obiektywnie istniejącej rzeczywistości.
Na ostatnie zaliczenie pierwszej sesji dotarłem wiedzą nieskażony, uznając ją za potrzebną jak kotu buty, co mnie tak odstresowało, że większość godzin w kolejce przed wejściem spędziłem czytając „Świat według Garpa”. Na korytarzu pogadałem chwilę z Dziub-Dziubem. Jak zawsze odwalony jak szczur na otwarcie kanału w ten sam trumienny gajer z nieodłączną reklamówką Społem. Taki detal, a la kwiatek w butonierce. Obecny na wszystkich zajęciach stanowił cenne źródło informacji. Jednorazowa absencja w jego gradacji wyrzutów sumienia musiała plasować się, przyrównując do mojej, mniej więcej na tym poziomie, jaki mógłbym osiągnąć jedynie wtedy gdybym zaczął np. jeść ludzkie mięso. Nabrał już dystansu do traumatycznych wydarzeń sprzed lat, aczkolwiek dalej kojarzył mi się z jednym wydarzeniem.
Dokwaterowano nam go w połowie listopada i był wtedy najbardziej upierdliwą mendą na piętrze. Jak można mieszkać z typem, który o 22.15 żąda zgaszenia światła grożąc portierą, radą akademicką, sądem cywilnym i ostatecznym. Żeby jeszcze chodziło o twistery (niezwykle trendy przez pewien okres rozluźniające ćwiczenia fizyczne polegające na rozbijaniu o ściany pokoju nadających się do tego szczególnie szklanych przedmiotów), a nie zwykły sport – grę w karty. Postanowiliśmy znaleźć jego słaby punkt i gnoja złamać. Żeby tego dokonać, na wstępie porządnie spić, co nie było trudne odkąd ślinił się za Cycatą. Namówiliśmy ją żeby namówiła go na przyjęcie z nami. Widok melonów w zasięgu ręki zupełnie uśpił czujność tyfusa. Odpadł od dekoltu i spirytusu około północy po dość męskiej trzeba przyznać walce. W związku z tym, co było tego skutkiem, już sam ten wstęp okazał się jego słabym punktem. Prawdziwa niespodzianka czekała go rano. Kiedy zadzwonił budzik od razu poczułem, że w pokoju stało się coś niedobrego. Liar stał przy łóżku Dziub-Dziuba z miną nie zapowiadającą przyjemnej pogawędki o warunkach atmosferycznych.
- Zesrałeś się – stwierdził rzeczowo i co gorsza zgodnie z rzeczywistym stanem rzeczy. Nieprzyzwyczajony do przemysłowych dawek alkoholu organizm nie zdążył ostrzec w porę neuronów odpowiadających za odruchy, z którymi przynajmniej teoretycznie od ukończenia trzeciego roku życia Dziub-Dziub powinien dawać sobie radę. Przez cały następny dzień nikt jednak nie poruszał wątku towarzyskiego faux pas, żałując pewnie w głębi duszy okrutnej w skutkach prowokacji (i nie mogąc oczywiście przyznać się do tego przed resztą brydżowej czwórki). Do ciszy nocnej. Podczas arcyciekawej licytacji bohater ostatniej akcji zaczął jak gdyby nic swoją wieczorną litanię.
- Jeżeli nie zgasicie za 5 minut światła rano idę do kierownika.
Liar w milczeniu odłożył karty i wstał od stołu. Powoli podszedł do pozbawionego pościeli w pastelowych brązach ale wciąż warczącego na cały pokój mieszaniną brutala z gównem łoża (mimo pieczołowitego czyszczenia przez cały dzień).
- Kiedy nauczysz się robić do kibla zamiast pod siebie będziemy z tobą rozmawiać.
Głos zabrzmiał donośnie i władczo. Już wtedy wiedzieliśmy, kto w przyszłości będzie wydawał orzeczenia. Po tym miażdżącej sentencji Dziub-Dziub nigdy już nie próbował zgłaszać jakichkolwiek roszczeń.
Po usłyszeniu Piskorski z pewnym siebie cynicznym uśmieszkiem „jestem nie do wyjebania” wszedłem do gabinetu i nie pytany o pozwolenie usiadłem, olewając carski ukaz o lichym i głupkowatym wyglądzie podwładnego przed obliczem przełożonego. Bez zbędnej zwłoki wylosowałem pytania i rozpromieniłem się w uśmiechu. Coś z ekonomii politycznej, Sadzikowskiego miałem w małym paluszku – stara lektura do poduszki.
W sumie tak...ale nie o to chodzi, inaczej mówił na zajęciach. Wiem o czym mówię... ale nie do końca. Uuu... jak to nie czytałem jakiegoś jego rozdziału. Kręci głową na no nie wiem, chciałem jak najlepiej. Pewnie się musimy jeszcze raz zobaczyć. No dobrze, ostatnie pytanie. Krzywa la Fajsinga coś tam.
- Ale ona została obalona przeciwdowodem Garp...inegina-Stolfa w „The Economist” – moja twarz przybrała po tej wypowiedzi wyraz szczerego zaniepokojenia. Całe to zdanie jakimś cudem wyminęło wszystkie przyczółki zwojów neuronowych i instynktów samozachowawczych. Sekundy jak doby.
- Dobrze - macha ręką jak przystało na roztargnionego naukowca, kiedy nagle sobie coś przypomni – indeks.
Dobrze, że wybrnąłem z tego Garpa i nie zauważył na kolanach książki. Za mną wchodzi z opuszczoną głową i fosforyzującymi oczojebnie od markerów notatkami pod pachą Średnia Cztery i Pół. Odpowiedzi na pytanie niestety w nich nie mogła znaleźć.
- Co pani może powiedzieć o dowodzie Garpinegina-Stolfa? – usłyszałem mile zaskoczony zamykając za sobą drzwi.
Włączyłem inwokację Czarnych Słońc i z Kultem ruszyłem do bazy.
„Co tam było? Człowiek!
Może dostał? Może...”
Do Szczecina na stałe zjechałem wczesną jesienią 1993 roku. I w żadnym innym mieście nie widziałem jeszcze tylu kolesi z przedłużoną na kształt płetwy fryzurą w dresach, panienek w ortopedycznych butach i puszek paprykarzu naraz. Tygiel społeczno-kulturowy tych 300 km kwadratowych poprzecinanych ważnymi tranzytowymi szlakami niewątpliwie sprzyjał takiemu pluralizmowi postaw i poglądów, polaryzując społeczność chroniącą swoje interesy pod sztandarami różnych zbiorowości. Prościej, wszyscy ci specyficzni ludzie wykorzystywali każdą możliwość spierdolenia każdej możliwości niespierdolenia miasta. Pomimo Wałów Chrobrego, Alei Piastów, Wojska Polskiego, Placu Grunwaldzkiego i innych kosmopolitycznie ściemnionych (w przenośni i dosłownie) głównych arterii komunikacyjnych miasta, nie potrafiłem już na wjeździe zrozumieć banneru na dworcu Szczecin Port Centralny: „48 rocznica wyzwolenia Szczecina”. Oczywiście okazało się, że gówniarz z prowincji jeszcze indeksu nie dostał, a już się mądrzy szukając dziury w całym, kiedy są ważniejsze zadania, pilniejsze potrzeby niż jakaś analiza porównawcza różnic literalnych rzeczowników odczasownikowych. Kogo zresztą obchodzi jakaś nic nie wnosząca rozprawka o tym, kiedy język polski powinien mówić o wyzwoleniu, a kiedy o zdobyciu. Jednak nic na to nie mogłem poradzić, że równie dobrze pasowało mi wyzwolenie Mediolanu, Berlina czy Bremy. Oczywiście okazało się, że w/w gówniarz również nie ma bladego pojęcia o historii, o czymś na kształt lokalnego patriotyzmu nie wspominając. Wiadomo przecież wszem i wobec, że nikt inny jak sam Bolek Krzywousty zawłaszczył tu swego czasu miejską republikę i zainstalował się prawie w tym miejscu gdzie obecny Stettin. A poprawniej to objął nad nią coś na kształt nadzoru właścicielskiego. Ogniem nikt nie wypleni na Pomorzu Zachodnim do końca teorii, że prawie wszyscy instalowali się w jego okolicy jakoś na krzywy ryj. (co potwierdza nawet moja źródłowa etymologia, skąd wziął się nomen prezesa wszystkich Polaków XII wieku - nikt chyba przy zdrowych zmysłach sam by siebie nie nazwał Krzywousty). Tegoż jeszcze stulecia zmienili go Duńczycy, potem książęta zachodniopomorscy, Szwedzi, Prusacy, dalej nie chciało mi się już czytać. Żaden marcowy docent zajmujący się historią choroby regionu jakoś nie pomyślał, żeby spojrzeć na to od dupy strony i wymienić tylko tych bliższych i dalszych sąsiadów, których nigdy tutaj nie było. Nawet turystycznie, tranzytem, a już na pewno z przyjacielską wizytą. Albo pomyślał, tylko wtedy już nie został docentem. Wspomnę jeszcze o wikingach żeby dalej chronił mnie młot Thora. Oni są zresztą poza klasyfikacją, bo byli wszędzie. Nie ma sensu katować się dalej tą biegunką słowną, skoro istnieją już na ten temat odnośne pozycje.
Pewnie nie powinienem teraz wtrącać innego wątku, szczególnie w sposób nawet przez siebie niezaplanowany, ale w zdaniu odnośnie istnienia odnośnych pozycji niechcący poruszyła mi się w głowie dosyć istotna uwaga. Achtung, to istotna informacja w kwestii formalnej. Otóż autorowi nie towarzyszyła od samego początku chęć napisania tylko przeczytania tej książki. Dopiero setki lanczów złożonych z milionów roztoczy w antykwariatach, księgarniach, składach makulatury z rocznym efektem poszukiwań porównywalnym do placebo skłoniły go w akcie desperacji do bardziej radykalnych działań i podjęcia czynnej próby wypełnienia coraz silniej wwiercającej się przez oczodoły do mózgu oczojebnej luki na półce. Autor jest śmierdzącym leniem, ale leniem strasznie upartym. W tej sytuacji musiała dotrzeć nawet do niego konkluzja, że jak chce sobie coś takiego przeczytać to musi sam sobie to napisać. Koniec uwagi. Koment wydał mi się niezbędny, ale przepraszam.
I następny błąd. Jak można napisać książkę przepraszając za coś, co uważa się w niej za ważne. Jeżeli autor ma się tak motać do spisu treści z uczuciami zbliżonymi do czegoś na kształt drugiej inicjacji seksualnej, tylko w nieco innym wymiarze i jeszcze raz przeżywać upokarzający koniec podstawówki z rodzicami w budzie, za czarny rynek periodyków przyrodniczych i eksperymentalne pierwsze macanki w szaletach, bo nikt mu oczywiście nic nie powiedział, to ma gdzieś dalszy ciąg. Skończy się na ludobójstwie wszystkich bohaterów w jednym zdaniu, licentia poetica (ad wzmiankowanych pism chodziło naturalnie o te mniej polecane przez kuratorium oświaty). Budującym akcentem jest to, że udało mi się przez tamto piekło jakoś przejść. Nadzieja od zawsze umierała ostatnia, a matka głupich przecież jedna tylko jest. Prawdopodobnie to zwykły zespół IIN - Impas Inicjacji Narracji, zbiór wymyślonych przeze mnie przed chwilą irracjonalnych i przejściowych uwarunkowań na potrzeby zażegnania kryzysu.
Nie sadzę zresztą żeby furorę robił w rankingach sprzedaży autor podręcznika „Moja pierwsza zajebista powieść”. Z drugiej strony świat przeludniony jest przez oszołomów i osobiście mogę tylko mieć nadzieję, że nie upadnę tak nisko. To gorsze od kalendarza „Asertywny cały rok” i 365 pastelowych wymazów sentencji w łazience nad lustrem, każdego ranka jedna rozwiązująca jakiś palący problem, oczywiście zgodny z terminarzem. Mogę sobie wmówić, że jestem mędrcem, etykiem, filozofem symulując to jeszcze na zewnętrznym audytorium z różnym skutkiem, ale nie że jestem łosiem. Musiałbym pobiec rżąc z radości na czterech do lasu i zająć swoje miejsce przy paśniku gdyby mi się udało. Tak więc będę katował siebie i Czytelnika nieskażonym literacko stylem do samego końca. Któregoś z nas.
Wracamy do Szczecina. Jest koniec września 93 i jak zwykle o tej porze, przynajmniej odkąd wycofał się lodowiec rozpoczyna się złota polska jesień. W ogóle to powinienem się chyba przedstawić. Juliusz Piskorski, 18 wiosen. Tydzień temu uzyskałem pełną zdolność do czynności prawnych, którą jakoś nadzwyczajnie nie zaprzątałem sobie głowy. Urodzony w Karlinie, w latach 80-tych okrzyczanym „polskim Kuwejtem”. Małe miasteczko na Pomorzu miało już zdecydowanie za sobą ten okres wielkiej świetności po tym jak okazało się, że większość złóż ropy mieściła się w głowach lokalnych i centralnego szczebla okurwieńców, którzy zamiast odwiertów w ziemi powinni zrobić sobie lobotomię. Kiedy dotarło do mnie, że raczej nie zostanę emirem ani nawet zwykłym szarym szejkiem, zostałem pacyfistą. Jak dotąd nie karanym, nie licząc jednego postępowania umorzonego ze względu na znikome społeczne niebezpieczeństwo oraz kilku kolegiów d/s wykroczeń związanych głównie z Jarocinem, Żarnowcem, Rainbow Warrior i spożywaniem w miejscach nie przeznaczonych do spożywania zupy chmielowej, zupy chmielowej. Pochodzenie inteligenckie. Do 14-ego roku życia praktycznie straight age, wegański tryb życia. Dalej squoty, komuny undergroundowe, rock’n’roll, pola wymiotowe, przyroda, ekologia, lokalny kontynent wzdłuż i wszerz. Nic nadzwyczajnego. No może, naganne na świadectwie dojrzałości.
Jako dziecko transformacji dobrze znałem narzędzia systemowe, cykle wymiany nadbudowy, pojęcia dobra ogółu, retoryki zaciskania pasa oraz wszystkie rodzaje wyższych celów. I pierdoliłem je, tolerując wyłącznie własne porozumienia ponad podziałami. W najogólniejszym zarysie byłem punkiem. I jak każdy szanujący się punk zamiast matki polki i nieznanego żołnierza słuchałem Kultu, Kazika, Armii, Dezertera, Pidżamy Porno, miałem też słabość do refleksyjnych Kennedysów. Na nogach nosiłem wypastowane na glanc oje o 12-stu wiązaniach, a na grzbiecie bordowego fleka z wytłoczonym zdjęciem kuli burzącej mur.
|