Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Plastelinowy Ludzik

Miasteczko J. Rozdział 1

 

Czytam, siedząc przy szklanym biurku, z nerwowo podkulonymi palcami u nóg, zgarbiony przez krótkowzroczność, zmarznięty. Coś puka w okno, za którym kształtuje się pejzaż wieczoru. (Stuk puk). Marudne krzesło skrzypi z rzadka pod moim JA. Przed godziną skończyłem pisać list, którego adresatem jest ON, będący jeszcze do niedawna MNĄ dzisiejszym. Od kiedy stałem się JA nadawcą, JA adresat przepadł w wyniku zmian mej osobowości, w toku przeobrażeń. (Stuk). Po raz któryś zatapiam się w potoku słów, tracąc już dystans do nakreślonych liter, które tworzą zdania, tworzące całość:

 

„Jak wielu nam podobnych żyłeś w beztrosce, skutecznie zagłuszając znaki ostrzegawcze, które trzeszcząc niczym lód pod stopami, zapowiadały nadciągającą katastrofę. Wiem przyjacielu, że powiadałeś iż zniewolone umysły nie pozwolą cieszyć się z różnic, które oddychały twoimi i jej płucami; zastygłe w swoich wyuczonych postawach nie rozumieją inności, rozwoju, zmian i drżą gdy natłok myśli zaczyna wylewać się poza naczynie. A ona... na krótki czas ośmieliła się posmakować gorzko-słodkiego smaku apostazji. A ty... podjąłeś przegraną z góry walkę, ciekawy czego nauczą cię kolejne upadki. Chciałeś wierzyć, że wasze dwa światy potrafią się szybko zazębić. Myliłeś się dlatego musiałeś odejść i stałeś się mną…

 

Potrzebuje przerwy, dystansu. Zbliżam się do parapetu i wkładam leżące tam okulary. Firanka na plecach likwiduje odbicie w szybie, wyłania się widok zza uchylonego okna. Senne miasteczko kąpie się w zmierzchu; skrzętnie zmywa z siebie kolory. (Stuk puk). Noc zalewa industrialne cienie, przebudza latarnie, które migocąc ospale swym kuziemnym światłem, wabią roje zziębniętych owadów. Turbulentny wiatr wirując liśćmi, puka w szybę porwanymi żukami. Brzęczą skrzydełkami, walczą z żywiołem. Bezsilne. (Stuk puk). Odbite w skuleniu, spadają w noc. Gdzieś w oddali, w bezkształtnym lesie, miarowo turkoce pociąg. Spłoszone gwizdem lokomotywy ptactwo, ucieka w gwiaździste niebo, w górę, ku mapie dawnych żeglarzy. Ziewam. Ziemia kończy swój kolejny obrót.

Wracam na krzesło cięższy o nowe wątpliwości. (Stuk puk). Co sprawia, że aż tylu TYCH było przed moim JA dzisiejszym? – pytam. Może to anatema tych setek niedoszłych matek, nieznanych rodzicielek z okresu mego niemowlęctwa, gdy w kolejkach bez końca matka pożyczała mnie biedniejszym, głodniejszym. Gaszę lampkę na biurku, by widzieć te sceny wyraźniej. Czuje mróz. Przed sklepem z deficytowymi produktami, opatulony w płaszcze, zziębnięty proletariat. Pierwszy z moich JA w beciku, bezwłosy, oddawany wzdłuż gąsienicy ludzi, przekazywany z rąk do rąk kobiecych, troskliwych. Tulony i grzany, bujany i całowany przez fałszywe matki z pustymi, szmacianymi torbami w ciżbie po masło, kawę, papier i mleko. Niepodobny do nich, adoptowany na chwilę, gaworzę - udaję ich synów, jestem szansą na dodatkową kostkę, paczkę czy rolkę, oszukuje sprzedawcę. Udaje się. Kobieta z naprężoną torbą dziękuje, zdaje mnie matce. Prószy śnieg. Kolejne prośby, nalegania, mimo to odchodzimy. One zostają, wraz z nimi ich wyciągnięte ręce, niedopełnione torby.

 

Nie wiem. Może wypadało pozostać dla tych kilku ostatnich, każdego dnia innych? Czyżby puste kołyski ich rąk domagały się moich JA, tworząc w ten sposób kolejne z mych wielu wcieleń? - zbyt wiele przypuszczeń. Tylko pewność da rozwiązanie, tylko JA sam znany ludziom jako ON nie kto inny. Póki co leżę w pozycji siedzącej, siedzę w stojącej nie robiąc nic całym sobą, gdyż nadal resztki dawnego JA zalegają we mnie, nie pozwalają ostygnąć, osiąść, zaistnieć. Niedopełnienie.  Czym jest ten proces następujących po sobie kolejno JA? Degrengoladą czy ewolucją? Rozwojem czy upadkiem? Ta trwająca od lat niezmienność zmienności? Nie znam kierunku wektora. Adresat listu też musiał odejść. W jego analogii do pozostałych, wcześniejszych JA tkwi odpowiedź, ucieczka przed tym, który ma nastąpić po mnie - wytrych do mej przyszłości.

Dłonią, którą odziedziczyłem po ojcu zapalam ostygłą żarówkę by zobaczyć treść mego listu, poszukać odpowiedzi. Zwężenie źrenic. Wnętrze pokoju znów zaznacza swoją obecność; szafa przygląda się sobie w lustrze. I moje niedawne JA spogląda teraz na mnie ze zdań mego listu, nawołuje, chce coś powiedzieć…

 

 

II

 

Zniecierpliwienie. Czekałem, aż mnie wypełni. Przyjęło wreszcie mój wygląd, tak jak oddech przyjmuje kształt moich płuc. Dało mi symptom by uciec, zdezerterować z tego na pół pękniętego miasta, spiętego mostami jak paczką agrafek. Lewy brzeg - RP, prawy – PRL; to każde z polskich miast, gdzie brak życzliwości stał się społecznym odruchem jak wstrzymywanie pierdnięcia. Nie mogłem już znieść tej samotności w tłumie. Zmęczony aglomeracyjną nijakością samego siebie, wyjechałem.

Pędzę w mrok bezkształtny, głuchy. Podświetlone przez reflektory zwierzęce spojrzenia rodzą się i gasną na liniach poboczy; pogubiły gdzieś swoje ciała, fizyczność, siebie. Cienki jak chirurgiczna igła księżyc sunie w stronę opuszczanego miasta, gotowy zszyć noc rozprutą przez jego światła. Jadę jedną z bocznych dróg; podziurawiony przez zimy asfalt nie daje odpocząć, nie patrzeć. To pępowina dwóch małych miasteczek, od lat łącząca je z zewnętrznym światem, która dziś dostarczy im mnie samego. Z rzadka mijam przydrożny płomyk - świeży znicz postawiony przez pech lub brak wyobraźni. Jadę do miejsca narodzin ojca, gdzie dowiadując się czegoś o nim, dowiem się czegoś o sobie. Zmarł nagle dwa tygodnie przed moim porodem, i mimo, że przyszedłem na świat miesiąc przed terminem, nie raczył poczekać. Pół życia kładąc się spać, liczyłem, że mi się przyśni. Chciałem zarzucić mu pośpiech, wypomnieć śmierć. Pewnego dnia przestałem czekać.

Dziś w środku nocy uciekłem z miasta a cel narzucił się sam.

 

 

                                                                        III

 

 

Poranek wita mnie głodem. Zapadła wioska sąsiadującą z celem podróży, kropka z najdokładniejszych map wywleka mi swoje wnętrze. Chałupy z wklęśniętymi dachami, ziemiste ulice z gęstym od modlitw powietrzem powyżej, z obniżonym progiem ufności w ludziach. Dzwonnica kościoła sunie łukiem nad dachami chałup, śledzi, po kilku zakrętach zachodzi mnie od tyłu, stoi. Gaszę silnik. Na schodach kościoła czarna postać. Pokonuje stopnie, rośnie w tylnim lusterku. Wysiadam. Kreślę krzyż na przywitanie, jak mnie uczono, zostaje przyjęty. Skrzekliwy głos księdza wskazuję mi drogę, poleca sznycla.

- Musisz się spieszyć synu. Niedługo będziemy bić w dzwony – dorzuca.

Ruszam we wskazanym kierunku. Figurki świętych błogosławią mnie z okien mijanych domów. W każdym gospodarstwie krucyfiksy przy drzwiach, kapliczki sterczące z nad szarawych płotów - granic podziobanych podwórek, terenów uwiązanych kundli. Ujadają. Moje JA w ich psich głowach jako obcy, intruz poza zasięgiem zbyt krótkich łańcuchów. Na jednym z rogów stercząca jak chudy łokieć, wiejska knajpa. Dzwonek nad drzwiami obraca jedzące, pijące głowy. Klienci żując mierzą mnie rytualnie – takie ludzkie machanie ogonem, obwąchiwanie tyłków. Obserwowany sztywnieje.

-         dzień dobry – wykrztuszam przecierając zaparowane okulary.

Kilkanaście dzień dobry mija się z moim i miesza w zadymionym powietrzu – poranna zupa z pozdrowień. Powitani kreślą krzyże, wracają do swych talerzy, widelców i mis. Zakładam szkła. Panuje tu surowa, klasztorna atmosfera. Ceglane ściany, udekorowane ikonami ludzi, uznanymi za świętych. Patrzą z powagą na jedzących, pijących, na peerelowskie stoliki z różami w dzbaneczkach, na ceraty w szachownicę, czegoś wypatrują. Właściciel, kucharz i kelner w jednym wita, wskazuje stolik, ściera blat, zagaja: 

-         Kawkę dobrodzieju?

-         Tak, czarną.

-         Służę. Z daleka?

-         Z: G. Do waszych sąsiadów: J.

-         Sąsiadów? – drgnięcie policzka - Niemożliwe. Wokół lasy na kilometry.

-         Jak to? Na mapie...

-         Nie, nie - przerywa -  pięćdziesiąt lat tu mieszkam. Znam okolice. Nie słyszałem. – przekonuje.

 

Odwraca się na pięcie i czmycha do kuchni. Po drodze, w pośpiechu żegna się trzykrotnie, sunąc małymi kroczkami, podobny do zgiętego mnicha. Znika w oparach. Inni patrzą w moją stronę z wyrazem niezdrowej ciekawości. Szczęki zawisły w bezruchu. Przy najbliższych stolikach zerknięcia, chrząknięcia. Zaniepokojenie. Rzucam spojrzeniem po salce. Zarośnięte twarze, podobne do męczenników ze ścian; ascetyczne rysy z nad parujących mis. Zebrani mielą strawę ze słowami, nadstawiają uszu; nabierają jadła, mruczą niezadowoleni, (bełkot, bulgotanie, charczenie), dławiąc się moją obecnością. Niepokój i strach. Coś rośnie, puchnie…W głowie obraz zrywanego paznokcia.

 

- et benedictus fructus ventris tui, Iesus... – z sali.

- Amen, amen...- z innego kąta.

Uciekam w siebie. Zaciskam palce, podkurczam zmysły.

-         Nie ma już kawy – rzuca chłodno mnich.

-         To, to nic i tak się spieszę – kłamię nerwowo.

Wstaje wywołując ciszę. Potykając się trzykrotnie, podążam w stronę wyjścia, uciekam w horyzont zza okien - na plecach kanoniczne spojrzenia.

-     Do widzenia – rzucam przez ramię, nie mając zamiaru wracać.

Odpowiada jedynie dzwonek. Wychodzę. Nerwowy trzask knajpianych drzwi - zbyt głośny, niepotrzebny. Coś nim zatwierdziłem, podpisałem. Potwierdziłem im tego, za kogo mnie wzięli. Za kogo?

 

                                               

IV

 

 

Dłonie mego ojca, które w oczach mej matki nigdy nie były moje, oparte o kierownicę kierują, wracają do miejsc pierwotnego właściciela. Gdy gasł, pełne pęknięć, stwardniałe od pracy dotykały nabrzmiałego brzucha mej matki. Ona ściskała je, nie chciała puścić i w jakiś niewytłumaczalny sposób wyrwała umieraniu. Potem Ja w jej pustce i żywy ojciec od nadgarstków w dół. Nic więcej.

Miasteczko J. –   sąsiad, któremu inni nie chcą mówić dzień dobry. Bez kaplic i religijnych symboli, za to pełne kobiet w spódnicach z odciśniętym na nich niespiesznym chodem. Beznożność. Spokój i harmonia na pogodnych twarzach, wzajemne pozdrawianie się, nie pomijanie nikogo. Wysiadam, mieszam rękoma w bagażniku, wyciągam plecak. Pierwsza z kobiet, młoda, dziewczęca chwyta mnie za rękę, proponuje nocleg, prowadzi w znanym jej tylko kierunku. Idziemy, a z nami bezsłowna cisza. Jedynie szelest uwięzionych w spódnicy kończyn. Moje Ja skrępowane pomocą, zawstydzone dłonią w jej dłoni, brakiem barier, wpatrzone w stopy.

- Wasi sąsiedzi proszę pani… - zaczynam

- Irena, mam na imię Irena – wyjawia z uśmiechem

- Adam – odpowiadam bez zastanowienia

- Jesteśmy na miejscu. Za mną. – puszcza rękę i wchodzi do domu – Uwaga na głowę. Pokoik nie jest za duży, ale z pewnością wygodny. Nikt nie narzekał. –  informują plecy – Kluczy nie mam przy sobie, zresztą drzwi są zawsze otwarte. Łazienka na prawo – wskazuje ręka - Niedługo zapoznamy się bliżej - kończy uśmiech, potwierdzają oczy.  

Wychodzi gdzieś, a wraz z nią kopiące materiał kończyny, kleiste spojrzenie i endemiczna dobroć.

Pokój wypełnia aptekarska schludność; posłane po żołniersku łóżko, sprzątnięte z parapetu muchy, staromodny kinkiet nad łóżkiem, drewniane biurko z bruzdami - mebel na usługach literatury. Na parapecie kwiaty; stają na palcach wychylając liście w stronę słońca, którego przefiltrowane przez szkło promienie, podświetlają jedną ze ścian. Blaszany nocnik na chłodnej, ciemnej podłodze; zapach chleba. Pełna gotowość. Jakby czekano na mnie, przewidziano moje przybycie.

            Na zewnątrz gwar splątanych głosów; chaotyczny jak brzęczenie roju gniazda. Brak mężczyzn. Wewnątrz moje Ja domagające się wyjaśnień, pojęcia, reakcji na obecność w tym pokoiku. Staje przy oknie, palcami pocieram zasłonę, witam się z nowym miejscem. Słońce sunie wertykalnie, włazi na drugą ścianę z mym cieniem, który podobnie jak JA, odwraca się teraz za siebie. Chwytam chleb, wychodzę.

Upał – w powietrzu, w miasteczku, we mnie. Słyszane przed chwilą głosy już nadane, rozdzielone, przyporządkowane do mijanych ludzi, indywidualnych jak charaktery pisma. Wszędzie kobiece uśmiechy, które co rusz znikają i wyłażą zza rogów, nie dają miejsca na dezaprobatę, pozdrawiają. Miasteczko bez ogrodzeń, furt i mężczyzn, chcących je postawić. Po bokach drogi domy z szopami i drewutniami, piwnicami i komórkami z wypłowiałego, szarego drewna; raz po raz wypluwają i łykają kolejne kobiety. Na jednym z podwórek gromadka zdyscyplinowanych, siedzących  maluchów; słuchają recytacji. Przystaję na chwilę, udziela mi się obecne skupienie.     

- …wszystko przeminie…

-Adamie! – przerywa z boku

Moje Ja na baczność dźwięku imienia, które tutaj może być tylko moim imieniem. Irena. Coraz wyraźniejsza, większa, głośniejsza. Podchodzi, chwyta za rękę, prowadzi.

            - Co? Gdzie? - pytam

Nie odpowiada. Szarpie, ponagla. Zapina mnie w smycz ciekawości, każe iść w swoim rytmie,  przeciąga ręką po włosach. Jej ukryte za kotarą materiału nogi, człapią bezwstydnie w mej wyobraźni. To przez pruderyjność miejsca, tłumaczę. Tutaj podnieca odgłos klapka klaszczącego o stopę, gotowy cieszyć mężczyzn, jeśliby jacyś istnieli. Granica erotyzmu nieprzesunięta przez rewolucje z miastowych sypialni, dająca pole do imaginacji. Wychodzimy z miasteczka, wchodzimy w gęstwinę.

            - Kucaj. – nakazuje.

Kucam.

            - Słuchaj gdzie są…

            - Widzisz? – przerywa.

Przed nami pole, a na nim strach na wróble, a na nim ptaki. Cząstkowy obraz przeplatany liśćmi krzaczyska. W nosie wilgotny zapach ziemi i ludzkich odchodów. Buty wtapiają się w matkę ziemię.

            - Mężczyźni? – obserwując dokańczam.   

            - Kto? Patrz, patrz.

Patrzę na wrony skaczące wokół kukłowatej postaci, obwieszonej szmatami zbyt dużych rozmiarów. Stado obsiada ją, dłubię w glebie, wyjada z pod nosa pole, kracze. Strach nie odgania hałaśliwego ptactwa, pozwala skakać po drewnianych ramionach, oswaja gdy nikt nie patrzy, pokonuje osamotnienie.

            - Widzisz, ON to JA. Zrozumiałeś? JA to ON – wyjaśnia ze łzami w oczach.

            - W jakim sensie?

            - Każdym. Nie teraz. Przyjdę do ciebie za godzinę. Wszystko wyjaśnię. – kończy. Wstaje, a wraz z nią jej oczy koloru zielonej herbaty. Odchodzi. Powraca zapach ludzkich odchodów. Wracam do siebie by być, kiedy przyjdzie.

Ojciec odłożony w czasie. Musiał być jednym z nich, a więc i JA choć w części jestem stąd, jestem nimi. Oni w jakiś sposób wiedzą to, biorą mnie za swego, witają. Irena wpierw zamknięta, potem otwarta na oścież, rozdarta, a jej szept z krzaków jest jakimś krzykiem, wołaniem.

Przyjdzie, będzie wyjaśniać.

 

V

 

Siedziałem, nie przyszła. Usnąłem nadwątlony nocną dezercją, z kocem zadartym pod brodę. Obudził mnie przelotny opad i przemykający przez niego męski, tubalny rechot z podwórza, oznajmiający, że zagubiona płeć wróciła do miasta. W pokoju, na biurku pojawiła się taca z wiśniową zupą, zroszoną klapsą i kilkoma czarno-białymi zdjęciami. Ktoś tu był gdy spałem. Bezbronność.  

Zagryzam nieświeży oddech soczystą gruszką, palcami przerzucam zdjęcia. Na fotografiach obóz i szarość, ulewa i błoto. Ludzie nadtrawieni przez własne żołądki, z twarzami jednolitymi od kalki głodu, noszonymi na wątłych, łodygowatych szyjach. Z trudem odróżniam kobiety od mężczyzn, cieni od istot łysych, zgarbionych ciężarem deszczu; szturchanych kroplami, które ważą dla nich zbyt wiele, niemal przewracają. Ponad łokciami mokre opaski z symbolem ciemnego trójkąta - u wszystkich bez wyjątku. Oznakowanie.

- MUSIMY IŚĆ – nadleciało z progu. Irena. – POKAŻE CI NOWĄ SALĘ – dodała nie akcentując słów; wymawiając wszystko płasko, na jednym poziomie, lecz głośno, aby doleciało do innych pomieszczeń; przecinając słowa na pół palcem, sterczącym na baczność w geście milczenia. Palec skrzywił się i wskazał kierunek, przeciwny do frontu chaty. Kiwnąłem głową, że zrozumiałem, i nic poza tym nie rozumiejąc, bez protestu zgodziłem się podążać za nią bezgłośnie. Ruszyliśmy. Korytarz wyrzucił nas na tył domu.

Wchodzimy na ścieżkę biegnącą przez opuszczony sad. Dróżka kończy się u progu niewielkiej chaty. Irena przed wejściem ogląda się za siebie, upewnia się, wchodzi. W środku graciarnia o dwóch pomieszczeniach ze stosem zabawek i klamotów już niepotrzebnych, zapomnianych. Zatrzymuje mnie, przesądnie nie pozwala przejść pod opartą o ścianę drabiną. Siadamy. Dwa wzbite obłoczki kurzu tańczą wokół bioder. Powracający po deszczu upał, wyciska na skroniach kropelki potu. Wilgoć. Paznokcie u stóp z czerwonym lakierem wystają spod spódnicy, ściągają wzrok, podniecają. Obnażanie.

- Ja, ja nie mogłam przyjść, choć chciałam. – zaczęła - Słuchaj proszę, nic nie mów. Nie mam zbyt wiele czasu. Wiem, że nie jesteś jednym z nas. Przyjechałeś za wcześnie, nie mogłeś być tu na zjazd, dlatego zabrałam cię z ulicy. Inni pytali. Powiedziałam, że znam cię z głoszenia. - urwała i zamyśliła się na dłuższą chwilę.

             - Ten strach na wróble to JA…już mówiłam zresztą. – ruszyła –Nie mam tu z kim pogadać o swoich pokusach, tych ptakach, które karzą nam ciągle odganiać. Nie wolno mi… Nie wolno, bo tak nakazuje nam księga, bo pokusy zamykają nam drogę, odbierają duszę. Tak było od zawsze, rozumiesz? Niektórzy z nas wyjeżdżają, mają odwagę odejść gdzie indziej, przez co rodziny odwracają się od nich, a nie da się żyć bez rodziny. A chciałabym tak jak oni poznać różnicę. Przecież to nic złego, prawda? I ja chcę, żebyś zabrał mnie stąd…choć na jakiś czas – kończy skromnie, ciszej, by nikt nie usłyszał.

            - Ale Ja sam jestem banitą…- zacząłem

Przerywa mi skrzypnięcie drzwi i wdzierające się do środka głosy, które mimo, że nie zrozumiałe silnie przestraszyły Irenę.

- To mój brat – rzuca półgłosem, cofając się w siebie – Ale, ja…jak? – pyta jąkliwie, i rusza schylona pod ostrzałem wchodzących spojrzeń. Uciekam bardziej za nią, niż przed jej bratem; kierującą się w stronę drugiego pomieszczenia, i dalej ku szafie z nadłamanymi drzwiami, która zamieniła się w punkt bezpieczeństwa. Skurczeni kucamy jedne za drugim, ona za mną, przyciśnięta do mojego JA na dnie mebla, w graciarni, ze swą wiotką dłonią na mym lewym barku. Czuje na szyi jej strawione oddechy. Dreszcz. Bliskość. Współobecność.

Nasłuchiwanie.  

            - …mam wątpliwości, nie tego nas uczono – dziewczęcy głos.

            - To dlatego płakałaś? Przecież nikt się nie dowiedział, tak? – męski, lekko zirytowany.     

- Bóg wie i ja wiem, wystarczy. Nie przychodź dzisiaj, nie zrobię tego więcej. Zgrzeszyliśmy. – dziewczęcy, smutny jak gra wiolonczeli. – Wracam do domu, niedługo moja kolej czytania słowa, dzieci czekają. - kończy  

Chód potwierdzający, szybki, nerwowy. Trzask. Drugi krok spokojniejszy, bez wyrzutów sumienia, nieśpieszny. W szafie palce Ireny wbite w mój bark, mówiące mi o jej frustracji, niezadowoleniu. Opuszczamy mebel. Jej szyja zarumieniona od nieopanowania.

- Jak mógł być tak cyniczny – mówi do siebie – Wiecznie strofując mnie za najmniejsze odchylenie. – wyrzuca najwyraźniej wzburzona faktem, który zaszedł przed chwilą. Moment spokoju i jej oddechy niczym fale uderzające o brzeg.

- Czy to jest warte zaprzepaszczenia wszystkiego czego nas uczono? – pyta już spokojniejsza.– Nie odpowiadaj, nie teraz – ucina zanim zacząłem – Muszę wracać, pewnie już na mnie czekają. Zajdę do ciebie wieczorem, i proszę nie rozmawiaj z nikim, jeśli nie musisz. – kończy.

W międzyczasie opuszczamy graciarnie.

- Nie widziałem w miasteczku mężczyzn – zagajam na progu

- Organizują pamiątkę – odpowiada zwyczajnie.

- A zdjęcia?

- Zdjęcia? – zatrzymuje ją moje pytanie.

- W moim pokoju. – dorzucam wpatrzony.

- Nic o nich nie wiem, pokażesz mi je wieczorem. – uśmiecha się i składa pocałunek na mych ustach. Zarumieniona odchodzi. Ja zostaję. Patrzę jak wchodzi między jabłonie sadu; spódnica unosi się na wysokiej trawie. Postanawiam poszukać ojca.

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur