Cegła - Literatura - Proza - Poezja
100 000 KSIĄŻEK NA WWW.TAJNEKOMPLETY.PL !!!
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

PRZEMEK MATELSKI

Czy jest w tym mieście burdel?

 

*

Zabije się!! Ale jutro!! Krzyczę.
- zakładamy maskę najpierw sobie a potem dziecku. Kamizelka ratunkowa znajduje się pod każdym fotelem pasażerskim. Oznajmia męski głos z głośnika.
- W razie potrzeby kamizelkę należy włożyć przez głowę a następnie owinąć dłuższy koniec taśmy wokół pasa i umieścić końcówkę taśmy w uchwycie. Nacisnąć taśmę tak, aby kamizelka przylegała do ciała. W momencie opuszczania samolotu kamizelkę należy wypełnić przez silne pociągnięcie za czerwone uchwyty. Jeżeli kamizelka nie napełni się prawidłowo należy ją wypełnić ręcznie, wdmuchując powietrze przez dwa gumowe zawory. W tym miejscu istnieją cztery dokładnie oznakowane wyjścia awaryjne przez drzwi w przedniej i tylnej części kabiny, oraz cztery wyjścia awaryjne przez okna w środkowej części kabiny. Prosimy upewnić się gdzie znajduje się najbliższe wyjście awaryjne. W sytuacji awaryjnej system oświetlenia podłogi pozwoli państwu odnaleźć drogę do wyjścia. Wyjścia przez drzwi wyposażone są w nadmuchiwane atrapy. Na czas startu prosimy o podniesienie oparć foteli do pozycji pionowej, zamknięcie stolików i umieszczenie bagażu podręcznego pod poprzedzającym fotelem, jednocześnie prosimy o niepalenie podczas całego lotu. W kieszeni fotelu przed każdym z państwa znajduje się instrukcja bezpieczeństwa, z której treścią prosimy się zapoznać.
Życie jest pod twoim fotelem.


*

Pozwoliłem sobie po dłuższej przerwie zasięgnąć porady księdza, bynajmniej nie przez tele linię foniczną, głosem z mórz najgłębszego bezosobowego smutku, ale przez drzwi kościołów, które zamknięte zostały przy jakimś 1992 roku. Poprzestając zatem na komunii świętej i tym samym względnie bierzmowaniu świętym, zaniechałem świętości na wczesnym dorosłym postępowaniu, własnym niezdecydowaniu życiem danym mi w imię święte ku uciesze rodziny a, administracji kościelnej, publicznej, a administracji rynku - a moim życiu. Aczkolwiek wszelkie zbieżności z czyimś życiem są naturalnie przypadkowe. Nocą w tym mieście i mówiąc szerzej szukałem burdelu, lecz nie tylko ja jeden - rzecz jasna bezskutecznie. Burdel zastępowany skutecznie przez reklamy zgiełku i ku samoczynnemu upiciu wewnętrznych materiałów ku zbawieniu nadanych aktualnie nieczynnych wskutek wzmożonemu i upiciu wciąż narastającemu do zbawienia nienadających się – takiemu oto sobie.
Dnia piątego maja roku pańskiego 2006. Zaprzestałem aktywnie współuczestniczyć w życiu publicznym, obiecałem sobie nie czytać gazet (pierwszych stron), jak i również dzienników oglądać dałem sobie spokój. Jeśli jest sobie w stanie ktoś przed oczami przywrócić tego dnia obrazy w tym mieście, może w tym kraju, to w zupełności będzie mógł mnie zrozumieć najpełniej, dla innych szerzej jestem w stanie swą myśl rozwinąć szerzej.
Roku pańskiego 2006, dnia piątego maja bieżącej kadencji wciąż rządzących, wraz ze spóźcizną przedwcześnie na świat wydanych, skierowałem swe oczy do pierwszego baru w Poznaniu. Rachunek w mej głowie i możliwe wybory tychże jak i innych instytucji w tymże jak i każdym innym mieście okazał się nieistotnie nieskończony dla mego osobistego doświadczenia mej zaprzyjaźnionej wątroby. Trawiąc jednak wciąż i z tego, co pozostało, spostrzegłem barmana w swym własnym imieniu bez zbędnych ksyw. Podając sobie alkohol poprzez szeregi pieniędzy wydanych na te zbieżne w swym skutki używki, słowami spostrzegłem jego, jego bezosobowość. Jakieś imię? Jakaś przynależność? Bogu najjaśniej panującemu, nie! To miasto i temu podobne pozostawały we mnie niejednokrotnie i niezapomnianie ślad jakiejś obumierającej we mnie egzystencji zabijanej poprzez kolejny szyld obrazu i słowami ulotek, sprzedaży egzystencjalnej pozostałości - pustkowie. Kolejny raz, gdy brak w literaturze okazał się pierwszy brak tego typu elementów. Podano mi wciąż i wreszcie do ręki, cienką, smukłą i gładką w dotyku ulotkę, na którą niestety nie raczyłem spojrzeniem swym dłużej niż przez sekundę z hakiem zatrzymać. Kobieta, bo to ona jak zwykle to rzeczy miewały mieć swą rację w przeszłości miała na sobie owo piętno bólu. Tym razem w dłoniach nosząc garść ulotek, unosząc bynajmniej nie lekkością swego biustu delikatnie zakrytego, defiladowała rozbieżność pomiędzy tym, co czuje a tym, co robi.
-  i miałam nadzieję że choć z jednej mnie Pan odciąży. Rzekła do mnie czymś. A ja odciążyłem, zrobiłem to sobie wkładając kawałek gładkiego papieru do kieszeni marynarki. I na tym pozostałby koniec, gdyby nie fakt, iż był to znamienny piąty maj roku pańskiego 2006, kiedy wszystko miało mieć swój znamienity początek.

*

 Starają się mnie opakować. Kiedy chodzę samotnie w tą i w drugą stronę. Odczuwam te spojrzenia samochodów. Już mały włos a będę jednym z nich, tak wykrztuszony, nastroszony pomiędzy rzeczami w czasie. Brak czasu okazał się - zbyt krótki zawał serca by umrzeć.
 Zdaje się, że nie mogę się wydostać z tych objęć. Jeszcze chwila a będę wnet chodził nago po tym mieście. Jeszcze chwila a wnet będę chodził z nagą twarzą i płakał. Nad ranem przechadzając się wzdłuż brzegu jeziora w słońcu z muzyką w sercu śpiewam mijając grymasy, twarzy - przecinki, myślniki, średniki, kropki, nawiasy, wykrzywniki, zgięcia, bladość, małość. Jest naga i pasuje, aby ją ubrać już dowoli według interpretacji, według nastawienia. Martwe samochody mijane. Obojętnie odchodzą, przychodząc, gdy tylko coś im brakuje. Konsumenckie stado. Bydle, byle dojść do siebie. Mam nadzieję dojść do siebie, choć na czoło czuje jak występuje ten pot. Każda kropla tego potu ma ich twarz. Jestem tylko nagim ciałem, pośród martwych rzeczy. Na ścisłość, by iść z kimś do łóżka, aby kogoś poznać, na ścisłość wokół szyi zawieszają zdjęcia zewnętrzności, do głowy przyciskają nagrane głosy. Wycięci z obrazu, wycięci ze swojego życia. Na dość. Bydle prowadzi swoje dziecko w gazecie z telewizyjnymi obrazami, bydle sprzedaje w telewizji z twarzą Maryi noże kuchenne. Patrzą przez okienko jak skomlę, jak przykro. Przykrość, miałkość, zgniłość, miłość, miłosierdzie, miła, ładna, przyjemna, przelotna, już nie ma, już nie ma a pozostało dobre wrażenie.

*

 Wyszła właśnie z parkingu, krocząc wprost do swojego biura. Od momentu, gdy się obudziła zdążyła już dziesięć razy sprawdzić czy nikt do niej nie dzwonił, czy nikt do niej nie pisał. Po weekendzie, sprawdzając raz jeszcze pocztę internetową, czy aby ktoś odpisał na jej liczne oferty rozesłane przez nią w ostatnim czasie, na jej liczne „z poważaniem”, z „wyrazami szacunku”. Jej żywe oczy śledzą każdy, nawet najdrobniejszy ruch, chce być na bieżąco tak, aby nic nie umknęło jej uwagi, by wykorzystać każdą szansę. Nad ranem spięła swoje długie ciemne włosy, mają wciąż jednolity kolor, choć ona nie miała, co do tego zupełnej pewności, podejrzewając światło żarówki o ukrywanie przed nią prawdy w poruszającym się odbiciu lustra. Teraz jest już pewniejsza siebie, gdy przekracza granice parkingu. Nim wchodzi do biura ma te swoje 27 sekund, aby nabrać się, aby uwierzyć. Co dzień przez w ciągu ostatniego czasu wchodziła właśnie w ten sposób, po drodze zmieniając klika par butów, zakładając kilka innych żakietów, a ma ich aktualnie pięć, zmieniając płaszcze, a ma ich aktualnie trzy, zmieniając swój makijaż, czego nikt oprócz jej samej nie zauważył, aż do dziś, gdy przeszła przez parking zapominając nagle o swojej wierze osiągania. Wchodząc do biura odczuła na swojej twarzy niepewność, co do wyznaczonego przed sobą celu, składającego się z 11 celów do osiągnięcia, których była jeszcze wczorajszego dnia w zupełności przekonana i jakby to powiedzieć - pewna. Jeszcze raz przekroczyła próg swego biura by spostrzec, że reklamy w jej własnym biurze są mało nieprzekonywujące, że są właściwie identyczne, jakimi chwali się konkurencja. Gdy jej młodsza asystentka nie odpowiedziała na jej dzień dobry pomyślała, że ta młoda kobieta tylko czeka, aby zasiąść na jej miejscu, że jest młodsza i że może więcej poświęcić – uświadomiła sobie ściągając z ramienia swoją torebkę, którą planowała już zmienić. Jej szef pewnie wolałby młodą, energiczną osobę, taka osoba jest w stanie więcej poświęcić, dysponując niczym nieograniczonym czasem, niczym nieograniczonym. Gdy przejrzałą pocztę, jeszcze raz sprawdziła swoją komórkę, przeszła jej przez głowę myśl. Nikt o niej nie myśli. Oferty wysyłane przez jej osobę, koszta, na jakie wystawiane są faktury w związku z nią. Jest potrzebna jak faktura, jest potrzebna, na równi z jej pieniędzmi. Sposób, w jaki się sprzeda jest jej interesem.

*

Czy coś jeszcze rozpoznawałem? Oprócz tego znajomego szumu za plecami, doprawdy nie wiele już. Co by to mogło być, by to odmieniło się na nowo? Zostało już raz odmienione, nieraz, a szkoda.
Czy ta knajpa naprawdę jest pełna przyjezdnych imigrantów z Polski? Z tymi wszystkimi błądzącymi spojrzeniami niczym podczas lotu w tych ich styropianowych samolotach. Wódka się nie zmieniła. Ma może jeszcze bardziej intensywny, może słodkawszy smak. Wspaniały! Cóż za wspaniały świat. Ktoś miał rację by wszystkich posłać do diabła i wiesz… dali sobie cholernie dobrze radę. Teraz z powrotami w ciemnych knajpach radzą sobie jeszcze bardziej i w tych supermarketach na powrót świadczących o wyjeździe, nie! O powrocie ze świata zachodu. West is the best! A pamiętasz to swoje szare podwórko? Ojca wracającego z pracy do tego mieszkania w 10-cio piętrowym bloku? Był zawsze tak zmęczony po nocy, te jego zmiany. Meble przywiezione przez znajomego, a potem wieczór wypijanej wódki i ta radość z kilku rzeczy, takich jak: krzesło, stół, biurko, tapety, dywan, ściany mieszkań a w każdym z nich ta sama historia przeżywanej być może naprawdę przez jakiegoś wrażliwca pro rodzinnej, lecz przecież katolickiej patologii.
Stało się, jakaś część została wykluczona, oh cóż za uszczęśliwienie pewnych mas. Patrzę teraz równo, może nie równo. Być może każde spojrzenie jest wolne. W końcu wracamy na ten pusty plac bez nas, za to z nami po powrocie, w trakcie powrotów z bagażem powracania, wciąż w tym samym powracaniu. Stało się w końcu modnie – znaczy dla wszystkich, to co jest w tej muzyce.
- a może tam usiądziemy?
- rezerwacja, rezerwacja.
Wracają rozczarowane. Miejsca zajęte. Miejsca oczekujące. Pozwól niech jedna z nich się rozejrzy.
- możemy usiąść na 15-ście minut przy jednym z zarezerwowanych stolików.
Zataczają koło. Wracają do punktu wyjścia, za to z jakąś jednak alternatywą. Nie zauważyłeś, nie zauważyłaś? I gra amerykańska muzyka, nie, nie to jest anglojęzyczna muzyka. Jaka? Spójrz w niebo, wznieś wzrok w niebo. Dlaczego chcesz być serc łamaczem? Wszyscy mnie opuścili! Rozglądają się i stukanie szkła jak hi het perkusji, do tego jakiś raperski tekst rozkwita, rozkłada skrzydła w kobiecym ciele i elektroniczne westchnienia. Brak zdziwienia, pocieranie pustą, ale za to mokrą dłonią o spoconą twarz. Odkąd żel stał się modny i opuszczone na męskie czoło włosy, od tego ciała zaczęły się te świetliste różnokolorowo ogrody. Aha. Podejdź bliżej, aha dawanie tobie troszeczkę księżyca. Dawanie tobie odrobinę iluzji.
- rezerwacja
- no proszę
- rezerwacja
Już wiem, kto tu przesiaduje, a tu siedzi. Dawanie tobie trochę umm. Daj trochę umm mi. Bliżej księżyca. Tym, czym właśnie. To, co właśnie tracę. Rozglądają się.
- a kaj jest Jarek?
- a kaj jest Damian?
- ja bym cię poznał chłopie.
- ej. Ejj
- na razie.
- cześć, cześć.
Jest tylko jedno błądzące spojrzenie bez twojej odpowiedzi. To twoje spojrzenie patrzące w oddali i patrzące w dal.
- rezerwacja.
Lśniące, dwadzieścia jeden – Brookleen, New York, kolorowy sweter od Benettona. Chyba już prawię wychodzę. Co mnie zatrzymuje? Konspiracja następnej wypitej wódki.
- czy te wszystkie miejsca są zajęte?
Już sprzątają je ode mnie i wiem, i wiem, że nikt przysiąść się prawa nie będzie mógł.
- czy te dwa krzesła są zajęte?
- nie. Proszę bardzo
Odpowiadam. W toalecie pochylam głowę, słyszę jak inny mężczyzna ociera wchodząc butami o podłogę, szarpie za klamkę otwartych drzwi.
- kurwa!
Słyszę jak po metalowej rurze od ogrzewania przebiegają do mojego ucha dźwięki, czyjś głos.
- pierdolona!
Sapie. Mężczyzna obok, rozpina rozporek i zaczyna się długie westchnienie. Zastanawiam się nad tymi podziurowianymi ścianami, zastanawiam się nad zamalowanym na czarno małym oknem z metalowym drutem w środku, zaledwie jakieś odbicie światła snuje się teraz po nim. Rusza się potrzepując materiałem spodni zdaje się, że już skoczył. Szarpie za klamkę otwartych drzwi, chwilę jeszcze i wychodząc trzaska za sobą drzwiami. Zostałem, więc sam ja i ten pierdolony pisuar, w którego głąb teraz patrzę.

*

 Ale zastanawiam się czy ta uprzejmość jest prawdziwa, czy za nią nic się nie kryje, czy te nerwy, które wiszą w tym pokoju są niewidzialne. Zastanawiam się czy nam się wydaje, że one są naprawdę niewidzialne, że niby nie istnieją tak? Cóż za złudzenie. Pokój. My. Meble. Rzeczy powoli toną w uczuciach. Zatapiają się coraz niżej. Moja jedna dłoń zaczyna opierać się już ścianie sufitu. Naciska od dołu odłamując skórą cienką powłokę białej farby, tynku, a moje ciało wypływa, unosi się coraz wyżej i wyżej, ale nie, nie wzlatuje. Nie tym razem, tym razem unosi się wypychane przez pęknięte w ubikacji szambo, które najzupełniej naturalnie rozlało się po przedpokoju, przelało do pokoju, uniosło na sobie dywan, zrzucając z niego stolik i kilka drobiazgów ze stolika zepchniętych na ścianę. Bagno podnosi się, nawilżając ściany w kolorze pastelowym, unosi na sobie również małe obrazki Nikifora i Topora trzymających się za ręce. Delikatne ramki unoszą się na stercie rozpuszczonego gówna, w którym toną jedynie te metalowe, i szklane antyramy. Już nie nasłuchuję muzyki, mój fotel został wywrócony na bok w dół oparciem. Zaczynam a być może krztuszę się już tym gównem połykając je licząc w nim na świeże powietrze, którego tutaj przecież nie ma, ale przecież nie ma w ogóle powietrza. Tutaj jest duszność i słyszę jak ciężko oddychasz, ale podziwiam cię, radzisz sobie, dajesz radę mimo wszystkich przeszkód, mimo całej zasranej przeszłości, mimo tego wszystkiego, co cię otacza idziesz prosto w tym śnie. Ktoś położył na Twoim ramieniu rękę i próbował się o ciebie oprzeć, ale to ja się przechyliłem i bokiem osunąłem się w szambo, delikatnie się na nim kładąc, delikatnie podkładając ręce pod głowę i mówiąc sobie po cichu: nie ma się, o co martwić, nie ma się, o co przejmować. Pomyśl pozytywnie, pomyśl pozytywnie. Masz w sobie jakąś pozytywną siłę przecież jeszcze no nie? Zamykając klejące się usta i powieki. Ta siła nazywa się egoizm. Ale teraz już moje ciało rozprostowane ociera się o popękany tąpnięciami sufit. Rozpięta koszula zahacza o odpadającą farbę, o kruszący się gips, pod którym jest słoma i ona w końcu zaczyna przemakać i po jej długich, suchych łodygach zaczyna spływać brązowo-żółta ciecz. Migający pod spodem, na zewnątrz ekran z postaciami baletu, na scenie teatralnej z kilkoma wykrzykującymi coś postaciami, to są aktorzy, za szklanym ekranem, po którym jednak brązowa maź spływa zupełnie łagodnie. Telefon zatonął gdzieś w pobliżu a może raczej po ścianie komputera, wraz z rozjaśnionym małym ekranem i migającymi diodami, coraz niżej. Czuje jak pod stopami zbiera się muł, być może wdrapuje się już po mojej skórze, nadając jej swój zapach. Odbijam głową o ścianę i skręcam znowu w stronę prawego rogu, pod którym unosi się plik rozrzuconych ulotek, co chwilę wyłaniają się spod spodu dłonie podkładające jakąś nową, nieco zabrudzoną, niemniej jednak świeżą ulotkę, nie, nie to jest plakat wyborczy. Twarz na nim przybliża się coraz bardziej w moją stronę. Uśmiechnięty? Pewny? Spokojny? Mądry? Radosny? Poważny? Podpływa do mojej twarzy i kawałek po kawałku przykleja się do niej, przywiera w odbiciu szyby tramwaju przechylającego się na zakręcie. Opieram ręką o metalową rurkę by nie wpaść na siedzącego poniżej człowieka. Jest wieczór. Wyszedłem.

*

 Gdzie nie gdzie na ulicach brud. Gdzie nie gdzie swąd, dym ulatujący z kominów szybów wentylacyjnych sklepów markowych wszystkiego. Gdzie nie gdzie ślady odcisków palców na szybach przezroczystych wystaw sklepowych wejść. Gdzie nie gdzie ich twarze zza tych samych szkieł i czasami spojrzenia zza okien wychylane kolejne ku coraz większemu upiciu, następne i kolejne, jakaż szkoda że tyle rysów się marnuje, jaka szkoda że tyle wyjątkowości, jakiż zawód – tyle. Utopiony w szklance pierwowzorów pokrytych kolejnymi modelami. Koleiny kopii. Zamierzam jakoś przejść przez to wszystko. I słyszę z każdej ze stron. Proszę bardzo, przejdź, bylebyś nie wchodził w drogę tym śpieszącym się. Proszę bardzo bylebyś nie zabierał czasu, nie dałeś go – słyszę. Przejdź po drodze wejdź. Nie miałem bynajmniej zamiaru wchodzić. Znalazłem się tu, poprostu. Bez swojego wyboru, wybór został mi odebrany z chwilą, gdy tylko wymyśliłem sobie swoją wolność.
 Wymarzonym miejscem, aby schronić się byłaby taksówka z taksówkarzem znającym to parszywe jak wszystkie inne miasta, miasto. Czy jest w tym mieście jakiś burdel? Na pół nagie boginie w markowej bieliźnie. Znam jedną kobietę, jest blondynką, szczupłą nie wysoką kobietą, znam ją z widzenia, widując w drodze do swojej pracy. Taką identyczną blondynkę widuję w księgarni, w której nic nie kupuje, chodzę tam jedynie by się po uśmiechać, by się po uśmiechali, bo tam mają taki zwyczaj. Ja jednak wychodzę nigdy nic nie kupując. Nie kupując książek o papieżu, nie kupując książek gejowskich, narkomańskich, i starych pijaków, szowinistów, dziwek, pedofilii, feministek, dziwaków, samotników, kucharskich map świata, romansów i pewnie wielu innych bezpowrotnie ominiętych przez ze mnie niewybaczalnie, jednostronnie, bezinteresownie, nie mając na celu pracy magisterskiej, pisemnej, wypowiedzi, rozwoju osobowości pracowniczej, członka rodziny, poradników uprawiania seksu zapożyczonej kamasutry, ani nawet o funduszach unii europejskiej, spalonych, ukrzyżowanych świętych. Blondynka z księgarni wydaje się jednak znajoma, nie mogę uwierzyć, iż jest tą samą jasnowłosą (jasno farbną) kobietą z autobusu, tylekroć wiem, że są dwie te same. Kiedy jednej z nich mówię poprostu cześć, tak tej drugiej zawsze kłaniam się uprzejmie słowami dzień dobry. Tylekroć uśmiecham się do całej obsługi. Obsługa gdziekolwiek się znajduję bywa najważniejsza, to oni decydują, na jakich miejscach usiądę w kinie, czy będę słyszał buczenie klimatyzatora, czy miejsce w samolocie będzie dla mnie absolutnie wygodne. Obsługa. Posiadacze moich pragnień – zgubieni. Uśmiecham się jeszcze szczerzej doprowadzając do zmyślnego zakłopotania. Uśmiechają się by wywrzeć tak miłe wrażenie. Cóż za piękna idea. Blondynki są dwie i starajmy się o tym nie zapominać. Jedna prowadzi swe życie w drodze do domu. Druga, gdy z tego do podróżuje do pracy. Każda z nich jest oddzielna, myślę, że są dwie – identyczne. Jedna w mej wyobraźni uśmiecha się do mnie, druga obojętnie siedzi obok mnie. Jest też brunetka, brunet, blondyn, straszy mężczyzna na opakowaniu jednego z produktów. Młoda twarz kobiety, która śpiewa, a dopiero zaczyna w jednym z plebiscytów, osłaniając się reklamami, a tama jest ambitna dopiero zaczyna doskonale sobie zdawać sprawę i przypomina o tym w każdym z wywiadów dla kolorowych magazynów.
 Próbuję jakoś przejść przez to miasto i nie odpowiadać uśmiechem do nikogo. Spróbuj – to nie jest tak łatwe, zginając kark, patrząc się w beton, ziemię, kostki, płyty chodnika, lakierowane płytki, światła odbijające się od podłogi. Dlaczego się tutaj znalazłeś? Dlaczego się znajdujesz w środku obsługi, obsługiwany przez wszystkich samym centrum uwagi, w centrum zainteresowań, stając się obiektem, podmiotem przedmiotów. Prowadzę dwa życia. Jedno to, to zanim tutaj trafiam, a drugie z nich, gdy już się tutaj znajduję i odmawiam tą wieczorną mszę przyjemności, z wielką radością pobudzany, bombardowany ze wszystkich stron. Barwa staje się intensywna, dźwięk bardziej precyzyjny obraz. Podzielony, czy dlatego dokładny? Uporządkowany a każda sfera oddzielnie. Prowadzę dwa życia, jedno tutaj, drugie, gdy wchodzę, jedno, gdy wychodzę, drugie, gdy znowu staję się kimś innym by znaleźć kogoś innego w kimś, kto również jest jedną i tą samą na chwilę udawaną osobą. Jestem pobudzany i tak chętnie ulegam przerysowywaniu nad wymiar. Nie wystarczy mi mnie, nie ma mnie jednego.

*

 Pewnego dnia czas umknie ze mnie i wraz ze mną ucieknie w jakieś inne miejsce. Przez mały otwór tuż wewnątrz się przedrze i światło ucieknie w wiatr, z poruszającymi się chmurami, w stronę uginających się łodyg, wprost w szyby pędzących samochodów, wprost w budynki. Rozpuści się we wodzie, pozostawi ślad przechylając jakiś kawałek pyłku z drogi wiatru. Nikt nie zauważy zmiany. Nikt już nie szuka by coś zauważyć. Gazetki z produktami zalegającymi na halach opatrzonych ludzkimi pozami, twarzą matki, uśmiechniętymi dziećmi w dresiku, uśmiechniętych mężczyzn za kierownicami swoich samochodów, po pracy zjeżdżających z drogi szybkiego ruchu łączącej dwa duże miasta i obsługiwanych przez emigrantki ze wschodu, by móc spokojnie powrócić i ułożyć się pod dobrej jakości kołdrą, miękką, z lekkiego pluszu, jedyną, która jest w stanie okryć to całe kurestwo. Jej brzydota została okryta, ale okrycie nie przylgnęło do jej twarzy, twarz kobiety z kolorowej tubki nie stała się jej twarzą, nie mogła się nią stać. Produkty z uśmiechami, zalegające hale targowe, produkty przemycane na przekór podatkom, na przekór prywatny przedsiębiorcom. Kość w jej nodze jest obolała, czego na szczęście nie widać. Sposób, w jaki się porusza nie zdradza ani kropli cierpienia. Mężczyźni z językami zawiniętymi wzdłuż białego kołnierzyka starają się dostrzec jej bieliznę, chodzi im o jej markę, jest zupełnie jak firmowy samochód. Marzą by ją poprowadzić, by w niej zasiąść i powoli pojeździć sobie nią po mieście.
 Przyglądam się sobie w lustrze, robię to nie chętnie dostrzegając braki w moim własnym ciele. Gdy myślę o nim jako o życiu również dostrzegam wiele wad, chorób. Za nic w świecie nie dał bym się prześwietlić, żeby móc zobaczyć te wszystkie czarne linie, by móc dostrzec czerń w wielu miejscach, by dostrzec, że to ciało nie jest harmonią, że zostało już nadużyte przeze mnie samego. Samego. Skrzętnie przed nim zamazuje pojawiające się ślady, odchodzę, nie mając odwagi by spojrzeć w oczy.
 Patrzę jak uśmiecha się. Ona jest w tej chwili sprzedawcą w tym sklepie, starając się by jej nie wylali, dostosowuje się do całej reszty wystroju. Firma lansuje modne, energiczne korzystanie z życia, firma pragnie, aby klienci noszący jej ubrania czuli tą afirmację, firma wie jak to zrobić gdyż specjaliści już odkryli, na jakie kolory klienci reagują, firma wie jak zrobić wrażenie, gdyż firma wie, co się podoba. Firma zdaje sobie sprawę, co to znaczy atrakcyjna, godna pożądania młoda kobieta, tajemniczy pociągający mężczyzna. Klienci noszący odzież tej marki w linii prostej z jej logiem mają się czuć pożądani równie bardzo a nawet bardziej niżeli marka, której zaufali.
 Szukam jakiejś księgarni w tym miejscu. Czasami takowe się zdarzają, będące własnością większej sieci, aby móc wyjść na swoje na bestsellerach, nie przypadkowo tak nazywanych. Chce już tylko przejść do wyjścia z tego miasta, przekraczam jedynie kolejne drzwi. Jakiś punkt, aby się zatrzymać i uciec – punkt miłości w tym wszechogarniającym burdelu. Panujące nam, dobrze nam panujące by wzbudzić pragnienia, posiadania. Zdając sobie sprawę z prozaiczności.

*

 Jeżeli jeszcze coś miał wybrać… wybierał przechadzając się wzdłuż pasażu i obserwując mijane twarze. Zastanawiał się, co może być nie tak, co jest nie tak, albo, co było nie tak, co będzie… szedł najwyraźniej bez przekonania w tym wszystkim, jednak widział czy może był świadkiem jakiejś toczącej się mimo wszystko afirmacji w odbiciach oczu mijanych przechodniów. Jednak siebie w tych odbiciach nie widział w tak przekonującym tonie. Bardziej przekonujące były jednak wystawy, jednak tak jak myślał. Nowe przebrania dla nowych młodych przygotowanych, może i czekających na ten prze wybór - klientów, wyborców. Z głośnika grały przepojone, nieco poprawione przeboje dawnych wykonawców w ustach nowych w uszach nowych, młodych, młodszych, wciąż powielających się ludzi, dźwięk wydobywał się z wielu długich tuneli, połączonych różnymi przejściami, korytarzami. W niektórych z nich stali i rozglądali się, patrząc w okna, inni czekali przed metalowymi bramkami, wymachując swoimi rękami i krzycząc coś w moją stronę. Były też miejsca zupełnie puste, pokryte mgłą, porośnięte mchem ściany. Zdarzały się też ślady krwi.
- rodzina, naród, państwo, identyfikacja! Grzmiał głuchy głos, na ekranie jego sylwetka przybrana w wojskowy mundur.
Pojedynczy, zjeżdżający w dół koszyk ze supermarketu, jak gdyby przed chwilą wypuszczony, bez śladu człowieka, trzymającego być może jeszcze przed chwilą go w dłoniach. Odbija się krusząc szary tynk ściany.
Przechodziłem w dół, spoglądając w niektóre odgałęzienia. Dźwięk rozpruwającej perkusji zagłuszył nagle ciszę, na puste ściany padło kilka kolorowych, okrągłych plam światła. Posuwałem się coraz niżej wchodząc stopniowo stopami w wydobywające się z małych bocznych kratek kłęby szarego dymu. Od podłogi zdawało się usłyszeć śpiew, był to męski głos.
- and we want to belive, and the lovers was late. I belive in power of love, and i open my eyes. And i hearing anymore, i want to belive. And you want to belive, we want to live... we want to live... we want to live...
Odbijał się echem, odbijał się od ścian.

*

 Z biegiem czasu, wynająć sobie przybranych rodziców za pieniądze. Gdy zgrabna żona będzie już królując kroczyć pomiędzy zestawami kuchennymi niepotrzebnych rzeczy i dzieci niespełnionych ambicji, na tyle krzykliwych, że ustaną rozmowy i zacznie się ten milczący trup przelewać o zmierzchu pomiędzy pokojami. Wejdzie martwo do sypialni pełnej ciepłego czekania. Gdy wsunie się swym chłodnym ciałem pod kołdrę i dotknie ciebie, jakby ze szkła ciało a ona nawet nie drgnie, równie słaba i zimna zgaśnie.
 Nad ranem jakieś rzeczy, a to ich ciała. Nad ranem ich „małe” obudzone światłem zaczną się niegrzecznie krzątać w swoich małych łóżeczkach zza krat rodzicielskich pomysłów, cóż za nie grzeczność. Zastanawiam się czy można również sobie adoptować wnuków, okazuje się, że nie, choć wszystko przecież jest odcieniem białego, czystego papieru, gotowego każdej takiej nocy jak ta, jak ta dziwka gotowa na wszystko - przyjąć.
 Nad ranem samochód wygląda zupełnie inaczej, choć jest to samochód mężczyzny, męża, a nie żony, gdyż ona zaprojektowała by go zupełnie inaczej, nad tym już pracują całe stada zamężnych kobiet w walce o samochody dla kobiet zamężnych. Wbrew temu, co robi całe stado samców – zagorzałych fanów szybkich namiętności bez imiennych tęsknot jednorazowego uścisku a potem tego głupiego uśmiechu, kobiety wolą inaczej. Jest na całe szczęście kilka serii, już kilka dobrych, szanowanych na świecie mark samochodów zrozumiało tą prawdę zyskując na tym na prawdę nie mało. Szereg innych jest też, co wieczór, co dzień gotowe kwiaty z dopiskiem na zdradę, już gotowy emblemat na małej karteczce, miły wierszyk. Zupełnie jak te wysyłane już wypisane na okazje świąt, na okazję każdą, śmierci. Wkrótce mają się pobrać, taka jest kolej rzeczy, dzieci nie mogą się urodzić wcześniej, taka jest kolej rzeczy, się pobiorą żeby nie uciekać w samotność, żeby mogli zostać wchłonięci oczywiście rzecz jasna. Ona ma włosy długie, ubrana na biało, on włosy krótkie jak to mężczyzna ubrany na czarno a za nim szeregi kochanek jeszcze tak pozostaną długo. Ona ma jakieś idee – śmieszna, że jeszcze się łudzi, że on to niby tak ideał mężczyzny doprawdy zabawne, ale to jej uczucia, z których nie wolno się śmiać pozostałym kobietom, już starym, które swoje widziały. Myśli tylko o jednym, któreś z nich na pewno myśli, które z nich pierwsze poczuje tą znajomą słabość zawsze panującą do momentu tego lekkiego, pierwszego zakochania, któreś z nich to w końcu poczuje i od tego wszystko się zacznie. Pomimo całych starań i możliwości, pomimo co jakiś czas zakupywanych rzeczy nowych, jeszcze nieużywanych, na których ma się zapisać po raz pierwszy historia - ich historia. Potem to wszystko trafia do śmietnika, im prędzej tym lepiej, gdyż są nowe, nowsze. Ich ciała są starsze, ich ciała wiotczeją. Któreś z tych ciał zwiotczeje prędzej, w którymś z tych ciał umysł i dusza prędzej zwiotczeje. Leżąc obok siebie jak dwa już teraz odnajdujące się dzięki rekwizytom na wieczne zapotrzebowanie - żywe ciała.

*

 Jakieś spocone karki. Pot i msza, bo to tak pasuje do siebie jak młodzi mężczyźni naigrywający się ze śmierci i własnej matki. Przez szacunek do alkoholu, jeszcze tu siedzę. Jeszcze tu jestem i jeszcze jestem świadkiem tego chrztu. Naprzeciw mnie leży głową roztrzaskaną już wiele razy człowiek. On leży a z głośników, nie wiem co. Niemiecki papież hucznie witany w nacjonalistycznej Polsce przechadza się po Aushwitz. On uderza głucho czołem w blat, tak po cichutku lecą łzy, a ja się wszystkiemu przypatruje obrócony do telewizji plecami jak do ołtarza, jako jedyny, jakbym mógł. Więc barmanka po spojrzeniu w moje oczy podaje mi piwo na kreskę, kolejne, a jakbym nie był katolikiem? Przed telewizorem siedzą dwie kobiety, a za ich plecami stado mężczyzn i gdyby tu wprowadzić setkę dziwek to wszystkie zostałyby wspaniałomyślnie zerżnięte przy akompaniamencie tych papieskich słów. Niemiecki papież – pamiętaj, że jesteś Polakiem, pamiętaj, że niemiecki papież był w Auschwitz, pamiętaj. Na stole leży kieliszek, leżą całe szeregi, i nie podniesie żadną siła, katolickie, polskie barmanki nie pracują dziś dla pieniędzy. Podgłaśniają tylko zużyty telewizor z papieżem i prezydentem w tle, aby tego drugiego skrytykować własną śliną. Kobieca ślina smakuje inaczej. Stara kobieca ślina. Bar w końcu pustoszeje, nie wyżyci spermowcy opuszczają lokal by kogoś zgwałcić, jakaż szkoda że, brakuje tak bardzo cyganek i drobnych żydówek, które można by było za przyzwoleniem szlachetnej polskości obrócić w marny kawałek ciała i spuścić się w sam czarny dół, jeszcze by za to pochwalili. Same Polki, jakaż szkoda. Te stare przed telewizją do niczego się nienadające. Powracają. Wchodzą do baru, jedna z nich ma nawet beret pod słowa nie jednego dziennikarza, może sama podchwyciła, druga siwa siedzi i czeka aż któryś z tych młodych ją zaczepi, czekają, aż papież odleci, czekają te ścierwa aż niemiecki papież, co to był w Aushwitz Birkenau odleci samolotem, machając papieską chusteczką po Janie Pawle II, jeszcze nie świętym Polaku, ale już wkrótce. Samolot się wznosi i ulatuje, z samego centrum Krakowa, bo to takie kulturalne miasto w tym skurwionym państwie, i ulatuje coraz głębiej w ciemność, jeszcze głębszą jakby między nogi ostatniej krakowskiej dziwki i niknie w tej ciemności dusznej i zachłannej.

*

- więc, która jest teraz godzina?
Zawołał do telefonu, poprawiając jeszcze koloratkę, ale zdążył się już ogolić, tak, właściwie wyszedł świeżo spod prysznica, zdążył nasmarować swoje czterdziesto paroletnie ciało ulubionym oliwkiem, a jakby tego nie było, to świeżo ogolona twarz nawilżona czymś jeszcze.
- która? Dobra, więc jakich mam się trzymać namiarów…? To znaczy co?
Teraz już się cały ugładził, trzyma słuchawkę w zupełności jak należy siedząc za bramą swojego biurka, przed krawędzią obrazu dla wchodzących, ktoś otwiera jednak drzwi do gabinetu- to jego sekretarka? Przykrywając dłonią mikrofon słuchawki. Do niej:
- nie teraz, nie teraz. Kurwa ile razy mówiłem.
Ona tym samym znika.
- no już jestem, no, o czym to ja… aha… więc jaki kurs? To jest trzymać się wciąż tych samych wytycznych? Tak.. tak… wiem… wiem… no… no… tak. Tak. Tak, ale ja muszę mieć pewność, że…
Jakiś bełkot teraz przerwał mu jego bieg myśli w wątpliwość.
- wiem!
Krzyknął pewnie. Spojrzał w stronę drzwi, poprawił znowu na sobie koloratkę, odchrząknął. Bełkot z drugiej strony nieco się uspokoił. Złapał długopis i dłuższą chwilę zaczął coś kreślić po kartce naprzeciw siebie, skupiony. Kreślił łuki dachów małych domków i kilka małych drzew, poprzestawał, znaczy się chciał poprzestać, ale musiał słuchać. Nakreślił, więc w między czasie kilka linii bocznych, kilka chmur, cienie, kominy, znowu jakaś droga.
- dobra!
Przebudził się.
- ale ja muszę mieć pewność, że nic się nie zmieni. Ile razy mam to powtarzać? Wiesz ile ja mam ludzi pod sobą ilu innych księży? Całą parafię! Kilka tysięcy wiernych! Ja muszę wiedzieć!
- przecież, co dzień ustalamy nową wersję i chyba doskonale zdajesz sobie sprawę, że jeśli nic nie zmienimy to stracimy więcej niżeli teraz, kiedy musimy ciągle coś zmieniać. Czyżbyś nie wiedział w jakim tempie wszystko się teraz zmienia?
Szepnął głos z drugiej strony.
- i nigdy nie było tak, żeby było coś nie tak.
Dodał.
- tak, tak, tak, tak wiem. Nigdy nie było tak, że było coś nie tak.
Odpowiedział drapiąc wypisanym długopisem po papierze.
- ale za każdym razem zmienianie tej wersji wydaje mi się strasznie ryzykowne, przecież musi być jakiś… jak by tu nazwać … fundament.
Odparł od razu. Głos z drugiej strony znowu coś wybełkotał, tym razem krótko.
- tak, wiem.
Potwierdził ksiądz.
- więc na dziś ta wersja, dobra włączę faks, chwileczkę…

*

 W niwecz obrócone spojrzenie. Nie potrafię patrzeć. Nie potrafię wymówić tego, co czuje. Co czuje. Nie potrafię pisać, aby pisać zabrano mi dłonie, zabrano mi końce palców. Sztywne dłonie nie potrafią ułożyć się, złożyć w całość, oddech nie rytmiczny. Spojrzenie ze środka by wyjąć oglądany obraz i by zrozumieć. Nie potrafię.
Aby wydobyć jakiś dźwięk nie dano mi rąk, nie jestem w stanie złapać przedmiotów, wylatują z moich dłoni. Nie potrafię ująć ludzi niczym. Widzę nie ich, widzę ich postacie. Żaden rytm, skrawki, drobiny, okruchy, małe litery, małe odczucia, zaledwie przelotne, nie mam dłoni. Nie potrafię zagrać żadnego dźwięku, aby opisać nie znam języka, słyszę jedynie słowa, ale by wydobyć jakieś zdania musiałbym umieć o słowach opowiadać, musiałbym jakimiś słowami mówić a ja nie potrafię i walczę jedynie z tą nie możnością, walczę cały czas z tym, czego nie potrafię wykrztusić, treścią mych słów stają się próby wykrztuszenia. Zamieniają się w zająknięcia, na tym zamiera ta masa, miazga zastygła w tym się kończy na tym następuje finał, tym są moje słowa, tym są moje usilne starania, aby powiedzieć coś, aby w czymś mówić, tym się kończą. Po finale następuje cisza obojętna. Obojętna martwa cisza we mnie, na tym się kończy. Jeszcze raz nie potrafię pisać, jest jak człowiek z zewnątrz oglądany, ciało oglądane, ciało milczące, dłonie niewyrażające, usta zamknięte poruszane tylko ciepłem, poruszane tylko zająknięciami, strzępami nerwów rzucane. Ruchami spazmatycznymi, pożeranego życia nic więcej. Tak jestem, żyję, nie potrafię nic wyrazić z mych ust nie wydobędzie się żadna muzyka, z pod moich dłoni nie wydobędzie się żaden kształt jestem człowiekiem oglądanym z zewnątrz, tak jak chodzi, tak jak przejeżdża samochodem, jest sam sobie ofiarą. Nie dano mi żadnego celu, cel wybrali inni ja muszę się tylko podporządkować. Podporządkować się przegranej, albo uwierzyć w cel do osiągnięcia, nie mój, nie mój, nie sobą. Zagubiony zostałem wraz z moją wiarą, zagubiony zostałem za pierwszym razem, zanim zamilkłem. Zanim zobaczyłem siebie z zewnątrz, zanim spotkałem tych wszystkich ludzi, zanim oni mnie spotkali. Zanim nasze rozmowy zamilkły. Gdybym nie wiedział, gdybym nie słyszał o tym, że istnieje jakieś inne życie nie drżył bym teraz w tych słowach. Nie istniałyby słowa, byłyby tylko po to by zapisać numery słownie, byłyby tylko po to by nazywać rzeczy po imieniu, byłaby muzyka dla tła tylko obrazu, byłbym tylko tłem bez wyrazu. Nie potrafiłbym nie istnieć tak jak teraz robię to usilnie wiedząc, że nie potrafię pisać, mówić. Mówić bez użytku, grać nie dla obrazu, pisać nie dla papieru firmowego, którym staje się moje życie. Moje życie stało się podkładem do czasu do pracy, moje życie stało się podkładem w tle głębokim jak ja sam dla snów, w których jestem. Nigdy się nie przeniosę na stałe do krainy o której tyle tylko wiem że chce z siebie wydusić myśl o jej istnieniu, ale jej tu nie ma, tak jak nie ma tutaj mnie. Jestem tylko tłem dla tego, co będzie, dla śpieszących się ludzi, przesuwających wszystko z ich drogi do celu, zgniatających każdą nawet najmniejszą formę buntu przeciwko ich zawierzonym celom. Ja ich nie popieram, ja staje się wiec dla nich zwierzęciem na drodze wartym rozjechania, zrobią to bez trudności, choćby z najmniejszego dla nich, dla mnie powodu.
 Leżę na autostradzie ich głęboko zarysowanych przez nich nie widocznych, bo krótkotrwałych w swej nie zmienności ścieżek, tak, iż rozpływają mi się ich twarze, tak, iż nie potrafię już niczego rozpoznać. Zatrzasnąłem szerokie drzwi. Wyszedłem na chodnik, to jest mój naturalne środowisko – chodnik, ulica, na której zawsze ląduje po wyjściu z domu. Spotykam albo to, co spotykam od dłuższego czasu, za każdym razem łudząc się, że będzie inaczej, spotykam kilka razy z rzędu coś zupełnie nowego i nie potrafiąc się łudzić powoli się przyzwyczajam do braku nadziei, ale idę tą ulicą, chodnikiem. Nie mogę mieć innego wyrazu twarzy jak ten wymięty z obrazu skrzywiony wyraz. Nie mogą mnie też inaczej postrzegać niźli właśnie takiego, taka jest moja obecność na ulicy. Taka jest obecność przejeżdżających ciężarówek z towarem ważniejszym niż nie jeden rozjechany pies, niż nie jeden zepchnięty na śmierć rowerzysta, ktokolwiek. Liczy się czas, liczy się odległość, liczą się pieniądze. Gdzie indziej można sobie najwyżej wyobrazić że istnieje.
- O, spójrz, jaki ładny widok – pustka.
- Pustka bywa piękna, chciałbyś się tam teraz znaleźć? W tej łagodnej pustce otulonej wolno przesuwającymi się kształtami. Do dotknięcia tylko wzrokiem.

 

 

 

 

 

 

 

 


 

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur