Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

PRZEMEK MATELSKI

Mów do mnie

 

 

 

Mów do mnie


a
Nastręczenie kiedy...

*

- Kiedy myślałem?
- Kiedy nie myślałem.
- kiedy? Kiedy? Kiedy coś mówiłem? Kiedy coś mówiłem.
Kiedy, coś myślałem, myślałem, kiedy nie myślałem, myślałem.
- kiedy coś było?
- kiedy coś było. Kiedy coś było.
Kiedy nie było nic, kiedy nic nie było? Kiedy? Teraz? Teraz. Żadne teraz, takie ku temu, odtąd teraz, nazajutrz teraz.
- teraz.
Jego twarz porusza się, na moich oczach odwrócił się poruszając znowu ustami.
- teraz? Teraz.
Odchodzi, wzdłuż chodnika, znowu wzdłuż chodnika podchodzi, nadchodzi, nad chodzi. Kciukiem i wskazującym przeciera mankiet w prawym rękawie, drugi? Nie widzę drugiego. Drugi rękaw zakrywa całą dłoń, drugi rękaw jest pusty. Ma na sobie starą marynarkę, gdy jest tutaj obecny, to ma na sobie taką przetartą, czarną, grubą i ciepłą marynarkę. Twarz nijaka, nic nie przypomina, ciągle się rozgląda, ciągle się rozgląda i mówi:
- kiedy nie było nic?
- nie było nic. Odpowiada sam.
- kiedy? Kiedy?
- kiedy... Odpowiada, i znowu obchodzi betonowy słup. Waha się od której strony, waha się od której strony.
- nie było przed chwilą, nie było przed chwilą nic sobie nie myślałem, nic sobie nie myślałem przed chwilą nic, przed chwilą nic.
Od której strony, od której strony obejść betonowy słup. Zahacza barkiem, znowu przeciera materiał, stary czarny, przetarty i gruby, ciepły materiał. Obraca się i znowu się obraca, wzrokiem podążając za przemykającym jak we śnie czerwonym małym fiatem- model z 56 roku, taki mały czerwony, mały i czerwony, przemykający drogą na jego oczach. Obraca się, i nie wie z której strony, nie wie z której strony. Stopa mocno opada z krawężnika schodzi nieco dalej w dół ulicy, w dół za chodnikiem, za końcem chodnika, za rogiem.
- już przecież nic nie widać.
- już przecież nic nie widać.
Mówi dalej schodząc, dalej mówiąc, dalej schodząc. Nie pożegnał się odchodząc odszedł, odchodzi.
- straciłem? Utraciłem. Gdzieś zabłyszczał szelest. Huk, kręcący się z rozłożonymi ramionami chłopiec. Huk, rozkołysał się, wpadł w ramiona. Uśmiech oczu. Twarz, śmiech, huk rozdeptywanych liści. Dźwięk. Gwizd. Huk, czarny ptak, niebo uciekające. Gwizd. Dłonie próbujące się łapać nieba, ramiona próbujące się złapać nieba. Gwizd. Huk. Czarny ptak. Ciemność. Ciemność.
- kiedy myślałem? Kiedy myślałem.
- kiedy? kiedy? 
- zamknięty, zamknięty. Majaczy do siebie.
- zamknięty, zamknięty. Powtarza.
Klakson samochodu jadącego tuż z przeciwka, wykrzywiona jakaś twarz jakiegoś mężczyzny, rozmazana, zagubiona, nawet nie na dłuższą chwilę zatrzymana. Ktoś znowu wcisnął pedał gazu, klnąc do siebie, klnąc na wszystkich, na wszystko, wszystkich, wszystko wokół. Jedzie w swoją stronę, w stronę domu, pracy? Znów rzeczywistość dała o sobie znać.
- zamknięty. Odpowiada sobie sam.
- nie zamknięty. Powietrze jest takie lekkie, i przejrzyste, kąpiel jest nie potrzebna to światła latarń są brudne i żółte, to chmury wiszące nad dachami są szare i pełne okruchów kurzu. Kurz wydostał się na zewnątrz. Zamknięte, zamknięte.
Obejmuje ramionami swoje ramiona, znowu się rozglądając. Ulica jest tymczasem pusta. Wchodzi do domu, jakiegoś, swojego. Niewysoki, więc wchodzi krótko. Niski, więc on ciągle musi w nim chodzić nachylony. W kieszeni odnajduje parę kluczy otwierających wszystkie zamki w białych drzwiach z nieczytelną  tabliczką na środku. Otwierając pochyla się jej jakby witając się z nazwiskiem. Za drzwiami kot, siedzący na tapczanie w pokoju. Pokój jest jeden, jest w nim okno na ulicę. Ulica za oknem zamieniła się w wieczór. Wieczorem ulica jest cicha. Słychać jak kładzie klucze na stole, choć kot wiedział już wcześniej, że Pan wrócił.
- widok, wyobraźnia, krzywy żyrandol, krzesło z nieco krótszą nogą, a wszystko wbrew przepisom, wszystko wbrew przepisom.
Kiwa przecząco głową, skrzywiając usta. Wyciąga usta do przodu, marszcząc czoło, mówi:
- wszystko wbrew przepisom, jedna noga krzesła oparta na drugiej, znowu nie pościeliłem łóżka. Czekałeś?
Patrząc na kota.
- czekałeś Platon?
- ja czekałem. Czekałem aż dojdę tutaj, moje nogi musiały mnie zaprowadzić po schodach, pewnie zdradziły mnie znowu moje kroki, ale klucz pasował tylko do tych drzwi, Platon...
Światło rozpaliło od wewnątrz pokój pełen różnych drobiazgów. Zużytych szczoteczek do zębów leżących na półce, pozawijanych w kule pierwszych stron gazet, kilku szmat na podłodze, pustych butelek po wódce, okruchów na stole, kropli uderzającej o dno zlewozmywaka. Kociego spojrzenia, marynarki zawieszanej na haku, pary butów dochodzącej właśnie do kilku pozostałych. Pary dłoni łapiących śliskie mydło, twarzy przeglądającej się w lustrze, nad którym zakołysana pociągnięciem żarówka rozświetliła kości policzkowe, nad głową, nad którą znowu się musiał pochylać.
- w dzień wydarzyło się nic. W pracy znowu ten sam upiór walczył ze wszystkich sił z materią. Pani praczka nie odnalazła rzeczy. Wypadek na mieście. Roztaczające się opieką ciepła niebo było cały dzień nie widoczne. Byłem w mieście. W mieście nic się nie zmieniło. Znowu widziałem te same twarze. Wiesz, znowu widziałem te same twarze. Wiesz znowu widziałem te same twarze. Popędzali mnie bym się przesunął. W pracy znowu ten sam trzymał moje dłonie na srebrno-metalowych śrubach, pochylnie przesuwały się nade mną, stojącym na pochylni, trzymającym srebrno-metalowe uchwyty.
- w dzień wydarzyło się nic. Słońce rozpoczęło, słońce skończyło.
Wkłada zbyt dużą kromkę, zeschniętą od rana, a może od wczoraj, od kilku dni niezjedzoną, dużą, wyschniętą, z wędliną o zawijających się końcach. Od suchości popękały mu wargi. Słychać pękające pieczywo. Kot spojrzał błyszczącymi się oczyma na Pana siedzącego w fotelu. Teraz jadł, nie mówił. Farba nad jego głową pękała i odpadała, kiedy nie było go. Kot zazwyczaj chował się w koc leżący na wersalce, światło bawiło się szklankami pozostawionej przez niego herbaty, kot mrużył oczy. Do pokoju dochodziły dźwięki zza ściany, przez gruby mur przeciskały się skomlenia miłości, między ściśniętymi cegłami w ścianach przeciskał się szum wody. Często dzwoniący telefon rozbudzał zaspaną ciszę i cienie od samego poranka rozpoczynały swój taniec między sobą.
- w dzień wydarzyło się nic.
I przełknął herbatą z szumiącą wciąż wodą, tyle, że głębiej, tyle, że ciszej woda szumiała. Nagle... nagle, rozejrzał się w stronę umywalki, gdzie coś zaszeleściło w jego głowie. Biały kawałek farby spadł prosto do ledwo skosztowanej a już oznaczonej wilgocią na brzegach szklanki herbaty. Wstał z miejsca i ruszył w stronę lustra. Coś znowu zaszemrało, jakby skrywając się, tym razem szybciej, dłużej. Zatrzymał się, pochylony, z rozłożonymi rękami, czekającymi na ofiarę. Przyśpieszony rytm serca rozbudził jego zmysły, drżąca dotąd na szyi aorta naprężała się i opadała. Obejrzał się, lampa nad jego głową wewnątrz załomotała, strzękła, światło prysło i rozrzuciło po całym pokoju coraz większą łączącą się w czarną płachtę zakrywającą wszystko. Pod nią, on pochylony załomotał ramionami jak ptak złapany w sieci, załomotał i upadł, załomotał i upadł straciwszy przytomność.
 
**

- Dobrze już tak nie będę robił.
Kiwa nad samym ranem głową. Kiwa przed Bogiem chyba, bo nie przede mną, nie przede mną kiwa głową w dół w górę.
- dobrze. Pokornie. Już tak nie będę robił, już tak nie będę robił.
Pobłądził trochę wzrokiem, ale nie wiele, tak że to jego błądzenie nie wiele przyniosło jemu, jego wyobraźni, słowom, które mógłby wypowiedzieć, słowom, które mogłyby mu zaledwie przyjść na myśli, nie wiele, nie wiele.
- już nie. Obiecuje.
- obiecuje.
Ubranie zapomniało jak miało leżeć przez noc, zapomniał, jak to, jak leżał przez kilka chwil, jak przez chwil dla zależy kogo chwil, jego miało leżeć, ciało, chmury, ciało, rozedrgane, spocone, oddychające, oddychające, mrugające powieki poprzez sen, mrugające powieki poprzez sen, długie rzęsy, mrugające przez sen długie kobiece powieki.  
Nikt nie przychodził do mieszkania przez dłuższy czas leżał tam zupełnie sam z kotem leżącym obok niego, pokryci ciemnością, to znowu odkrywani światłem dziennym, w samo południe grzani jego promieniami, chłodzeni powietrzem wpadającym przez otwarte okno, zrzucającym resztki okruchów z nieuprzątniętego stołu. Listonosz przynosił listy, sąsiadka przechodziła codziennie obok drzwi, samochody przejeżdżały naprzeciw ulicą, ptaki siadywały na drzewach to znowu z nich odlatywały, na wycieraczkę wciąż ktoś podrzucał ulotki z pobliskiego supermarketu, na niebie zbierały się chmury, padał deszcz to znowu się przejaśniało, wyciągając z siebie blaski, światła odbijane od luster, szyb budynków. Naprzeciw, chodnikiem przebiegały dzieci, krzyczące i te samotne, odrzucone, płaczące ze strachu. Okna pobliskich domów otwierały się i zamykały, otwierały i zamykały, listonosz przychodził i odchodził, przechodziła sąsiadka z torbą przerzuconą przez ramię, nocą gdy wracał jej mąż usłyszał nagle za drzwiami ciche szemrania, jakby ktoś próbował wydłubać małą dziurkę w niewielkiej szczelinie. Przystaną z nadstawionym uchem przed wycieraczką pełną ulotek, pochylił się w zamyśleniu, w zasłuchaniu i wyobraził sobie jak mężczyzna w mieszkaniu chodzi, nie mogąc zasnąć, pomyślał jakże samotny musi być ten człowiek mieszkający już przecież tutaj tyle lat, jedynie z kotem i już chciał zapukać, ale szybko uświadomił sobie, że jest przecież zbyt późno na niespodziewane odwiedziny, nie wiedział zresztą zupełnie, co miałby powiedzieć, młodemu człowiekowi gdyby ten miał zaraz otworzyć i stanąć twarzą w twarz przed nim. Uświadomił sobie jakże ciężko było by mu, starszemu człowiekowi, dorabiającemu na parkingu strzeżonym zagadnąć młodego człowieka, który, mimo że mieszka już tutaj kilka lat to jest dla niego wciąż nieznajomy. Z głębi korytarza usłyszał kroki, szybko ruszył w stronę swoich drzwi.
Korytarzem szedł wysoki mężczyzna. Twarde podeszwy nosiły się po ścianach, stopień, kolejno po stopniu skrzypiały pod kolejnym jego krokiem, trzymana przez niego drewniana poręcz zawijała się łukiem to znowu wyprostowana ciągła go wyżej na drugie piętro. Obok niego, czy raczej próbując nadążyć za nim szła, czy raczej wskakiwała, młoda drobna kobieta o imieniu Liza. Liza była jego kochanką, prawie zameldowaną na stałe w jego mieszkaniu, szła, więc za nim, wskakując stopień po stopniu.
- Karolu czy ty musisz zawsze tak pędzić? Zapytała łapiąc powietrze i głośno wzdychając, mocniej jeszcze kroczyła po stopniach.
Mężczyzna z piętra niżej powoli się ocknął.
- gdzie jestem? Gdzie ja jestem? Zapytał i dostrzegł  spojrzenie w ciemności.
- Platon...
Chłód w pokoju był tak wielki, że aż nim zatrzęsło. Podbiegł do okna szybko łapiąc okiennice, począł je zamykać.
Para u góry była już w mieszkaniu.
- Karolu, gdzie są szklanki? Zapytała.
- w szafce, tam gdzie zawsze. Odpowiedział, siadając i rozstawiając kilka butelek na stole, zdjął z siebie długi, rozciągnięty sweter, zacierając ręce czekał aż Liza uśmiechnięta wejdzie niosąc parę pustego szkła. Usiadła obok niego.
Kawałek białej farby znowu odchylał się od sufitu, znowu się urwał i tym razem trafił prosto miedzy kocią sierść.
 
***

  na końcu brzegu, na brzegu, na skraju, na końcu widoku górzysty widnokrąg, gładki jak tafla, porozcinany nierównościami, nieułożony, porozkładany w różnych miejscach. Na brzegu, na krańcu, na skraju, w dół i w górę się poruszający, krople wody czasami opadające, spadające po brzegu po skraju, po szklance stojącej na stole.
 Horyzont gładki jak na dłoni, nie równy, niepoukładany. Czasami wiatr, w górę i dół. Brzeg się podnosi, w górę i w dół. Słońce powoli opada, dłonie zwisają, po brzegach spodni, grube znoszone już odciskiem palce i stopy co raz podnoszone, upuszczane. Słońce opada, krople czasami zbierające się, przemykające po szybie. Światło oblepiające długo już wpatrujące się oczy. W górę i w dół, w górę i w dół, powieki opadające, powieki właśnie się budzące, powieki opadające. W górę i w dół, stopy podnoszone, opadające siwe włosy, opadające słowa.
 Nad brzegiem przesuwająca się chwila. Koloru brązowego, wpatrzony, koloru czarnego, nad horyzontem rozfruneły się na strony, każda w inną stronę. Czarny i brązowy rozfruneły rozmachując na wszystkie strony. W górę i w dół, stopy podnoszone przed oknem po podłodze w plastikowych laczkach, mężczyzna Pan. Starszy Pan, Pan, Pan, na spacerze przed swym oknem. Na brzegu, skraj, rozleciały się, rozpierzchły, spojrzenie rozbiegło się. W górę i dół, w górę i w dół.
Żona Pana Pana, spogląda bezboleśnie jak kroczy w miejscu w miejsce na skraju, na brzegu. Jak idzie po horyzoncie. Po brzegu gładkim, po nachylających się brzegach, jak przetacza spojrzeniem widok zza okna, na swoim spacerze w miejscu. W miejscu się nie rusza. Rusza się...
Pani Pani, żona Pana Pana, wciąż blondynka od 1939. Od 1939 o ustach wciąż czerwonych. Kredką rozsypała nad spojrzeniem czarny ślad, przed lusterkiem w dłoni. Siedząca Pani Pani. Uśmiechnięta, i milcząca. Kiedy Pan Pan tak maszeruje ona też patrzy w ciszy i bez końca. Słychać czasami, jak ktoś się gdzieś krząta, czasami słychać jak pracują stawy Pana. Czasami ktoś puka, zapukania, zapukania się mnożą, w górę w dół, piszczące plastikowe kapcie zagłuszają kształt dźwięku. Czasami odbierany jest telefon, bo wszyscy przyjaciele nie żyją, Pana, Pana, Pani.
- dzień dobry firma Wiz a wiz, M.W, czy Pani jest osobą, dysponentem decydującym o taryfie, o wysokości rachunku? Czy Pani jest właścicielem tego numeru? Cz rozmawiam z Panią Panią?
- tak to ja, Pani Pani. odpowiedziała dalej patrząc, bo on nie przestał maszerować w miejscu jak ona to zawsze nazywa.
- nasza korporacja chciała by Pani zaproponować oczywiście... jako najlepsza w tej chwili na rynku globalnym, nym. Firma nasza o jeszcze. Jeszcze jedna, gdyby Pani chciała, czy zechce? czy jest Pani? czy to Panią? Interesuje?
Drzwi nie zmieniły się, on dalej podróżuje. Pani Pani odłożyła w tej chwili słuchawkę nie odpowiadając niczym więcej. Nieznany telemarketer zaklął. Jego szef klnie jak szef. Jego szef leży teraz na skórzanej sofie w swoim biurze martwiąc się, obgryzając palec ze złotym pierścieniem, myśląc: zaraz to wszystko stracę.
 Widok jest wciąż gładki i horyzont unosi się, raz trochę wyżej, lekko tak jak podnosi się końcami materiału długa czarna sukienka, na którą Pan Pan teraz patrzy, na którą teraz Pan Pan patrzy, na którą brzegi wstępują od wiatru, nad którą wszystko otula, nad którą ciemne włosy przelatują wspomnieniem. Kierowana, wchodzi pod oknami do klatki schodowej, trzymając się poręczy wspinając się po schodach do domu Państwa Pan, Pań. Trzyma krótko w jednej dłoni małą walizkę z czarnej tektury. Ta walizka ona z całą pewnością nie odfrunie. Wchodzi wyżej, jej myśli kierują ją z drzwi do drzwi. I adres po adresie i twarz po twarzy, i dłoń po dłoni i spojrzenie...
- a może Pani jest zainteresowana...
Po spojrzeniu. Jej oczy zawieszone pod czarną kreską-brwiami otworzyły się. Spojrzenie młodej kobiety w czarnej sukni dotykanej przez wiatr uciekło i stała patrząc na Panią Panią, ze swoją teczką z czarnej tektury. Wyciągnęła szereg reklam, dotyczącą.
- gdyby Pani zechciała wykupić i móc patrzeć na widoki w telewizorze. Ociekająca kolorami za szybą zastąpiła by Pani barwy i kolorów, barwy i kolorów. Jeden... dwa... trzydzieści dwa... więcej... dwadzieścia trzydzieści dwa... w górę i dół, w górę i w dół.
Lśniącym końcem zamka, srebrnym ostrzem wyłonił się brzeg. Drzwi zatrzasnęły się. Czarna sukienka poruszyła nieznacznie. Pan Pan przystanął na chwilę.
- kochanie, kto to był?
- nikt kochanie, nikt...
 
nic, nic...

nie mówił nic jako że nigdy nic nie mówił, nie mówił nigdy nic nic, nie mówił, w ogóle, to znaczy o sobie. Został jak mi się wydaję gdzieś daleko i jak tak patrzę na niego i na jego spojrzenie – daleko stąd, może nawet dalej z stamtąd tu, niż stąd w tamto miejsce, gdy tak patrzę na niego. Jest daleko ode mnie, z tą swoją ławeczką, tylko swoją ławeczką, na tej tylko swojej ławeczce, z której obserwuje, z której rozciąga się jego tylko, jedyny jemu świat, nie do odebrania i nie odebrania mu przez nikogo. Siedzi na niej nawet, gdy pada deszcz, jakby nie zauważa pierwszych powoli opadających na jego głowę kropel sprytnie prześlizgujących się potem po jego krótkich rzęsach opadających zwinnie po jego długich policzkach, on sunie w tym bezruchu jak we śnie. Kręcę się i patrzę na niego z mojego balkonu, niespokojny, głowiąc się jakby nie istniała jego noga, stawiała gdzieś indziej kroki, głowił się jakby nie istniała jego głowa żeglowała gdzieś za koniec, głowił się jakby cały znikł i musiał na nowo go sobie wyobrażać jak idzie... no bo przecież nie jak frunie z tymi swoimi białymi kulami w powietrzu co by się nimi namachał leżąc na piasku, albo uderzając ciężko w taflę wody z całych sił, tnąc wszystkie kwiaty i rozgarniając pszczoły tak mocno że aż sam by się owinął tym wszystkim padając w końcu spojrzeniem na błękitne niebo, znowu nieruchomy... Nie aż tak znowu, po prostu jakby szedł...
 
nic z tego nie będzie...

Podejrzewam- nie ma wyjścia. Nie ma ucieczki, jest jedna posłuszna, nie posłuszna szczęściu ścieżka. Tak. Od dłuższej chwili nie słychać uderzeń. Od dłuższego momentu nic się nie porusza, zanik. Nagromadzone zastygnięcie pękło, rozsypując się, rozpadając, wchłonięte przez opadające resztki w resztki zastygłe, zastane, poprzedzające te i ponad i pod nimi, kolejne i tak bez wyjścia i tak ciągle, przed siebie, pozostawiając za sobą siebie w tym odbiciu naprzeciw i za sobą. Podejrzewam- nie ma wyjścia, czy pozostanę i czy odejdę to z całą pewnością, jeśli nawet nie odejdę to nie będzie tak i nie będzie wciąż tak. Będzie jedno, długie, pojedyncze, zabrane, niezrozumiałe, w nie swoich ramionach w nie sobie, siebie. Podejrzewam- nie ma wyjścia. Od dłuższej chwili nie słychać uderzeń, nie ma drogi, droga jest pusta, nie ma blasku jest jasność w dotyku powietrza, nie ma obrazu jest widok, nie ma barw są kolory, i nie ma mnie jestem mną, nie jestem sobą i podejrzewam, podejrzewam, nie ma wyjścia. Są schody, którymi się schodzi, są stopnie, które samemu podkłada się pod stopy i podejrzewam nie ma wyjścia i podejrzewam nie ma światła i podejrzewam nie ma wiatru i podejrzewam nie ma blasku. Droga jest pusta, nic się nie porusza i wciąż ta sama cisza będzie, będzie cisza wciąż. Poruszyć się, nie wstać. Powiedzieć, milczeć, śnić, wciąż się rozglądać. Rozglądać się w lustrze, przyglądać, przeglądać, przekładać na miejsce z miejsca w powietrzu i nic się nie porusza, nie ma wiatru, nie ma obrazu jest widok, nie ma barw jest dźwięk poruszającego się nieba i mnie nie słychać. Podejrzewam nie ma wyjścia czy zrobię krok, z ugiętą nogą, zawinięty, zwinąć, zawinąć, zasłonięty, zapędzony w inne miejsce, nic się nie porusza.
 W innym miejscu chłód gniecie dłonie, drgają usta. Następnie wzdłuż- granice przekroczone kolejno, po kolei leżą jak poukładane, z numerami, według grubości, według możliwości prawdopodobieństwa błędu, coraz szersze, stające się wzrokiem, źrenicą spojrzenia. Przepaść, leci, stoi. Nie ma żadnego gdzie indziej w żadnym innym indziej, innym razem to raz jeden i ten sam się wciąż powtarzający się, powtarzający się raz, raz powtarzający się raz, raz powtarzający się raz. Gdzie indziej jest wciąż tak samo, jest ta sama, jest ten sam i ten sam i ta sama i ten sam jest szept tego. Nie idę w inne miejsce, tak mi tu dobrze jest mi tutaj właśnie. Nie idę w inną stronę, nie potrzeba. Nie potrzebuje też pragnąć już, bo jestem niespragniony, bo jestem bez pragnienia, bo nie ma we mnie już pragnienia, bo nie ma we mnie pragnienia. Wygasło, odeszło, odchodzi, będzie odchodzić, bo zawsze odchodzi, odchodzi, żegna, odchodzi- mówi. Odjeżdża- mówi. Pisze, odchodzi, słychać. Nic się nie dzieje, nic się nie stanie w innym miejscu chłód gniecie dłonie, drgają usta, głód, wykrztuszone zajścia w cieniu słońca.

Zaraz, zaraz...

Zaraz, zaraz. Wnętrzności, pozostały. Chwila, chwileczkę, moment, zaraz, zaraz o, o. Tutaj są- w środku. Nie, nie, nie wiem, nie, nie mogę. Zaraz, zaraz, chwilkę, dobrze? Nie dobrze. Dobrze. To już będzie teraz o: wnętrzności, proszę tutaj, tędy, teraz, teraz, no, więc. Jeszcze, jeszcze troszeczkę. Nie? Inną drogą, nie ma innej drogi, nie, nie, nie to już prawie, już prawie. Cierpliwości, tak? Nie? Nie czekać. Dobrze. W środku, to ja może powiem, to za mało. W środku? Czy gdzie? Kto ma wiedzieć? Ja? Ja? Jakieś echo, słyszy się w słyszy się. To może być tylko to, te, w tym, nimi, nim i nim, nią, noszone na co dzień, nią, noszone, te, wnętrzności na co dzień obnoszone na twarzy na co dzień i nie na co dzień na noc z nimi w noc z nimi, w noc z nimi obnieść. Obgryzione od zewnątrz na zewnątrz nimi oblepione na nich wnętrzności, co? Co? I po sobie i po sobie wnętrzności pozostały. To będzie to może ja już to zostawię tutaj, proszę. Spocząć, napęcznieć do syta napełnić chełpić się. Czuję od wewnątrz jak te wnętrzności... nie, nie, miałem nie mówić. Chwileczkę, chwileczkę, no dobrze. Dobrze? To może być już, jak już tyle, no to pewnie już... to będzie podróż długa bardzo, długa z nazwy i z czasu, nie z przestrzeni, z miejsca ostrzegam że nie z miejsca, tak. No nie znowu to samo się ciągnie w powijakach w popolątaniach ciągłości ze względu osobiście na osobowość posiadającą te, no, te no wnętrzności. Coraz gorzej w środku, jeszcze gorzej w samym środku tych przeciągniętych na zbyt długo w nazbyt długo, w nazbyt długo w za krótkim i w w zbyt skromnym miejscu bez świateł- to w środku, w nazbyt tym, tym można tymi, no tymi wnętrznościami wywijać na prawo na lewo bez skrupułów, no, no może w przebraniach sobie po zewnętrznej stronie nieraz jak po plaży w na co dzień ubranych strojach w serwetkach na twarzach i w, i w aksamitnych rękawiczkach co to do społu dzielą się uściskiem, ściemnieniem dłoni, tej strony ciemniejszej, o tą stronę ciemniejszą poprzecieraną już tymi liniami, zbyt długo, zbyt długo. Stoicko uśmiechnięci siedzą, przez sen o myśli, o, o. Na pozór, na pozory wnętrzności na zewnątrz nie ma, nie ma- środek jest pusty, środkiem to sobie mknę, przejeżdżają środkiem myśli stosy, sterty samochodów swym podbrzuszem, środkiem to sobie myśli swym dnem ocierają, niebo sobie dnem ociera o moją twarz. Lekarstwo na te kłębiące w środku długie i wąskie jelita- spirytus popijany wodą. Druga w nocy, godzinę przed rozpoczynającym się brzaskiem tych wszystkich nadciągających światłem chwili, wypruwam sobie flaki żeby się uzewnętrznić.
 
żyć się chce...

Żyć się chce no to życie się spala, no to życie upada, pogrąża, miesza się z tym, co poniżej. Żyć się chce ktoś zauważył, ktoś nieważny, naprawdę niezauważalny, zauważyłaś Ty. Chce, chce się żyć. Ktoś inny o umieraniu mówi, chce umrzeć i na tym poprzestaje żyjąc umierając żyje niezauważony. Żyć się chce no to życie się spala, upada, pogrąża, miesza się z tym, co poniżej. Podłożyć swoją delikatną twarz tej piękności pod nieznoszone nieznośne chcenie życia, aby wyczuć możliwie wyssać z niego jak najwięcej chęci do, do, do, do, do, do Ciebie możliwie do kogoś, czegoś innego by wydrążyć, wyeksploatować, wydrążyć małą czarną, ciepłą dziurkę, w której chętnie się potem można w zamarznięte uczuciami wieczory ułożyć.
By potem, chwile, chwila, ale przecież nie ma ogólnie, ogólne, być może nawet dające wymiar swoim impetem, wielkie, olbrzymie no, no nawet w zupełności wystarczające dla wszystkich, no, no, nawet za dużo tego żeby każdy mógł ulec w swoim, swojemu zapomnieniu, tak duże, tak rozpostarte i z całą pewnością tak obszerne- nic.
Żyć się chce no to życie się spala, no to życie upada zespolone z czyimś życiem. Upadają razem, pogrążają się, mieszają z tym, co poniżej. Jest wspólnie raźniej, jest im skrzętniej, panuje może i większy porządek rzeczy w życiu, możliwe, że i przez to, co robią razem ocierają się o znamiona życia- ocierają. Czasami może nawet usilnie, czasami może i nawet z większą premedytacją, jak oni się starają otrzeć o tą ścianę. Wreszcie jak wszyscy na to patrzą to już niemalże dochodzą do precyzji w tym siłowaniu się, w tym ocieraniu, prawie zaraz ich twarze mają wybuchnąć czerwienią. Gdyby ktoś tego chciał...
 
czekam na...

Nie zastanawiać się, po czym się już życie. Chyba nie potrafię powiedzieć, nie potrafię przedstawić tej bezokolicznikowej formy stawania się, ale bez pozostania, bez dostania się. Bez czasu na podążanie się w staraniach, drążeniach, dręczeniach. Wykraczając, nie obchodząc na wzniesienia, uniesienia, na zalążki. Stop, zaraz.
Pominąć narodziny, pominąć wydostanie się, pominąć czyjeś uwolnione myśli. Porzucić jakąkolwiek możliwość, bez porzucenia, i bez świadomości. Wstał z krzesła, w swoim pokoju nie gasząc światła nastała ciemność. Przenoszą jego ciało, kładą na ramionach, wynoszą gdzieś na zewnątrz. Siedzi na ławce, rozgląda się zza szyby, pociąg uderza o szyny, krople uderzają o ziemie. Usilnie i na oślep coś w ucieczce, to w nogach, to w zmieniających się na przemian ruchach ramion, to w spojrzeniach. Przymykając usta, osuwane na policzki powieki, to otwarte usta. Uciekł i to jest ucieczka. Obraca się jeszcze jakby miał za sobą drzwi, przez które się wydostał i obraca się jeszcze a ucieczka czeka a ucieczka czeka. Po niej już nie będzie nic a w niej a z nią on z nim ona i drzwi a drzwi przez drzwi, niedomknięte przez niego, jak mu się wydaje. Na powrót ucieka przyszłość a on ginie w niej. Wytrzymać i zatrzymać się po tym, gdy w z tym na odwrót i raz wciąż na odwrót. Na drugiej stronie stoi przyparty, usiłując się utrzymać w spojrzeniu tym ciągłym, w tym samym spojrzeniu w tym spojrzeniu. Usilnie, na wprost próbuje ustać prosto. Lekko stara się ustać kurczowo, stara się ustać kurczowo utrzymać się temu, utrzymać się temu. Dać. Oddać się, wydać, wydostać, wydostać się...
Rychło, bo nad samym ranem przyszli do niego lekarze, całe szeregi lekarzy medycy, biologii w tych zgliszczach szpitali, w odpryskach ze swoimi sztandarami, ze swoimi projektami poprawy. Doprawdy on, to nazbyt dla niego wiele do pojęcia, oni mają już w tym koncepcje, dla niego to zaprzęg przeraźliwy, nie, nie do pojęcia przez niego, by ustał, dlatego leży, oni przechodzą. Wnoszą, przenoszą, przynoszą, przenoszą nowe zaraźliwe przez wszystkich recepty lekarstw. Proponując to w zamian za niego. On nie patrzy, na domiar, na żadną miarę nie przystanie. Więc przechodzą kolejno i powoli, bezpiecznie i spokojnie, dokładnie w swoim rytualnym typowym śpiewie przechodzenia. Skrzypiąca pod, poruszający się na plecach cień jak wąż. Wysłuchując odbić na ścianach ich gumowych podeszew, odbitych śladów stóp. Układa sobie z tych rytmów piosenkę, w usta wkrada się treść ich słów: spróbujmy tak, to jest moja propozycja, tak pana życie się nada, by uda można powiedzieć w przyszłości, tu tam jest kilka zaleceń ściśle zalecanych. Mamy pewne podstawy by śmieć użyć słowa, że się uda, no może się uda. On nie wie, za bardzo nie patrzy. Co najmniej jak zwykle coś tam sobie notuje na palcach odciskając ich sobie na głowie i tak bez przerwy. Wstanie, kiedy naprawdę musi, czyniąc to wciąż ze specjalną wynoszoną do niego - nie chce, nie chce przejść na judaizm, nie chce przejść na katolicyzm, nie chce przejść na ewangelie, nie chce przejść obok. Nie chce przejść na protestantyzm, nie chce spojrzeć na bok. Przechodzą i każdy ma osobną listę i każdy osobną teorię na temat tego, proszę, dziękuję i tak następny i tak kolejny i tak następny i tak kolejny i tak następny i tak kolejny i tak dalej i tak bez końca i tak dalej i tak bez końca i wciąż i do znudzenia. Czekam aż się kolejni narodzą po to by tędy przejść na starość, bezskutecznie.
 

zamiast...

Wyraz twarzy zamiast smutku, cisza zamiast słów bolesnych. Ból zamazał ślady szczęścia, wiara bez zbędnych nadziei, opętanie brakiem, spętany pustką, związany imieniem, przyzwyczajony. Na domiar dobrego świadomy. Potem była przyszłość, to znaczy nastąpiła o dziwo, miała nastąpić miała się stać, więc była. Minęła i już jej nie ma i nic po niej nie zostało. Teraz smutek już tylko, posłodzony jedną łyżeczką słodkiej samotności w przedłużającej się zimie, w gorącym szklanym kubku, oblizać łyżeczkę, popatrzeć na zdjęcie przyszłości jeszcze niewykonane, jeszcze do wykonania, jeszcze do zrobienia, bo wciąż nic nie zostało w nas przekreślone, bo wciąż to niemożliwe. Więc dlatego, dlatego zamiast zapomnieć, pozostawia, gdzieś daleko. Myśli sobie, że może się uda- te myśli są tak skryte, przechowane niczym jego szczerość. Niczym coś naprawdę wyjątkowego zamiast krzyku, głodu uczuć- martwa cisza, zamiast nieudanego koncertu- martwa cisza, zamiast deszczowych wakacji nad morzem- wakacje w domu. Samotność zamiast- miłości, zdrada zamiast- wierności, kłamstwo zamiast- szczerości, cisza zamiast- euforii, cisza zamiast- radości, zamiast w nas- w tobie, zamiast we mnie- w tobie, zamiast w tobie- we mnie, zamiast w nas- we mnie. Zamiast tu- gdzieś.


... nad tym co umiera szybko

Zdaje się, że pierwszy raz zastanowiłem się. Raczej zapytano mnie- czy chce żyć? Zapytałem się, czy ja chcę żyć? Nigdy nie chciałem, nigdy też tego pytania nie zadawałem ani sobie ani nikomu, ani nigdy nigdzie nie usłyszałem, aby ktoś takie pytanie zadawał komukolwiek. Czy to już wszystko?
Zastanowiłem się po raz pierwszy nad tym, czy chce? Wystarczy tylko... pomyślałem, że nie będę robił wszystkiego by przestać; żyć.


kiedy...

Nie wiem kiedy, ale się stało i nie wiem jak, ale się stałem. Stoję cały w obłąkaniu, usta mam zaślepione. Wzrok, co ponad nim spojrzenie przesuwa się poomacku. Przesuwa przedmioty aż w końcu zacząłem na nie jak na dziś wpadać, a to wszystko zaczęło się dziś. Kiedy zauważyłem, że tak się dzieje? Nie wiem możliwe przed chwilą, jakoś tak całe do połowy, od pewnej połowy we mnie czy w trakcie, to jest czasu stało się tak... Zostałem zaznajomiony, zapoznano mnie z moim pomalutku, pomalutku toczącą się i powoli z tą jak jej imię, chorobą nerwową układu nerwowego w spadku odziedziczonym niezrównanym szaleństwie- być może. Zacząłem nosić biały kaftan o koło się nakręcili mnie białym sznurkiem przeciągając w pasie. Potwierdzony i podpisany, przemilczany i przemycony ukradkiem na zewnątrz tutaj; ze mnie. Papier i dalej o niepełnosprawności społecznej w kontakcie w poszukiwaniu pewnych zrębów, co to się w nie zapada. Zapada... Wkłada się taką zapałkę by coś tam jeszcze... to nie to, bo bez wielkich tam rzeczy, po prostu żeby mogło sobie jakoś poradzić, by coś tam się nie zawaliło, ale to nie istotne... powiedzieli mi że lepiej będzie jak nie. Po kolejnych próbach samobójczych a właściwie to już po tej pierwszej mieli pewien wgląd w stadium narastania choroby, którą się właściwie tak ciałem nie odczuwa jak tylko od zasinionych miejsc na skórze i to są te tak zwane nie pomarszczenia ile ślady po uderzeniach o różne przedmioty, to teraz mam takie ślady na oczach i pod nimi, wyrastają na całej twarzy to takie małe ideogramy, chińskie hieroglify rozmazywane na mojej twarzy, mam też takie szare ślady na koniuszkach palców, one piszą, więc co jakiś czas powstają tam takie hieroglify nie do rozczytania w odciskach palców. Kiedy to raz sprawdzali i coś im tam się nie zgadzało. Przystosowany do chodzenia jestem, tak. Wybrałem sobie dookoła łóżka, kiedy zlewam się z rozłożoną pościelą, na niej nie pozostawiam już żadnych śladów. Łóżko zrobili metalowe, jest twarde, wytrzymałe na nocne szarpania szaleńców, ale ja już tego nie robię. Nie próbuje już niszczyć tych ich metalowych łóżek, patrzę teraz sobie jak mija obojętnie światło i odbija się od tych srebrnych pozaokrąglanych warstw, warstw; rzucając obojętnie blask na moją twarz. Kilka mebli, które rozłożyli dla gości, czyli dla nas specjalnie, tak o nas właśnie mówią, żeby było nam wygodniej w tej obojętności.
 Na spacerniaku mijam kilku ludzi i nie było jeszcze okazji zapoznać się bliżej, zresztą nie marzy mi się już opowiadać o swojej chorobie, udaję najnormalniej w świecie, że to prawdziwy spacer taki chyba jest... gdzieś... Ktoś może go mieć, może ktoś właśnie spaceruje najnormalniej w świecie coś podobnego mogło go spotkać, czy najnormalniej w świecie oglądanie telewizji, niekończących się obrazów, nieważne nie o tym tak sobie rozmyślałem. Przechodząc chodnikiem w miękkich kapciach ubrany w tym szlafroku. Choruje do nikąd- tak powiedział mi jeden z lekarzy, nic z tego nie dotarło jednak do mnie, oni wszyscy na mój widok skręcają się i dostają spazmów. Myślę teraz, że to chyba naprawdę musi być dla nich niezdrowe, moi rodzice też doznawali podobnych spazmów, zasłaniali wtedy oczy dłońmi, ubierali słowa żeby nie patrzeć. Kiedy jeszcze coś z tego wszystkiego rozumiałem to wychodziłem, żeby oszczędzić im swojego żałosnego widoku. Gorzej było z innymi, bo ci- inni, nie zawsze działali tak subtelnie, można by było nawet powiedzieć- gorzej niżeli mieliby na mnie krzyczeć, aby mnie odpędzić, bo to akurat jeszcze w jakimś czasie działało na mnie, ale ci- inni, że w końcu to wyrzucę z siebie, działali gorzej niżeli mogliby krzyczeć, uśmiechając się do mnie pobłażliwie, aby mogli wyliczyć każdą godną pożałowania rysę mojej twarzy, robiąc sobie przy tym test na odwagę patrzyli, kto dłużej. Uśmiechali się, kto bardziej- tolerowałem, gdzieś wokoło jakiegoś wymyślonego przez siebie celu, gdzieś spoglądając w gwiazdy na tyle na ile wyziewy cywilizacji mi na to pozwalały nie wiedząc nawet, że mi się to nie przyśni to znaczy, że tak w życiu nie stanie się. Rzuciłem można by powiedzieć przez nich palenie, straciłem humor, wyobraźnia stała się tylko kolejnym pokojem, w którym można było sobie posiedzieć w osamotnione wieczory przy dźwiękach deszczu. Nie raz wprawdzie próbowano to wszystko zalać wrzątkiem z miernym chyba raczej skutkiem. Powstawało uczucie, coś w stylu retro, jeśli mogę sobie pozwolić by tak daleko wybiegnąć w tym deszczu.
To swoiste życie, (jeśli mogę już dalej się nie wyrażać) miało właśnie takie atuty: błądzenie, wertowanie kartek od tyłu i w różnej kolejności- nigdy zgodnej z kolejnością domniemaną, zgodną z mniemaniem, nigdy zgodną w końcu. Trzymając w palcach twardą i być może śliską oprawę okładek. Drążąca mnie postępująca ślepota w oczach wielu równała się z noszeniem coraz to grubszych oprawek, aż do tego stanu, kiedy to zgęstniały na moim spojrzeniu tak głęboko, że... ale nie oglądam, to znaczy nie próbuje już spoglądać, to znowu tak jakby się przestało a to znowu tak jakby się poddało, a to znowu tak jakby przestało się starać i postępować a to już prawie tak jakby niebo dźwięków umarłych.


Kto wie...

Nie odpowiadaj nawet. To jest uroczy wieczór, to jest jasny poranek, to jest ciepły deszcz, to delikatny powiew.
Bo nie ma odpowiedzi. To spojrzenie żywe, to uśmiech niby niewinny. Nie odpowiadaj na to wszystko, nie pytaj nawet siebie, nie próbuj. To jest twoja twarz, ona podobno nie zmieni się w tobie nigdy. To są twoje dłonie, które błądzić już zawsze będą, nie pytaj bo nie ma odpowiedzi.
To są twoje słowa te przebrane w milczenie twoje myśli niby milcząca zgoda, niby tu, gdzieś zupełnie gdzie indziej, nie odpowiadaj, bo nikt nie pytał. To jest twój list, z przed wielu lat, bo to byłeś ty, a teraz patrzysz i czytasz, to ty, to ty, pytałeś co dzień, pytałeś każdego, wszystkiego i we wszystkim odpowiedzi, i odpowiedzi wciąż nowej i tej samej. Byłeś w ciszy tutaj, w nastukiwaniu ciągłym, w nieznośnym szmerze życia, ciągłym poruszaniu, uderzaniu, hałasie, tym z poranka żywego, w zgrzycie łamiącym na wpół spojrzeniu przez okno autobusu, w za chwilę z chwilą w chwili przed, z za chwilę zadzwonić mającą w tobie komórką, i bóg wie kto i jakiej odpowiedzi mający uzyskać tego dnia, tego jedynego dnia, gdy już, gdy już gotować się miałeś z zapytaniem, cóż jeszcze?
Następnego dnia znowu stałeś czekając już w nocy nawet nie mrużąc oka, nawet nie przymykając, nie z siły, nie nie patrząc na wyczerpanie, już czekałeś aż znowu, znowu to wszystko się zacznie, ten dzień miał dać ci odpowiedź na oczekiwanie, ten dzień w tym niebie dostrzegłeś ten dzień w tym powietrzu, to te powietrze powiedziało ci, że to właśnie to powietrze tego właśnie dnia ma dać ci odpowiedź. Nie pytaj, nie pytaj. Ten dzień jak kolejny miał minąć, minął, minął kolejny, kolejny minął, bez końca mijać miały z końcem, wiadomo. Już wiedziałeś, znowu wiedziałeś wcześniej, że i tak będzie, że i tak mijać mają i że mijać tak jak mijają mijać będą, o krok bliżej stałeś, o krok bliżej myśląc, że jesteś, zapatrzyłeś się w tym przemijaniu i przeminąłeś.


przed ekranem...

Jakaś twarz znowu minęła mi przed wzrokiem. Przeciera dłonią zmęczone oczy, jest zmęczony widokiem ludzkich twarzy, musi wysłuchać w ciszy tego, co mają do powiedzenia i wydaje mu się że to zupełnie nic ważnego. Czyjeś nie gwarantowane niczym myśli samobójcze, myśli... i czyjaś skrywana miłość, potem czas, na skrywany żal, ukryty smutek, związaną a raczej pogrzebaną żywcem radość, radość martwą, martwo przedstawioną na suchym zdjęciu, odbijającą się na chłodnym ekranie. Od środka martwo powiązane ze sobą pod zespoły, podstawy, elementy rzucające zniekształcone światło na moją twarz, jakąś twarz. Nijak nie powiem, nijak nie potrafię wypowiedzieć się o skrywanym w środku smutku, o duszącym się niczym źle rozpalone ognisko żalu, o śmiejącej się w czasie mojej nieprzytomności nadziei o zamkniętych pęcherzykach powietrza powoli opadających w szklance wina trzymanej w mojej dłoni. Miałem zadzwonić, pielęgniarz, którym chyba jest moja matka o czymś ciągle mi przypomina, sny będące śladem mojego otoczenia a raczej ostatnich strzępów mojego, dają mi do zrozumienia, odczucia, wrażenia, emocje, coś ma się wydarzyć przestrzegają mój rozsądek mówią do mojego rozsądku, a ci cholerni ludzie znowu coś wspominają o wyborach, znowu coś szepczą plując mi do ucha o pieniądzach. Kładą dłonie na moim ramieniu myśląc jak tu się przydać, aby ich punkt, po punkcie patrzenia, można było przesuwać? Przekładać? Z punktu mniej wygodnego? Z punktu mniej emocjonującego? Czy może z punktu mniej niepokojącego do bardziej spokojnego i zrównoważonego. Czy? Czy raczej z innych punktów chowanych w tajemnicy aby nikt się o nich nie dowiedział bo to mogło by się skończyć zakłopotaniem. Mówiąc szczerze światło odbijające się na mojej twarzy, to światło rzucane również i przeze mnie, mam nadzieję, że to najciemniejsza jego strona.


powoli...

Niech zacznę powoli, spokojnie tym razem przecież to nie dobrze tak uderzać tak napadać na niewinnego, a przecież należy założyć, że każdy jest niewinny, no przynajmniej, kiedy się nie mamy widzieć, nie mamy prawa się spotkać i możemy rozmawiać z sobą tylko raz na jakiś czas albo w ogóle nie może ze sobą rozmawiać. Więc załóżmy, że możemy ze sobą rozmawiać i rozmawiamy bardzo często i że widujemy się, co dzień, że widzimy się nawet we śnie i nawet, kiedy się budzimy, patrzymy na siebie w te swoje odbicia nic zazwyczaj ciekawego sobą nieprzedstawiające. Moja twarz niknie w tej ciemności, da się odczuć ten głupi wyraz zdziwienia nocą, jakby to zaskoczenie ciemnością i skąd to i co to. Wstaje z jakiegoś obcego łóżka, panująca duszność, i pot, który odkrywam na swoich rękach wywołuje u mnie zawsze to samo zaskoczenie. Boże jak to nieświadome niczego ciało okropnie się poci, przestaje jedynie, gdy włączają się te wszystkie szaleńcze myśli, ustaje przestaje. Już nie pływam we własnym łóżku niczym w dziurawej łódce, teraz to moja świadomość opada, zatapiając się przez jakąś dziurę, odbijającą się echem. Dźwięki odbijają się od ścian, kiedy spojrzenie zaczyna mną chwiać, czy to ja się też chwieje. Nie ma barierek w niebie, właśnie sobie uświadomiłem, po czym twardo upadam na podłogę. Słychać gruchot mojego ciała, po czym szmer jak się podnosi, jest już do tego przyzwyczajone powinno było wykształcić w sobie dodatkowy naskórek opatulający, wykształciło. W tym pokoju nie ma załącznika światła, światła, gdyż nie ma światła w ogóle to znaczy przy nieznacznym wysiłku jestem w stanie wydobyć jakąś tam małą iskierkę, uderzając czubkiem klucza o podłogę- właśnie go złamałem. Nie wyjdę, więc stąd, co prawda są okna- jest wysoko, troszkę wyżej, tak wysoko, że nie widać niczego. Przez okno można wychylić jedynie głowę zanurzając ją w tej samej ciemności na zewnątrz. Skąd wiadomo czy to ciemność na zewnątrz czy wewnątrz, tego nie wiem, albo tutaj nie wiem to co wiem. Czy zapomniałem? Czy raczej było mi dane zapomnieć? Albo, jakiś nieszczęśliwy wypadek to spowodował że zapomniałem. Czy byłem odczuwany na zewnątrz, czy ja sam tutaj mogłem jedynie wyobrazić sobie całą resztę, wystarczyło żeby, jeszcze inaczej- wystarczyło by dopowiedzieć. Mogłem zamilczeć jak ciężko często robiłem, po czym wybuchnąć śmiechem i wydzierać się w niebogłosy do utraty tchu do utraty czucia, drzeć struny głosowe z ze szczęścia paść na kolana, po czym powoli obrócić swe ciało, że to niby nieświadomie i paść najpierw na bok, po czym położyć się na plecach i dalej zwijać się do nie przytomności. To wszystko oczywiście robiłem, przez długi czas i bez żadnego nadzoru mogłem sobie pozwolić na takie a nie inne zachowanie przed samym sobą, pod swoją własną odpowiedzialną kontrolą, z tym śmiechem, radością. Nocą, gdy nikt nie widział...


w prezencie...

Być może utraciłem wzrok. Zamknąłem gdzieś oczy, przysłaniając twarz grubą zasłoną i przez- światło nie potrafi się przebić, i przez- światło stara się przedostać, i przez- światło rozbija się o gruby materiał. Odrzucone, odbite i przez- słyszę jedynie to, co potrafię odczuć, a to tak nie wiele. Z tych wszystkich dźwięków, które mi są tutaj dane w prezencie od świata. W nagrodę za otwarcie oczu, w nagrodę dla mnie, za wysłuchanie tego szumu, za wysłuchanie tych ciągłych uderzeń, za wsłuchanie się w głos, jeden i resztę całą jak dobrze się wsłuchać w szum, w szum, pukanie- prawie utraciłem swój słuch.
Gdyby był ktoś, komu mógłbym powiedzieć, to może odzyskałbym mowę, gdybym tylko mówił o tym, czego nie widzę teraz, oprócz tego, co zostało mi dane w prezencie do oglądania, do patrzenia tak jak na to wszystko patrzę. Gdybym odzyskał swój wzrok- byłbym odzyskał swój słuch... i byłbym odzyskał tutaj to miejsce... Cisza... Oddech- za mną, nie stoi nikt, obok, naprzeciw mnie- cisza i długi pusty korytarz, niczym nie pokryty czas.
Zamiast mnie- cisza, niewidzialny. Nikt nie spogląda jakbym potrzebował tylko czyjegoś spojrzenia tutaj na mnie... przemilczany zostanie z tyłu każdy dźwięk i obraz, ponieważ, żadne słowa ze mnie i nic tutaj, nie ustanie ani na chwilę. Nie przestanie... dopóki nie wyłoni się. Obraz. Teraz, jaki to będzie... i słowa... jakie to będą słowa... powoli nim wyłoni się cała reszta. Obdarzona ze wszystkich stron i z każdej, obsypana drobiazgami jak najmniejszymi, których będę mógł się dostrzec, których będę mógł dotknąć, posmakować, od których zacznę długą opowieść jeszcze dłuższą- kończącą się gdzieś w oddali tych obrazów aż stworzy jedną niewyczerpaną całość... na razie z tych okruchów... na razie wszystko zależy od tego jak zaczniesz, i to dotknięcie od świata w prezencie.


Oszklona figurka matki boskiej...

Krople spływające po twarzy w świetle księżyca. Dźwięk kół powoli przetaczających się przez kałuże, przybliżające się oddalając, przybliżające się oddalając.
Przejeżdżające samochody, tuż, tuż. Dźwięk silnika, dźwięk rozjeżdżanych kałuż w świetle księżyca, podłużne i lśniące ślady pełzną po śliskim asfalcie.
Chmury przesuwające się po niebie, krople spływające po twarzy, przechodzący ludzie. Stopa, stopy, czyjeś stopy, stopy przeskakujące, przeskakująca chodnikiem, przesuwające się powietrze między dłonie, pomiędzy dłonie.
Smukłe, podłużne, gładkie, silne, o grubych zaokrąglonych palcach, w grubych zaokrąglonych palcach wetknięta miękko dziecięca dłoń. Dłonie staruszków, opuszczone...
Dźwięk przejeżdżających samochodów, otwierania zamkniętych drzwi, przesuwająca się szyba kładących się chodnikiem stóp, w odbiciu i w lustrze i w lustrze wyciągniętych dłoni, otwieranych ust, otwieranych ust...
Poruszające się usta. Mówią między sobą. Mówi do niego, do mnie, mówi do niej, mówi do niej, mówią. Mówią, mówią, mówią.
Dźwięk przejeżdżających samochodów, oddalających się przybliżające, mówią. Krople spływające po twarzy, w świetle księżyca przesuwające się po niebie chmury, przesuwający się po ulicach ludzie, mówiący, mówiące ulice, mówiące bramy, mówiące za zamkniętymi okiennicami.
Oświetlone mieszkanie, za zamkniętymi drzwiami, oświetlone okno. Mówiąca jasna twarz, pies przebiegający przez ulicę. Nocą w światłach latarń krople spływające w ukryciu. Rozświetlony pokój.
No już, już... Bez emocji, usiądź sobie i poczekaj powiedziałem do niego. Ale, zaraz jak nie zaraz, ale za chwilę, jak nie za chwilę jak to coś w nim, coś z poza niego, odnalezione nie wybuchnie jak jego ręce lada chwila nie złapią o oparcie krzesła, wysoko uniesione, nie zahaczą o żyrandole, firany zasłony.
Czarną kreską po suficie przejeżdżające ciemne odbicie i rysa prosto w otwarte drzwi po ścianie wymachując do sąsiedniego pokoju prosto w pastelową, drobną oszkloną w kształcie drobnych ptasich piórek szafkę z malowanymi ręcznie, z malowanymi ręcznie naczyniami ze szklaną figurką matki boskiej świecznikiem, półmiskiem na owoce, świecznikiem stojącym na półce z metalowym lusterkiem do porannej higieny, podczas każdego poranka, podczas każdej nocy gdzie jego małym odbiciu rozmazane fale w pomiędzy wplecione ciemność.
Krzyczy na całe gardło, nie rozumiem co nawet. W kącikach jego ust zbiera się ślina. Wymachuje po całym pokoju, biega. Nie reaguję, stoję w kącie pokoju, spokojnie się przyglądając, chwilę jeszcze. Spocony siada, zdyszany. Przeziębi się. Łokciami podparty na stole, twarz powoli zatapia się w jego dłoniach, patrzę jak jego twarz powoli zatapia się w dłoniach. Coś jeszcze wykrztusza do siebie. Dusi się, odkasłując, jego oczy nabierają blasku, blask przeskakuje spod powiek na powieki, na powieki, klaszcząc światłem. Na policzek spływa pierwsza łza, łza, łza, łza. Po policzku spływa pierwsza łza prześlizguje się po twardej dłoni, rozbija się o blat stołu, rozdarta półka szafki osuwa się na ziemie, hałas i trzask upadającego drewna. Nie zauważył niczego, siedzi w ciszy płacze zupełnie bezbronny.
Zakryta twarz. Kładzie głowę. Ukrywa głowę. Płacze w ciszy. Później ktoś to wszystko pozbiera, na razie śpi, może on sam posłusznie to pozbiera, na razie śpi. Na razie jego usta zamknięte, jego oczy sklejone, jego głowa pękła na stole, kilka porozrzucanych rzeczy na podłodze, kilkanaście, kilkadziesiąt, dłuższych, krótszych przez wszystko pęknięć tu i tam później można to pozbierać, inne odnajdą się same, później odnajdą się, same się odnajdą później.
Poruszające się usta, mówią między sobą. Mówią: dźwięk przejeżdżających samochodów, oddalających się przybliżające, mówią. Krople spływające po twarzy, w świetle księżyca przesuwające się po niebie chmury, przesuwający się po ulicach ludzie, mówiący, mówiące ulice, mówiące bramy, mówiące za zamkniętymi okiennicami.
Oświetlone mieszkanie, za zamkniętymi drzwiami, oświetlone okno.
Obudzi się pewnego dnia, budzi się w środku nocy w pół kroku za sobą w pół kroku do poranka i pozostanie w tym bezruchu i pozostanie w pół kroku zapalanego światła.


Blask...

Błysk załomotał w ociekających kulach kloszów ulicznych lamp, po niebie zatoczyła się błądząca błyskawica. Na, za podwórkami zabudowań przy nieogrodzonym niczym w ciemnym lesie uderzył huk kładąc zwężające się ku górze źbła porośniętej trawy. Oświetlonymi na ułamek sekundy ulicami wiatr rozbiegł kawałki papieru wydobyte z bram, kątów, wąskich przejść, zapuszczonych miejskich kryjówek, rozkołysane wirem, dął i rzucił dalej. Uciekły kawałki drobne rozsypując się po krawędziach miękko przeskakując dalej nad stopami, czubkami głów. Znowu cichy błysk rzucił spojrzenie, pozostawiając cień, w głębi poruszających się drzew ponad ścieżką wydeptaną przez odgradzający las, między chmurami znowu jasność zamigotała na chwilę cisza.
Jej łzy powoli spadają, jedna wraz z jej oddechem za drugą na jej ciepłe kolana, powoli. Jest sama w swoim pokoju gdzieś głęboko skryła się. Po drugiej stronie naprzeciw jej opuszczonej głęboko głowy, nieporuszające się okno niczym ciemny głaz nie do odtworzenia noc, w której stronę nikt nie patrzy, oprócz, a za którą...
Gdzieś wysoko chłodne powietrze porusza powoli liśćmi drzew, za oknem pojedyncze błyski scalają niebo. Jej ciepłe kolana powoli nasiąkają łzami, w cichym smutku, wykrztuszane jedna po drugiej opadają z lekka, siostry. Na parapecie kilka ciemnych okruchów powędrowało na ostatnie piętro wraz z wiatrem.
Położyła się jedną stroną twarzy otulając miękką poduszkę, z której uleciały zapachy. Na chłodnej zasłoniętej grubym kocem pościeli ułożyła delikatnie swoje ciało, nie na tyle by zgasić światło rozświetlone w środku, by zgasić światło w sobie.
Sen w którym wszystko było pomyłką, wszystko jest wciąż pomyłką- myślał, ale to już bez znaczenia. Sam w sobie oprócz wszystkiego, wszystkim naokoło, na okrągło i na wszystkich w tak zwanym - dla. W samym środku czuła odosobnienie gryzące niczym jad, rozpalające niczym żar do nagiej skóry, bez czarów, bez magii. Odeszli, odwróceni jak w szarą ścianę mgły, zatopieni jak w pochłaniającą wszystko nieruchomą ciemność i nawet gdyby tak zaprzeć się obiema rękami nie sposób powstrzymać tej nieruchomej czekającej tam, tuż, tuż otchłani jednakowej dla nas, niejednokrotnej dla nas, więc nad ranem patrzą obydwoje na widok za oknem, patrzą już za tym przerażeniem; odbijającą się obojętnością w oczach jakby zaraz mieli zniknąć i gdyby wszystko okazać się miało pomyłką, jakie tylko przypadkiem powoduje śmierć w wyniku braku obliczeń na nieśmiertelność dłuższą, bliższą i nieco dalszą niż tutaj okryta, kurzem, okryta dymem spalin samochodów, zakupów, pracy, pieniędzy.
Codziennie torturowanej wytrzymałości na tęsknotę do tego, co z drugiej strony nieruchomo na horyzoncie stoi, ku czemu pochylają się obydwoje, od czego odchylają się z drugiej, z której pochłonie to wszystko strony.
Kolor ściany nieco ściemniał przez kilkanaście lat, skóra na stojących w przedpokoju butach zmarszczyła się nieco, książki nabrały głęboki wdech czasu stojąc na tych samych półkach od dawna nieruszane przez nikogo, podobnie jak reszta rzeczy niegdyś mieniące się świadomością będących w posiadaniu, podobnie jak mieszkaniec, jak on, mieniący się ze szczęścia niegdyś świadomością bycia w czyiś myślach, wciąż już go nie ma...


drzwi...

Widywałem niezmiernie piękne widoki oszklonego co dzień wpadającego początkowo drobnymi promieniami, by coraz rzęsiściej, łącząc się w jeden ciągły, gładki strumień światła padający plecami, zakrywający dłonią, otwierający moje zaspane powieki, odsłaniając ciężkie, zakurzone kurtyny, z początkowym zgrzytem uciekającym wzdłuż czoła, aż po czubki skroni. By zaraz przeskoczyć po ścianie. By kroczyć i odbijać blaskiem od metalowych ram otulonego jeszcze w skraplającej się parze okna. By znikając w przepływającej po powierzchni nieruchomych fal wody mgle, wyciągając mnie i niosąc w białej jeszcze piżamie. Zatapiając równocześnie jej postrzępione końce w chłodnej wodzie, by nieść mnie w gruboziarnistą biel. Pomiędzy opadające kropla, po kropli, raz po raz na moją głowę, zatapiając się w moje ramię, kropla po kropli na moją twarz, wlatując w dłonie rozcierające chłodną ciecz.
Śledzę spojrzeniem jej powolne opadanie, coraz niżej i niżej ponad moim spojrzeniem, w głąb zamglonej, pochyłej powierzchni, pokrytej jeszcze czarnym popiołem mieszającym się teraz z kroplami wody i powoli spływający z dachówki na dachówce, tam gdzie dachy wydawały się bardziej śliskie i złudne od chwili, gdzie szum wody wypływał długimi jak sznur rynnami, w niektórych miejscach podziurawionych przepływającym czasem, powyginanych na słabnących w swym uścisku trzymaniach, gdzie niegdzie odchodzących leniwie od ceglanych ścian budzących się dopiero w swym kolorze.
Pośród pustych, porannych balkonów z posadzką nasączoną wilgocią opadającą po zgrubiałych poręczach, czekających na ciepłe otarcie. Taneczne zatrzepotanie drobnych skrzydeł niesione, odbijające się od budynków. Niesione przestrzenią, rozrzucone pomiędzy bramy. Moje stopy z kolei, szczęśliwe z chwilowej wolności zadowolone mogły podziwiać ten widok ponad śpiącymi głowami sprzedawców, pań z kiosków ruchu, z dala od pętli autobusowych, wsiadających pasażerów, wysiadających pasażerów, wchodzących klientów, wychodzących klientów, otwierających na chwilę drzwi kochanek, wychodzących z domu dzieci powracających do domu dzieci, wpadającego na chwilę światła by za chwilę uciec wciąż jako światło. Wzdłuż tego zakończonego kantem dachu, za którym jeśli coś się kryło to było wciąż zbyt wielkie, lub wciąż tak samo niezauważalnie drobne, aby móc to zauważyć kroczyłem, kroczę. Wszedłem na ten dach jako ja i jako być może ja, przejdę przez niego.


...gdzie jest sypialnia?

Coś brzdękło, być może znowu coś roztrzaskałem, ale zaraz, zaraz przecież to było wczoraj, teraz, teraz sobie przypominam wczorajszy dzień, czy może to był przedwczorajszy dzień. Chciałbym to jakoś ująć i zakończyć.
Dzień był słoneczny, pamiętam nie bardzo znowu taki słoneczny, właściwie był, sobie właściwie szary i temu chyba najbardziej odpowiadał, tej szarości wszechotaczającej. Wyszła z tej szarości, pamiętam wyłoniła się z niej, skąd nie mam pojęcia. Skąd szła?
Wiem, pamiętam jedynie tyle dziś nad ranem, że szła do mnie. Jak dziś nad ranem, jej oczy zwrócone w moim kierunku. Każdy krok układał na nowo jej ciemne, rozpuszczone włosy, kiedy podnosiła twarz, kiedy była już blisko spoglądała na moją. Jak ona lubiła się uśmiechać. Żeby tylko się uśmiechać, i pewnie miała w tym swoją życiową rację, dopóki nie spotkała jego, musiała go spotkać, musiała na niego trafić właśnie ona, bo nie było innego wyjścia, a nawet jeśli było to było zbyt daleko i choć nie mam tu na myśli odległości, bo przynajmniej to byłoby jakimś wytłumaczeniem, ile daleko w sensie obecności.
Inne wyjście było nie obecne, ale zaraz, zaraz. Przeszło, mignęło z prędkością wielkiej ciężarówki tuż obok, jej włosy znowu się uniosły na chwilę by za, za, zaraz, opaść delikatnie na jej odkryte ramiona tego jesiennego wieczoru, choć to przecież był chłodny taki sam szary dzień jak tamten, kiedy pierwszy raz do niego przyszła, a jej ramiona były zakryte ciemnozieloną starą kurtką, a jej włosy wcale nie były rozpuszczone, były spięte kolorową frotką, noszoną przez nią zawsze pośród tych przemęczonych, beznadziei, z myśli wypranych do cna, jedynie jakieś spazmatyczne ruchy raz tu, tam przez jakiegoś przechodnia przemawiającego do siebie, tam przez jakąś staruszkę w oknie patrzącą wciąż w ten sam krajobraz, który byłby w stanie zmienić jedynie wybuch bomby jądrowej.
Wracając jednak do tego mgnienia, pędzącego całym ciężarem tuż obok niej, zatrzymajmy się na chwilę, bo to właśnie było jedno z tych obecności, mogę je nazwać swoimi obecnościami, moją obecnością.
Pamiętam jeszcze wiele rzeczy w taki dzień jak ten, w taki poranek jak dzisiejszy jasny, szary i chłodny. Popękane kawałki leżą sobie w pamięci na ciemnej podłodze, tak ją sobie wyobrażam. W taki poranek jak dziś siedzę nad tym i dziwię się, tak potrafię się zdziwić bardzo, że w tej szarej ciszy otwierają się drzwi i ona znowu wchodzi i ja znowu jestem świadkiem, jak rozpuszcza przy mnie swoje ciemne włosy. Jestem znowu świadkiem jej spojrzenia i uśmiechu i jej odkrytych jasnych ramion.
 
statystyczne szczęście...

Średnio, tak wyliczyłem nie licząc zupełnie- co jakiś czas, nie długi, może co tydzień, czasami w poczuciu szaleństwa dwa tygodnie jak wyliczyłem, tak nie licząc zupełnie rzecz jasna nie mając o tym wszystkim żadnego pojęcia.
Co dwa tygodnie, w porywach, średnio raz na tydzień muszę wyliczyć z tego wszystkiego, muszę wymyślić z tego wszystkiego nowe wyjście, co najmniej, jak z tego wszystkiego wyjść by znowu na dwa tygodnie, z grubsza, gdy znowu za tydzień wszystko runie i osunie się w oddalającą pamięć, nie mnie, i tam pozostanie by tak odleżeć w niej średnio- tak wyliczyłem, nie licząc znów zupełnie ten pełny obrót do pełni, by znów nastawić siebie, możliwie na nic więcej do następnych dwóch może i dłużej tygodni, by móc cieszyć się, uśmiechać do innych ludzi, do siebie z tym nowym planem na całe życie, najbliższe, moje. Zakończone szczęśliwym happy end’em, aż krople potu spadać będą z tego uśmiechu tak, no co najmniej przez dłuższą chwilę, nie zapeszając- długą- po namyślę. Wznosić ręce będę z tej radości gdzieś do nieba, instynktownie.


cean...

Leżą, samotnie spoczywają na dnie oceanu, wśród oceanów oceanów. Na moim spojrzeniu mała plamka, kilka śladów od przetartych łez.
Kilka dni temu zapaliłem światło w pokoju, do którego wracać już nie miałem, za drzwiami stało lustro spoglądając na mnie.
Samotnie leżą na dnie oceanu, wśród oceanów oceanów, podchodzę bliżej, na moim spojrzeniu mała plamka tkwiąca na tęczówce. Przecieram dłonią miejsce od łez gęsto odwiedzane, leżą samotnie na dnie oceanów, teraz wyłaniają się z mojego odbicia zatapiające się w odbiciach i ruszają na mnie. Po kolei, wyłaniając się kolejno.
Przesuwająca się do przodu droga, niknący za sobą las, niknąca za sobą droga, topniejące za sobą ślady, rozrzedzające się na niebie chmury, iskrzenie kamienia, zepsuta zapalniczka, iskrzenie kamienia,  światło uderzające o ścianę wody topi się opadając gęsto na kawałkach drewna, liści, gładkich kształtach kamieni, okrągłym łuku dwóch zanurzonych w czaszce oczu spoglądających na mnie.
Chłodny wiatr, uniesione drobiny kurzu w ostrym świetle, wiatr, drobne drobiny jeszcze mniejszych, niewidocznych, niewidocznych drobin odrobinek kurzu, gęsto zawieszonych w powietrzu, na chwilę wstecz uderzone lustrem. Wiatr. Uderzenie drzwi. Docierająca muzyka. Wiatr. Uderzone odbicie. Dym papierosa wypuszczony z ust. Uśmiech. Kilka przemilczanych słów. Poprzecierane spojrzenie, wypuszczony z ust dym papierosa. Uśmiech kobiecy. Otwierane i zamykane powieki. Rozkołyszone drzwi. Śmiech. Dłoń przywarta do czoła.
Wychodzę, wyszedłem. Na zewnątrz śnieg, chłód ścina nieokryte dłonie, skurczone ciało, unosząca się para z ust. Wieczór, dzień, wieczór, dzień. Drzwi za sobą zamknięte, drzwi za sobą zamknięte przed siebie, dzień, noc, wieczór, światło latarni, światło przebijające się przez cienkie chmury. Wysoko czarne ptaki, wysoko zamarznięty kawałek wody, dzień, poranek, noc, wieczór światło rozświetlającej parę z ust, parę z ust. Drzwi za mną otwierają się, wychodzi. Idziemy, nie śpieszymy się, idziemy powoli, czyli w nicość, czyli w wieczność. Idziemy powoli, nie śpieszymy się, czyli idziemy w nicość, czyli idziemy w wieczność.
 
i...

Uciec z kimś tego pragnę, zamiast dni tygodnia,
zamiast miesięcy  i lat,
zamiast pór roku,

podmuchem ponad szarością.
Z pragnienia nie zauważam nic.
Przestałem szukać...

przez długi głęboki tunel wychodzę na zewnątrz.
Budzą mnie przesuwające się obrazy.
Budzi mnie oddech- ruch skrzydeł na parapecie,
kamień rozpryskujący się w ciszy na chodniku. Udało się.

Kiedy się śni-
światła mijanych latarń,
dźwięk jadącego pociągu, mijanych słupów telefonicznych.
Momentów zanurzających się w przystani.
Rzeczywistość i ociekająca.

Na moich oczach-
obojętność, samotność, gniew, wzruszenie, strach, bezsilność.
Poświęconych jeden malutki kawałek...
i ponad, dla kilku zrozumianych wrażeń
w wyobraźni zamkniętych, nikomu nieznanych.
i coś zdaje się poznać we mnie tylko.
      
Gdy mówię bez strachu-
zrozumieć się z nieznajomym.
- wiem co masz na myśli...
I znowu się uśmiechasz.


...kocham Cię!!!

Twarz wykrzywiona od uśmiechu. Światło księżyca oświetlające ciemność i ciszę i wieczór.
- kocham!! Krzyczę śmiejąc się z radości
- kocham!! na głos w tej ciszy i w środku tych myśli. Nikogo nie obchodzi noc. W tej ciemności świętej, za nią. Stoję za nią i udaję, że mnie nie widać.
- kocham Cię !! krzyczę śmiejąc się do siebie, nikt nie słyszy, nikt nie dosłyszy.
- kocham!!! I twarz wykrzywiona od uśmiechu i ja śmieje się i choć wcale nie jestem, wcale nie jestem radosny, szczęśliwy. Nikt nie może mnie tutaj dosłyszeć, kiedy tak stoję przed tobą, za tą ciemnością, za tą ciemnością.
Wieczór. Wieczór, dopiero się zaczął, światła dopiero się odsłoniły i nagie tańczą i ciemność niczym nie okryta. Noc dopiero rozgościła się wśród tej pustki, dopiero miedzy tymi kilkoma marnymi drzewami, dopiero między kilkoma poprzecinanymi wzajemnie drogami, nie do końca rozpoznanymi, na chłodnej ziemi, wśród ciemności.
- kocham Cię!!! Krzyczę.

 


 
 
 
Podpis....

 Gdy umarła moja matka, i gdy umarło, coś we mnie umrzeć musiało i śmierć musiała zabić nawyk podpisywania się, się prawą ręką. Koniec dłoni, zakończony długim i ostrym przedmiotem rozdrapującym, nierozdrapującym, mogącym rozedrzeć, niemogącym rozedrzeć. Mogącym przeciąć, nieprzecinającym i żadnej powierzchni, na której mogłem oprzeć swą dłoń.
 Gdy umarła moja matka, i gdy umarło, wraz z nią coś odeszło drogą powrotną, skąd nadeszło dawno. Skąd niegdyś ku zaskoczeniu, w świetle, nie w ciemności, co nadeszło dawno już, i powrócić musiało drogą pustą.
 Więc oni, pośród chłodnych marmurowych ścian, po zimnych marmurowych podestach, na chłodnym kamiennym blacie nakazali, nakazowywywali mnie, mi, nie poprosili uprzejmie nie przyjechałem. Nieprzywiedziony, przywywiewidziony do nich niczym. Nakazali uprzejmie bym usiadł, uprzejmie, i bym mógł, czy raczej abym podpisał, o tu.
 Gdy umarła moja matka, i gdy umarło, wraz z nią umarł mój podpis. Moja ręka zawahała, zachowała się, zachowwywywała się, zachowała się jak gdyby i ona nie znała, zapomniała, zagubiła. Umarły rytm i umarła myśl by ona mogła, bym ja mógł powierzyć jej, mej ręce ten podpis, którego nie potrafiono odczytać, i którego nie sposób odczytać i nie mógł komputer, nie mógł kierownik, naczelnik, i kilka pracownic, wyżej nie wymienionych, i naczelnik i naczelnik nie mogli razem dojść do tego, że mój podpis tą ręką, tą dłonią, tym ja, pozostawionym przez moją matkę, gdy ona, umarła...


pan sztuka...

 Wieczór był już gotowy i dopełnił się po brzegi ciemnością, światłami wystającymi krótkimi, stępionymi ostrzami. Po drodze tutaj, pies ze schyloną głową szukający swego spojrzenia zagubionego na poboczu drogi szybkiej jazdy.
 Napełniał się po brzegi zapalonymi cichymi płomieniami lampek. Wiatr poruszał czymś w oddali, co można sobie było wyobrazić jako szelest poruszających się cieni drzew, ciemnych postaci kroczących wydeptywanymi ścieżkami, gdzieś w oddali opadający szum samochodów, z dala od drogi.
Mężczyźnie z ciemnym zarostem, z lśniącymi zębami na ciemnej zarośniętej twarzy kilka słów: przepraszam, zapytał, podchodząc powoli. Przepraszam, nie wie pan może, rozpoczął... nie orientuje się pan może... błądząc wzrokiem, gdzie leży Pan Sztuka? Wiem, że gdzieś jest tutaj jego grób. Jego twarz oblepiona ruchem miejskim w tle i świateł kilku pod spodem, stępionych, zapuszczonych gdzieś głęboko, głęboko za jego plecami. Jego spojrzenie spoczęło chwilę na moim ramieniu, może w zamyśleniu, by za chwilę pokierować błądzący wzrok po błyszących się krawędziach marmurowych płyt nagrobków... Gdzieś tutaj zdaje się leżał... ciągnął dalej, rozglądając się zupełnie jak gdyby szukał czegoś bezskutecznie w swojej kieszeni, jakby jego dłoń miała zaraz wyskoczyć na drugą stronę dziurawej od wewnątrz ciemnej, gładkiej podszewki. Pochylił czoło i skierował dalej, rząd dalej, może pomyślał że teraz to już rząd po rzędzie, wśród tej pogrążonej w śnie widowni będzie szukał... Pan Sztuka? Nie, nie wiem...
 Pan Sztuka puka do drzwi, dwa razy patrząc w oko na drzwiach. Słychać przekręcenie klucza w zamku, szczęk naciskanej klamki- otwiera mu Pani Sztuka. Ubrana w cienką na półprzezroczystą, fioletową sukienkę, opinającą jej giętkie, nagie, okryte jedynie majteczkami i biustonoszem ciało. Pan Sz. robi krok do przodu. Zdejmuje buty opierając się plecami o ścianę. Obserwuje swoje ruchome odbicie naprzeciw w lustrze. Jest wysokim, szczupłym mężczyzną, o niemalże podłużnej twarzy z zapadniętymi policzkami zaraz tuż pod kośćmi policzkowymi. Brwi ma długie, osadzone na silnie wystających łukach brwiowych. Oczy ciemne, brązowe, małe, błyszczące się. Jego ruchy wydają się nieco zachwiane. Pani Sz. nie pyta skąd wraca, zdaje domyśla się, że on znowu wraca pijany od niej. Zdarza się to mu dość często, nieschludnie rzuca marynarkę na oparcie sofy. Obserwuje ją, jak ona wychodzi do kuchni, tam drobnymi dłońmi nalewa sobie małego drinka, wraca i znowu kładzie swoje ciało, ciało Pani SZ. na sofie. On stoi, nie wiedząc, co ma ze sobą zrobić, tak bardzo już przywykł do tego mieszkania, i ono tak bardzo p

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur