Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

PRZEMEK MATELSKI

OPAKOWANIE SŁODKIEGO CUKIERKA CZ. 2

Część druga


1


Kocham cię, moja biała kartko, moja niezapisana przyszłość, zasypana jasnym cieniem. Moja niezaprzestana w tej chwili chęci życia. Czy nie mógłbym tego inaczej wyrazić, czy nie mógłbym tego inaczej powiedzieć?
- tak daleko w przyszłość nie sięgamy... Potargane kartki. Mówię sobie wieczorem tuż przed zaśnięciem tuż, tuż....
 
... Gdy jutro rano tuż po przebudzeniu znowu położę rękę obok ciebie, nie będzie cię. Nie będzie niczego oprócz tego białego, szorstkiego poranka i tych wszystkich słów wyratowanych tej nocy skąd?
Z tej nierozpoznanej pustki, nieokreślonej jeszcze w przed strachu, a myślisz, że może być bez niego, bez zastanowienia, bez chwilowej samotności, która jest mi tak wierna, która pozostanie wierna, aż tylko ona do uśnięcia dzisiejszego, że może ktoś, czy jakiekolwiek uczucie pozwoli zasnąć spokojnie, czy ze zmęczenia?
 Jeśli tylko znasz odpowiedź, jeśli tylko moje myśli znają swój cel.

- Tak, spokojnie. Pozostawisz tam, pozostaniesz w jej myślach, nigdy jej nie opuszczą, bo ty już istniejesz, obok w niej.

Jeśli jednak dziś w jakiejkolwiek postaci pośród tych uśpionych na przekór, uśpionych tylko na pozór uczuciach, nie swoich jak najbardziej. Rozmawiając ze sobą przez nią, z nią sobą przez siebie.
Bardziej martwię się o innych, bardziej martwię się o uczucia i ich reakcje w czyimś, bo już na pewno nie w moim życiu. Może gdybym potrafił jedynie przyglądać się, stać bezpiecznie daleko sam. Niewidzialny dla innych, ale nie potrafię powstrzymać siebie w nich, siebie oddzielnie trzymać w poczekalni bez wzajemnych gestów doszukujących się tożsamości.

- nie to tylko złudzeniem, nie to tylko sporadycznie tak się okłamuję przed lustrem sam.
- A Ty co, niby do nikąd?
- Nie, nie. Zacząłem znowu ostatnio myśleć. Wiesz myślę o tym co na początku czyli wcześniej. I jeszcze się zastanawiam gdzie się podziało... bo nie mów mi tylko że nie, że nie było nic wcześniej, że nic nie pozostało.

Do nikąd, ciągle w zaślepieniu, czy raczej w cieniu samego siebie. Jeszcze możesz powtórzyć swój odcisk na tym powietrzu, na tym białym nie stopniałym jeszcze śniegu uczuć...


2

Po przeszukaniu całego mieszkania stwierdzono, co następuje:

Siedzę pochylony nad jakimiś resztkami. Ubrania powywracane na drugą stronę. Kołysząca się jedna połowa okiennicy. Rzuca blask światła na porozrywaną od paznokci tapetę.
Przeglądam stare listy, odklejam posklejane koperty, nadłamane krawędzie kartek niewypowiedzianych tak naprawdę nigdy słów, rozpuszczających się miedzy palcami. Nieuwolniony, ale za to zagubiony pośród wyłamanych zamków, ze wzrokiem zatopionym w ścianie podłogi, opadłem na bok.
Poranek zamienił się na powrót w wieczór, słowa na powrót powróciły od porozbijanych szyb, na korytarzu ucichły kroki. Dzwonek do drzwi odwrócił strony. Zamknąłem za sobą drzwi nieistniejącego mieszkania schodząc po ostatnich stopniach pamięci, długo jeszcze łudząc się pod wszelkimi rozpoznanymi objawami, aż do zaniku stojąc na wprost.
Wiedziałem już, że kiedy się nie potrafi żyć to przynajmniej powinno się o tym nie wspominać. Tak jak są pewne momenty, przeczucia do złudzenia podobne do odbicia. Rozmowy spływające w próżnię przypadkowych uszu. Od tej chwili jak najbardziej nie przypadkowych. Od tej chwili wszystko, co zaczęło powoli gromadzić się przed moimi oczyma stawało się przewidzeniem odkrytym, drobnym, widocznym na mojej twarzy w mojej twarzy znajdującym przypomnienie.
Nie rozglądając się jednak nigdzie, nie rozglądając się. Nie podnoszę głowy, przechodzę, omijam skrzętnie wszystkie spojrzenia, te znajome stają się coraz to bardziej odległe, wytłuszczone bezbrakiem sił i szeregu częstych zwątpień. Wyobrażenie głosu, wyobrażenie barwy, splunięcie koloru. Przesuwający się dźwięk, rozwiane, rozrzucone w szeregu niczego nieznaczących myśli o miłości na rzecz kilku wspomnień ugaszony pożar pustki, zapełniona w przeszłość samotność, na nie wiele teraz więcej. Mogę już to pozostawić sobie, za to na wszelki wypadek śmierci, będę musiał coś jeszcze zrobić.


3

W zamyśleniu przechodząc i wyobrażając sobie to, co dzieje się teraz, tutaj, obok, naokoło, za najbliższym rogiem budynku po przez pootwierane okna, między gałęziami drzew, idąc dalej tu, tą ulicą w przód, w bok, w tył, w lewo, w prawo, nie idąc nigdzie, nie ruszając się z miejsca, skulony w ciemnym pokoju, zawinięty pod powiekami przypominam sobie miejsca, w których nigdy nie byłem, przypominam sobie chwile, które nigdy się nie wydarzyły. Innym głosem, podążam w ślad innym krokiem położony wśród dźwięki.
Światło spływa po mnie cieniem rzuconym na twarz za moimi plecami podąża, w jednej ręce niosąc walizkę wypchaną po brzegi ubraniami, drugą ręką machając żywiej. Przeskakuje przez dziurę od klucza w zamkniętym pokoju wolną dłonią unoszę kołyszące się długie jednobarwne ściany z cienkiego bordowego materiału; bliżej. Odbijające się od moich oczu, w przejściu pomiędzy dotykiem kładącym się na mnie. Gubiąc mnie w środku, odbijając się od moich ust usta cienkie, długie, kołyszące się pasy barw. Zrzucone przez wiatr liście, biały wiatr, śnieg przysypuje dopiero, co narodzone ślady. Pociągnięty przez mgłę idąc nisko w unoszącą się drobnymi lśnięciami ciszę, rzucony przede mnie błękitny pas nieba, osuwając się niżej, opadając do horyzontu przecinanego ptakami, powoli wstaje ze snu.
Niedaleko stąd jest miejsce, tutaj jest miejsce. Jest we mnie miejsce, zrzucam nerwowo płatki kurzu, nieznośna niezręczność. Niezręczność w sobie puste miejsce umiejscowione pośrodku złudzeń, na zewnątrz obrazów rozpuszczających się od spojrzenia, dotykając stygnącego z każdą chwilą ciepła. Gasnę przeszukując, pobudzany, reanimowany spontanicznie do przesuwających się granic, wzdłuż powoli spływających kropel na przezroczystej szybie. Obracam się do środka by nakreślić moment w spojrzeniu zaskoczony, zapomniany.
Rzucają na mnie rzeczowe spojrzenie, jedno...
- zaraz, zaraz czy tu, aby nie zaszła pomyłka?
 Coś z całą pewnością im nie pasuje.
- imię?
- mówię to swoje imię. Po chwili dodaje nazwisko też moje, jeśli to nie sen to, to nazwisko jest prawdziwe, myślę sobie.
- proszę się nie zamyślać, nie chcemy żeby się nam tu pan teraz brał za rozmyślanie. Rozumie pan to?. Przytaknąłem milczeniem, zacisnąłem się z całych sił w pustce niczego nieprzypominającej.
- adres!
- mówię adres. Czuję obojętność słów wypowiadanych, słów mówionych cyfr, nazwisk, imion, ulic... liczby pięter. Jedna postać siedząca w kuchni, druga postać połączona myślami z tą pierwszą z trzecią, nieobecną postacią i z następną możliwe, że moją będącą zaraz za ścianą, po tej stronie, po tamtej stronie. Ktoś krzyczy...
- proszę sobie teraz nie przypominać! Czy może pan przez chwilę przestać?
- przepraszam, oczywiście, że mogę. Powtarzam ulicy numer.
-... telefonu?
- po kolei, nie wiedząc skąd, czemu podaje kolejno ciąg cyfr, szyfr, liczb, za którymi się kryje....
- dobrze. Teraz jakby rozluźniony spogląda na mnie, powoli kładąc łączące się dłonie na biurku ze stojącym kalendarzem zwróconym w jego stronę, z ekranem monitora zwróconym w jego stronę, ze mną obróconym twarzą na światło wlatujące przez okno zza jego pleców. Wpatruje się w okno, gdzieś w niewidoczne miejsce, dolatują do mnie jakieś skrawki oddalone słowa, gnieciona kartka papieru przez jej narastający szelest...
- na co Pan tam tak patrzy?! Spoglądam na niego, obraca się w stronę okna...
 
Wyrwany ze snu, niedobudzony, niedokończone zdania słów wypowiadanych przez sen.
- ale posłuchaj... Mówię do niej. I znowu usypiam. Dłuższą chwilę, gdy zza najdalszych okien przebija się ciemne niebo.
- bo chciałem ci powiedzieć... gdzie część, właściwie nigdzie i żadna część, i nie kogo, nikogo.

 ...w moją stronę.
- więc dobrze to będzie wszystko. Powiedział bezinteresownie. Może Pan już sobie pójść.
- dziękuję. Wstając, wynurzając się na stopie wychodząc długim korytarzem zakończonym szaro-marmurowymi schodami w dół kilka pięter zdradzonych wielkimi oknami na parking. Stanąłem na chodniku, tutaj warkot samochodów stał się jaśniejszy, ludzie w kontuarach oddali i echa ich głosów, jeszcze za chwilę bliżej siebie.
Bezustanku, bez widocznej pomocy jeszcze jedno słowo na przekór rzeczywistości, okłamać samych siebie. Niewidoczni, ale zauważalni, sami bez najmniejszego zarysu krawędzi nierozpoznawalnego tła, oprócz Ciebie nie do dostrzeżenia.


4
  
  Dryfuje na pełnym morzu, przed chwilą obudził mnie zgrzyt zegarka, trzaśnięcie pustej szafki, uchylone okno, rozmawiający przechodnie, zakręcanie kurka od wody, wiatr popychający opadłe liście; dźwięki pochłaniające ciszę. Na zewnątrz spojrzenia za nadchodzącym z oddali sufitem. Roztrzaskany w bieli, słyszę jak woda roztapia się o moją głowę. Leżę oddychając nieruchomo na środku ciemno granatowego oceanu.
 Nad brzegiem chłodnego, wodnego morza, pośród wietrznej nocy niewielka ciemna postać zatopiona w ciemności spaceruje po drewnianym pomoście w stronę końca. Cichy dźwięk trąbki roztapiający się bezwietrznym śnie zatrzymany, powstrzymywany przez ciszę. Pozostaje tam coraz dalej, powracający cień zatapiający się z dźwiękiem fal ciszy i ciemności.
Po drugiej stronie brzegu, wzdłuż miękkiego piasku, spod klucza śladów stóp kładące się ciało powraca w stronę powrotów. Z lekko unoszącymi się na wietrze rękawami, puste niczego dłonie wypuszczające gładkie ciepło prześlizgują się po zanikającym tle.
 Wracam powoli, upuszczając kolejne rzeczy topiące się za mną w piasku. Ściągam pojedynczo dwie sztuki obuwia z wiecznie poluzowanymi sznurowadłami, teraz coś uwalnia mnie. Powiązania, zaciśnięte na sobie tworzące sieć koloru z oddali barwy rozpuszczające się w powietrzu w miejscach złamanych kontury powierzchni powoli zanikają w zamian zewnętrzności, we wspomnień dla kogoś mojej twarzy już teraz tylko jeszcze świeże wspomnienie oczu. Pulsujący obraz pamięci.
 Idę ulicą, po drugiej stronie gdzie Ty idziesz. Przedzieleni poruszającymi się samochodami, wydrążonym w tym miejscu śladem ulicy. O nieważnej porze, nocą rzuceni niczym pod światła ulicznych lamp. Spojrzeniem pod ostre zimowe słońce, oblepione śniegiem u nóg.
 Oddane klucze nie znalazły nowego właściciela. Wypowiedziane imię nie potrafi odnaleźć się bez starego właściciela. Głos wypowiadanych myśli w spojrzeniach nazw rzucający już nie jeden, ale wiele cieni.
 Tutaj wchodzę sam, już prawie sam i zdaje się, że oddałem wszystkie swoje numery telefonów, wydaje mi się, że pozbyłem się przyzwyczajonych spojrzeń, tak jak zawsze nawyki odmieniły się przez nic, bo tylko tyle po nich zostawiłem.
- zaraz, zaraz czy Pan to Pan, czy to Pani to Pani? Przepraszam, przepraszam aha, to, to zdaje się wyrażać jasno, że w tej ciemności zdaje się widzieć Pani twarz, a więc to Pani z całą pewnością i w tej ciszy ten głos to z całą pewnością jest, jest, tak, tak Pani głos. Co poza tym? Pamiętam.
Ona, to jest ona. Ona zdaje się zamyślona, ale ona, nie wiedzieć, czemu nie wie, czemu ona tak właśnie czuje. Zastanawia się idąc po tej drugiej stronie ulicy pada deszcz. Tutaj gdzie ja idę ledwo widząc ją od tego słońca świecącego w moją twarz, tak tylko w moją świecącego światła, czuje to ciepło rozchodzące się po odkrytej skórze. Ona, ona zdaje się, idzie po drugiej stronie, ale teraz, zaraz gdzie ona jest? Gdzie ona jest?
- nad czym się tak zastanawiasz? Patrzy na mnie, otarty chwilowo przypadkiem w sklepie o jej płaszcz. Zatopiony w jej ciele, zagubiony w niej, zapomniałem o całym świecie, zapomniany o całej reszcie, bez reszty.
- wiesz nad czym tak? Leżąc już obok niej, uspokojonym jej ciałem. Ułożony w tym łóżku jak we własnym ciele, jasno szaro ciemną mgłą na przemian na wygniecionej od oddechu pościeli.
- w czym? W czym? Patrzy w to odbicie, które pozwoliła sobie pozostawić w moich oczach teraz, patrzy jak to jej odbicie osuwa się coraz niżej i niżej w głąb patrzących na nią oczu, coraz niżej w tą bezimienną ciemność dźwięków nie szczelnie, dokładnie przytłumionych w nim, wypuszcza przez otwarte usta jej dym.
 
Niewielki sklepik, to może być sklepik dajmy na to i dajmy na to on ma imię, które poznamy z całą pewnością nieco później i dajmy na to on to ten sam, o którym jest już tutaj mowa. Nie wiemy o nim już nic, gdyż na samym początku oddał swoje imię i oddał adres, w którym to miał w zwyczaju się zdradzać. Teraz on oddał również i inne rzeczy skrzętnie wyliczone takie jak: obrączka, dokumenty osobiste, podkreślam osobiste. Oddał, albo, jak kto woli zabrano mu miejsca, w których to zazwyczaj można go było spotkać, nie zapominajmy jednak, teraz jest w sklepie usilnie w tej chwili czeka aż go z tego sklepu przeniesiemy w inne miejsce, jak to już wcześniej bywało, czego byliśmy świadkami i tak jak wcześniej szedł w głąb swoich myśli, może nawet tych wymyślonych, nikt jednak nie wie czy kłamał, możliwe jest, bowiem że te myśli, których świadkami byliśmy zostały jedynie przez niego wymyślone bądź wymyśliła je w nim ta kobieta, ona, przechodząca po drugiej stronie ulicy i tego może on być pewny, że ona, czyli ONA, choć ona z całą pewnością tego jeszcze nie wie, czym ona, ONA jest w tych myślach dla niego.
- dzień dobry. Podszedł do niego sprzedawca z widocznym głębokim po same dołeczki zmęczenia uśmiechem. Nie!! Ze świeżym uśmiechem, przecież nie chcemy, aby ten sprzedawca był zmęczony jest dopiero dziesiąta rano a ten właśnie sprzedawca spędził bardzo spokojną noc w swoim dwuosobowym jednakże tej nocy pustym łóżku, no nie licząc jego, no nie licząc jego.
- dzień dobry. Odpowiedział, rozglądając się po sklepie w poszukiwaniach jakby pozostawionych swoich rzeczy. Przykryty tonami opustoszonych do cna śmieci, symboli, cieni reklam, tyle samo udawanych, będących żałosną zasłoną chęci zysku. Tą wypluwaną przy piciu przez nich wódki szczerą chęcią zarobku. On szukał swoich rzeczy.
 Wyszedł, zdaje się, dokąd miał pójść? Może do budki przy rynku? Może małe sklepiki w centrum handlowym, może katalog internetowy? Wyjątek, rzeczy wyszukane jak porcelanowe jajo Władimira Putina i jego żony. Wyjątkowe jak wszystko, co jest masowe, czyli się opłaca.
 Gdzie jest? Gdzie jest?? Pusta ulica, nawet nie, bo to już nie była ulica. Marna pomazana szyba samochodu, tego samego, w którym zalęgł pewnej osamotnionej nocy teraz oprzytomniała jakby z pustki. Skąd? Do kogo? Jeszcze jakiś pełen wyraz, budynki mijane podczas jazdy numerem autobusu zapamiętanego tak dogłębnie, pociąg. Pewne godziny odjazdu. Mijane domy, ludzie mijani, jacy tam ludzie? Jak można nawet tak o nich myśleć? A ludzie mijani pociągiem przez centrum, mijany Wiedeń, ludzie? Dobrze już dobrze, gdzie ich nie ma? A jaki widok, jakie linie są mi w stanie przypomnieć Ciebie? Czy jest coś tak charakterystycznego w kolorze tych chmur, w ich kształcie?
 Pamiętasz? Twoje włosy. Pamiętam, że ich kolor, pamiętam jak Twoje uczesanie na głowach innych kobiet przypominało mi Ciebie, zapach unoszący się jakimiś przypadkiem niczego nieświadomy, ale czy dla mnie kobieta? Spoglądałem bez braku wyjaśnień w moich oczach. Nawet nie spoglądała. Czy coś jeszcze?
Gdzie jest? Gdzie jest? W tym tłumie ktoś, kto mną przesuwa po tej cienkiej linii tuż nad przepaścią, tuż pod moimi nogami moje bezlitosne odbicie niechcące na mnie patrzeć.
Stara się przypomnieć, kim właściwie jest. Pozostawił szereg śladów, po których teraz on musi podążać, ale podążać po swoich śladach? Dokąd mnie nie ma. Zdaje się, że coś odwróciło te biegi wydarzeń, gdzie nadzieja splotła się w jednym uścisku z opadającym w dół ciepłym wiatrem. Żeby móc zasnąć musiał w swym śnie zabijać siebie by utulić się w ciszy od nakazów żądań i od tego, dla którego stał się więźniem i od którego uciekłby, gdyby nie Ja.
 

5

 Za sobą mógł się doszukać setek rzeczy, deszcz wrażeń obmywał jego twarz z barw, jakie nosił w sobie. Ten ulubiony stan przemiany, jaki powstawał dzięki otaczającym głosom. Teraz dźwięk samochodu, dźwięk piły mechanicznej, dźwięk twarzy. Ze spoconym wzrokiem, zdawać by się mogło, że resztkami sił świadomości, ale już czyjej? Dochodził.
 Głosy dyktowały odcień świateł spod jego oczu, tony, rytmy wypowiadanych przez niego zdań ulatując w... Pozostawiały dłuższy ślad. Zawsze chciałem, aby ten ślad był jak najdłuższy, często zamachując się jedynie, często opadając na Ciebie zanim jeszcze się poddało to coś, ten nienazwany na zewnątrz wyraz, już miałem na końcu swego, można by powiedzieć, swego języka. Nie zaprzeczam jednak, że mogłem go stracić w każdej chwili. Zapewne jak w tej chwili zamilknąć i ... pozostawić, ale właściwie...                ?       
 Przez chwile zdawać się mogło, że był jak najbliżej. Najbardziej brakuje mi teraz bliskości i nie, dlatego że on nie istnieje, ślady jego dłoni są niemal wszędzie, głosy żyją. Odzywają się niezależnie od miejsca. Jego pamięć zdaje się burzyć jakikolwiek zanik, zanik siebie.


6

-  Czego Pan tutaj szuka? Zapytał z szerokim rozstawem szczęki, z tępym widokiem plecy niczym telewizor panoramiczny, z emblematem jednej ze śląskich firm ochroniarskich. Zaraz za nim oszklone ściany ścian pieniędzy. Przypomniało mi się, że to bank. Byłem już zbyt późno, to był już zbyt późny wieczór, nie to była już noc, chyba nawet środek nocy, a może jeszcze później.
- swoich pieniędzy. Odpowiedziałem, lekko zdaje się trzęsąc z zimna. Z moich ust uniosła się chmurka białej pary i możliwe też, że kilka procent alkoholu oddaliło się bezpowrotnie.
- bank będzie czynny od ósmej, proszę przyjść za dwie godziny. Zauważyłem, że na jego plecach również widnieje ten zielono jaskrawy napis firmy, patrząc tak dłuższą chwilę „OKOP” jak głęboko ta nazwa wbija się w jego szyję, czy może nawet przebija się dużo głębiej do ośrodków mózgowych odpowiadających za sposób mówienia, czy może mówi tak od dzieciństwa, nie przechodząc zbędnej mutacji.
Odszedłem, odchodzę, obchodzę... Dalej niemo w ciszy w nim, w tym, co mnie otacza w tym się zgubiłem i tam coraz to odleglej. Na wskroś po krótkich stopniach kłębów chmur przytartych swoim cieniem. Zdaje się, że dotknąłem słońca patrząc na nie, dotyka mnie swoim ciepłem, jak kilku tonowy numer wykręcony do Ciebie. Odbieram... Czekam... Zanim odebrałem zdążyłem wejść po schodach pod dach, czekając wypaliłem papierosa, nie ma go już zebrało się w nim i oddaliło uczucie tkwiące w moim spojrzeniu. Nikt nie widział i ja nie widziałem Twojego spojrzenia na pojedyncze cyfry na Twoim telefonie, zadzwonił... Więc jestem teraz o wiele dalej, ten dym teraz przeszedł na drugą stronę, zdążył przebić się przez tą ciemność znaków zapytania, aby osiąść w wilgotnym odbiciu tuż pod twoim uchem.

 Nad ranem założyłem okulary. Wyostrzone krawędzie będące kawą na mój wzrok ścięły niczym stygnący klej. Postrzeganie końców wielu ścian, półokrągłych łuków i prostych zakończonych sprzecznymi myślami odwróconych we mnie odbić dymu, cienia, smaku, będącego w oddali ode mnie z każdą chwilą nie ulegle nieosiągalne pragnienie.
 Spojrzenie, zakreskowane czarną kreską rysy oczu, kształt opadającego obok Twoich ust policzka, i te setki tysięcy przeplatających się linii układających się w tą szklaną teksturę, od moich ust otulająca Twoje usta para...
7

Zdaje się, że byłem otłumiony, może nietrzeźwy, jeżeli dla kogoś to ma jakiekolwiek znaczenie to tak byłem nietrzeźwy w swych myślach, zachowaniu zupełnie dałem się ponieść emocjom, tym co to wyrywają po części niedokładne kształty naczyń serca. To możliwe, że byłem ja. Nie czekałem zbyt dłużej by o tym opowiedzieć zanim zniknę, zanim znowu ustąpię miejsca pustce siebie, powierzchni pozostawionej na dotyk przez, czy przez kogoś? Czy raczej przez coś? W obydwie szczerze wątpiąc kontynuuję, kontynuuję swoją opowieść o niczym innym w Tobie, jak nie o tym, co utrzymało Cię dziś całym dniem, aby wierzyć. To pierwsze słowo, po raz pierwszy użyte- wiara, więc sobie ślepo wierz w to, co widzisz, bo jak dla mnie to jest stek, nie nawet nie stek ile masę niewyrazistych, nieokreślonych, rozmytych, nienazwanych, nieostrych, nie moich, i być możliwe nie Twoich, bo nie masz prawa do nich, więc niczyich, więc niczyich, więc nieistniejących słowach dających się ponieść pustce. Twojej próżni odczuć w odróżnieniu do uczuć. Wiesz, jaka to teraz różnica spoglądając w lustro i z trudnością naciskając ostatnie klawisze tej opowieści nie kończąc jednak, nie kończąc zapomniałem o słońcu, zapomniałem zdaje się o chmurach, o wietrze o temperaturze, temperaturze w obłokach, o ilościach i cyfrach sprawdzanych, co drugi dzień. Nie na przemian ile w pustym, wietrznym eterze. Stoję i się rozglądam nie widzę nic specjalnego: gwiazdy, wszechświat, księżyc, łuna, w oddali dwa światła pociągu.

8

 Czuje bicie serca, czekam. To ono, albo ktoś w nim przypomina mi o tym, że coś lub ktoś nadchodzi. To moje myśli wokół czegoś, co w czasie już za mną to wciąż przy mnie jest i tego wieczoru, obrazy tak dokładnie odzwierciedlające każdy szczegół wrażeń, jakie mi wtedy towarzyszyły.
 Jest to bezpiecznie zachowane, zawinięte w papierową kartkę. Kryjące się w zastygłych kroplach łez zwilżających spojrzenie. Jednak, gdy patrzę na niego wydaje się gdzieś w czymś nieodnaleziony, nie jestem w stanie wyciągnąć od niego słów, nie wiem, dokąd tak naprawdę podąża jakby rozcięty na wpół siedzi, niczym nie obchodzi go otaczający obraz, on sam niczym nie otaczający obraz.
 Przypomniał mi się dźwięk dzwonka w mieszkaniu, zachciało mi się śmiać. Tak długo go nie słyszałem. Uśmiechnąłem się kpiąco, ten sygnał dalej powoduje u mnie zerwanie powiek niczym u samotnego psa pozostawionego w domu przez właściciela czekającego na złowienie ryby setki kilometrów stąd. Więc nie muszę tak sobie tego wyobrażać, teraz to ja jestem rybą. Pływam w odgarniętych z okablowań wodach, oczyszczonych z adresów, numerów, mojego odbicia tu wcześniej nie było.

9


 Odczuwa swoją zbędną obecność w tym miejscu. Kelner podchodzący do stolika proponuje kawę. Zgadza się, zapalając papierosa, zdaje się być zainteresowany ludźmi stojącymi przy barze. Wypuszcza szeroki pas dymu w kierunku ich zafrapowanych sobą postaci. Barmanka przeciera szkło, i coś skrzętnie układa, wygląda na to, że są to jakieś rachunki. Dostaje kawę. Kelner idealnie gra swoją rolę. Jest poważny, ale zarazem uśmiecha się, jest miły. Jego uśmiech jest tak podobny do uśmiechu sprzedawczyni książek, jej do głosu jaki towarzyszy tym uśmiechom jak najbardziej podobny do tonu głosu kelnera.
- proszę bardzo, proszę bardzo, zapytam szefa. Oczywiście, tak. On lubi kiedy się do niego częściej zagląda. Proszę przyjść jutro; szef będzie do południa.
Boże jak ona doskonale zna tą swoją rolę, uśmiech w odpowiednim momencie, spojrzenie w odpowiednim momencie. Natomiast odczuwa zbędność, próbuje cokolwiek odnaleźć, co wskaże drogę, ale nic takiego na horyzoncie zdaje się nie pojawiać, przeciwnie oddala się coraz bardziej. Szereg zwątpień, złudnych próśb i odczucie bycia oszukiwanym na każdym miejscu doprowadza go do problemów z łaknieniem. Więcej nierozwiązanych spraw niepowiązanych ze sobą niczym innym jak kolejnym, następnym w długim szeregu czekających tylko na znak do wyjścia w świetle bądź podczas długiej nie przespanej nocy, aby stanąć w źrenicach pod skórą, gdzie dłonie powstrzymujące twarz, tam gdzie płuco zdaje się leżeć na kolanie, spłaszczona szyja, dysharmonia.
- z kiełbasą zamówmy. Krzyczy dziewczyna; niedaleki stolik, kilku osobowe towarzystwo studenckie, z pobliskiej szkoły, z pobliskich miast, z pobliskich wiosek, z okolicznych mieszkań, ze wspólnego życia.
- może jednak nie. Hamuje ją wysoki brunet w okularach. Ja myślę, że powinniśmy zamówić ze serem, ze serem ze serem. Powtarza popijając swoje słowa piwem.

Przy swoim stoliku rozbija głową o krawędzie wszystkiego gdzie można by tylko zaznaczyć, oszołomiony smutkiem szczegółów.

- nie jest zbyt dobra ta pizza. Po godzinie komentuje z pełnymi ustami okrągła na biodrach, skośnooka brunetka. Niesmaczne, powtarza, pozostawiając resztki keczupu na górnej krawędzi kufla.
- mam nowy abonament. Mówi przełykając. Tyle i tyle za minutę i i i powtarza, tak, tak. Przełyka, powtarza, przełyka. A idziecie na impreze tam, tam ?
- o tak, tak, tam będą wszyscy. Wszyscy tam będą, będą. Tak, tak. Powtarza naokoło czego?
Blond zaczyna coś nucić, ciche dźwięki wydobywają się zza jej ust.
- lubię bardzo tą piosenkę. Na na na... zaczyna śpiewać... na na na la la la.

 Chwila która miała nas... wtedy gdy nie było w nas
 Tej rozpostartej bieli...
 W słowach twoich utulam twarz a wtedy...

La la la, tiri riii. Wszystkie stacje grały ten wylansowany przebój tej wylansowanej piosenkarki, skomponowany nie przez nią, ale za to z jej słowami, a może to ten przebój lansował tą akurat stacje. Trudno powiedzieć.
- fajne no... dodała barczysta na biodrach. Smaczna pizza.
 Nie było go już tam od godziny, spacerując po zmarzniętym powietrzu zdawał łudzić się widokami na nic. Nie no nie aż na takie nic... 
 W końcu, stawiając twarde kroki w jego stronę, na czarnych, twardych obcasach podeszła niemal stawiając nogę na jego stopie uderzając go dłonią w tą jego smutną, zgorzkniałą twarz.
- Ty sarkastyczny dupku!
 Na tyle na ile on mógł sobie to wyobrazić idąc już wzdłuż wielką ulicą zapaloną od głów, przecieranych podeszew odbijających się w jego spojrzeniu. Jedyne głosy i jedyne odwrócenia twarzy to te, które muszą je sprzedać ze zyskiem, więc on omija je jeszcze bardziej niż te spoglądające i mówiące językiem wielu znaczeń, aby potem zatopić go w najwyżej dwu znaczeniach; nienawiść, miłość. Wiele więcej zdaje się nie mówić. Właściwie, dokąd on poszedł? Jedną z tych kropel ześlizgujących się po pękniętej szybie metalowego włazu, obklejonego zapomnianymi słowami kartek. Byle dalej i byle zapomnieć się w tym strumieniu kropel każdego z mórz, innych twarzy, głosów, tętna, w przedziale, w przeciągu zapachów pędzącego pociągu widma. Pochylające się z każdym uderzeniem drzwi z numerami, numery pustych mijany stacji, numery służbowe, godziny odjazdów i przyjazdy przyjezdnych poprzecinanych falami odbijanych we wrzasku głośników z ich małych komórek w kieszeni. W przedziale, w przeciągu, w spojrzeniu, w pustym pociągu, co chwila napełniającym się do pełna, przelewanym. Co chwila wypluwającym, wypruwanym z wszelkich wnętrzności, jak wypchane watą zwierzę. Przydających się jak sterty codziennej prasy wypryskanych hektolitrów perfumerii benzynowych, wypalonych do filtra i rzuconych pod nogi papierosów, spalin oblepiających naszą skórę i setek tysięcy ton codziennych plastikowych wytworów naszej genialnej wyobraźni, którą potem niewiadomo jak bezpiecznie utylizować.
 Zdążył się już rozsiąść wygodnie pośród, w środku. Zdając się nie być zauważony. Co raz to usilniej absorbowany swoją osobą przez wszystkie możliwe stacje radiowe, rozgłośnie telewizyjne, patronaty kościelne, klany produkujące wielopostaciowe produkty, możliwie w każdej sferze życia, abyś w końcu mógł spokojnie zasnąć, w mniemaniu mniemania siebie.
 Zasnąłem w przedziale nocnym, na pościelonej niczym wersalce w opuszczonym, pozostawionym sobie pociągu w kierunku bez znaczeń dla mnie, jego cele są zupełnie bez znaczenia, jego bezimienne spojrzenie odbija się od ścian.

10

 Kilka chwil, krótkich, głębokich oddechów, aby móc ochłonąć dojść do tak zwanego siebie. Przedłużały się w czasie zamierając, na zbyt długo pozostając w jednym miejscu przestrzeni naznaczonych, obytych doskonale wrażeń towarzyszących zaślepionej samotności teraz poniekąd na tych twarzach, na głosach. Mam... Ma wrażenie, że to już z jego własnego brzucha te dobrze znane odgłosy docierają. Wydaje mi, mu się tymi myślami staje się być nimi, w nich natomiast odrzuca je jak najdalej tylko może, jak najdalej tylko możliwa jest wtedy ta zachłanna ucieczka od siebie. I wiele słów pozostaje dla niego wciąż niezrozumiałych tak też wiele jest dla niego nie do przyjęcia. Słowa przekreślone wraz ze swoimi narodzinami, słowa narodzone jak najbardziej w swoim milczeniu. On jak najbardziej nie do odmiany niżeli przez być i jest.

11

Był już tutaj dużo wcześniej i wydawał mi się o wiele bardziej rozpoznany w tej nieokreślonej mi cieplej bliskości ode mnie samego. Szorstka powierzchnia słupów latarń uginających się w spojrzeniach niecałkowicie trzeźwych siebie przechodniów. Wydając ze siebie jakieś nieartykułowane odgłosy, frazy, dialekty, odgrzebując nierozczesane włosy dłonią śledzoną zamroczonym spojrzeniem. Spowiłem się z otaczającą mnie rzeczywistością tak, iż nie potrafię się z niej odratować. Coś powstrzymuje mnie ciągle od powrotu do swojego domu, jakaś święta jaskra zawładnęła spojrzeniem z samego środka, kreśląc każdą nawet najmniejszą linię w tej białej obojętnej na wszystko przestrzeni, aż po utkane na szczycie krawędzie pajęczyny, rozcinane każdego poranka ciemne i bezpieczne zasłony fal powracających snów, dni wpływających po zachodzie, w środek tętna pulsującego każdym najdrobniejszym kanałem tych linii.
 

12


- proszę wstać. Prosimy wszystkich tutaj po kolei na stojąco, albo w ścisłym stosunku z mokrą ziemią. Proszę nie siadać, proszę się nie zatrzymywać. Powtarza głos. Proszę dalej, dalej, dalej, nie, nie, nie, nie. Nie, następny. Następny, następny, dalej następny proszę nie siadać, dalej proszę się nie zatrzymywać aż, nie, nie, nie, nie ma żadnego aż do końca. Następny, następny, następny. On się porusza, na tym dworcu i pośród i nie pośród tych ludzi się porusza On, on, on. Oni się poruszają a on zdaje się nie poruszać, oni się nie poruszają on się porusza. Każdy z nich z osobna, się nie porusza, ona się nie porusza przypatrując się tylko badawczym wzrokiem śledzi jego zrozumiałe tylko w tym miejscu ruchy, tylko dla niej zrozumiałe jest dla niej coś więcej, więcej ona zdaje się rościć do tego prawo, jeśli ma rację. Ona, obok niej, on, ona, i dziecko plastikowym patykiem zdaje się nie dostrzegać ostrych krawędzi kamieni. Taniec par nóg, zdalnie obliczonych uderzeń par stóp obłożonych z każdej strony podeszwą. Idą popędzeni swoim widokiem, uderzają tymi stopami w sam środek. On leży pod jedną z zupełnie wolnych jeszcze wydawać by się mogło ścian. Niezapełnionych sprzedawaną garderobą, ani perfumami z emblematami nieistniejących już zwierząt.
- proszę wstać!!! W brudnych, poplamionych ubraniach, zarośnięty na bezdomnej, chorej twarzy. Zarośnięty w środku tak głęboko, że przechodzą po nim kładąc podeszwę na policzek.
- biec!! Biec wraz z innymi!! Natychmiast!!

 Nocą z dachu po cichu kapie woda, lampy miasta podświetlają niewyschniętą jeszcze ze zmęczenia podszewkę nisko przelatujących chmur. Dźwięki poddające pod próbę jego wyobraźnię, może to on je wymyśla by potem, następnej nocy znowu je powtórzyć upewniając się w istnieniu ich źródła. Przesuwający się po betonie zardzewiały od ciągłej wilgoci drucik, taki, jakich setki bywają zatopione w umieszczonym pod naszymi stopami betonie, żłobi małą rysę w niemym kamieniu. Zaraz następny zdaje się być słyszeć dokładnie pod uchem. Otworzył oczy nasłuchując dokładnie i następny, następny tuż pod jego głową wiją się jak w gnieździe. Nasłuchuje tak całą noc w odrętwieniu. O poranku, albo i jeszcze wcześniej wychodzą powoli z tego betonu wraz ze strachem.


13


 Chłodna woda połykała coraz większy kawałek suchego, niespodziewającego się zupełnie niczego lądu. Oniemiałe spojrzenie w jego oczach z każdą chwilą zapalało kolejne i następne płomienie, jego wyraz na zewnątrz nie zmieniał się. Bezszelestnie, końcami cienkiego czarnego materiału noszonego przez Ciebie przez te kilka dni przesiąknięte zapachem twojego uśmiechu teraz uderzały w sam środek mojej samotności.
 Cisza ramionami powoli opierała się w czasie jego życia, niżej, przymykając powieki pozwoliła swojemu ciału zatapiać się w jego umykających myślach. Nastała, wciąż stawała się by móc spokojnie uśpić go w swoim objęciu, aby móc ulec jego wyrwanym ze zdjęć zjawom, uśpić rozbudzone w środku nocy głosy zacierając najpierw ich kontury powodując pęknięcia posuwające się coraz dalej w przeciągu na większe w końcu drobniejsze kawałki. Stawał się spokojny, bo coraz mniej świadomy tego, co obchodziło go do niepokoju najbardziej w oddechu już następujący taniec szumu posuwających się fal i podmywanego deszczu.
Poruszenie rozmyciem, uciekające światło zamknięte w spojrzeniu spływające w głęboką toń ciemnego nieba rozświetliło poruszające się na dnie ciemne, porosłe rośliny. Jego unosząca się wśród nich chwiejna postać osunęła się lekko. Zagłuszone wodą uderzenia klawiszy pianina, cienkie rozpływające się dźwięki rozpadającego się światła. Zasnął a wraz z nim pod ziemie osunęło się całe centrum miasta ze swoimi stacjami, sklepami, hotelami, latarniami, ulicami, tramwajami, zaułkami, odstającymi chodnikami aż wypadł z całą siłą i uderzył w wieczorne powietrze jeszcze gdzieś indziej, bez wyraźnych drogowskazów pod nogami bez znanych przez niego, jemu wyznaczających kierunek budynków. Dalej zatrzymał się, zatrzymałem się. Postanowił się zatrzymać, rozpocząłem wędrówkę wstecz. Powraca już teraz do końca.
Czarne wydobywające się kłęby dymu, wypuszczone spod chodników zakrywały całe ozdoby wystaw sklepowych, gładkie manekiny w kształcie kobiet i mężczyzn, ostro przykryte porozcinanym materiałem, w swym wyglądzie sztywnymi, w swym dotyku. Postacie przemawiały gestami, poruszały na domiar wszystkiego ustami, kobieta mrugając powiekami zakończonymi długo podciągniętymi rzęsami, jej twarz, co chwilę ulega przemianie. On nasłuchiwał z wielką uwagą, co chwilę jakby zerkając gdzieś w niewidzialny bok, elegancki, jego zaczesane do tyłu włosy nie pozostawiały wątpliwości. Zdobywali się w swym wyglądzie na bal. Nie zaważyli mnie, brak najmniejszej, co do tego reakcji.
Drzwi pobliskiej bramy, zazwyczaj zamkniętej od wewnątrz tym razem były zupełnie otwarte. Na schodach nie było nikogo, zza drzwi można było dosłyszeć dźwięki telewizora, czyjeś drobne, ledwo zauważalne ruchy. Naprzeciw cisza, lustrzany judasz rzucał niewidzialne spojrzenie. Przeszedłem w końcu przez próg swoich drzwi. Światło w pokojach wciąż było zapalone, stopniowo gasło wraz z muzyką wydobywającą się gdzieś z pokoju, aby po chwili znowu rozlać się żółtym promieniem po ścianach aż do podłogi i w między czasie zszarzeć. Przedpokój, na lewo łazienka, na wprost kuchnia, sypialnia, pokój gościnny, szeroki brązowy tapczan. Okna zasłonięte zasłoną przed ciekawskimi spojrzeniami przechodniów. Na parapecie kwiaty zdawały się już powoli więdnąć. Leżałem w łóżku, usilnie przyglądając się sufitowi, wydrapując w nim wzrokiem małą szczelinę nie nadzwyczaj długo, wyjątkowo przez chwilę. Jeśli w tym spojrzeniu cokolwiek mogło się odnaleźć to z całą pewnością to moje oczy, a dla zupełnie nieznajomych; leżące i nieporuszające się ciało zupełnie nic nie mówiło, ale ilu to nieznajomych mogło się tam pojawić, ile nieznanych twarzy mogło przemknąć w tym spojrzeniu? W tym samym spojrzeniu łączącym się ze spojrzeniem bezdomnej postaci na wpółleżącej, na zapadłej ciemnością ulicy spojrzeń.
Z góry sufitu, jakby patrząc na niego. Obrócony na prawym boku, pozostawiony sobie żeby móc coś z tym zrobić. Odebrany własnemu ciału na niewiele już teraz z tego pozostało na dłuższą chwilę.
 Na dnie jego pokrytego białym prześcieradłem łóżka, na którym tego samego koloru pościel, nieprzeczytana do końca książka zatrzymana w czasie mniej więcej w połowie, popielniczka z palącym się jeszcze papierosem, wygniecione ślady. Ona z zatopionym w poduszce policzkiem, nieruchomymi ustami. Spogląda w ...
 Niepokój objawiał się dalszą podróżą. Maszerujące do przodu ciało zdawać się nie miało odwrotu. Noc osłupiała jego widokiem on osłupiały od widoku nocy i tak wielkiej pustki rozpościerającej się przed jego oczami, czekającej tylko na wyciągnięcie dłoni, na chociażby jedno słowo. Słowa lały się niczym potok, wysławiane przez niego, rzucane, w co? i gdzie? do kogo? Chwila ciszy, po chwili znowu nieprzerwana niczym nie dając spokoju, nie pozwalając jej usnąć już tak od kilku godzin. Wciąż błądził chodząc po jej głowie, by przyśnić się. Śnić świadomie w jej myślach odnaleźć miejsce, tak bez końca.
 Ulice były bezimienne, wszystkie twarze były bezimienne, oprócz tej jednej. I wszystko było obojętne, jednocześnie nic nie było w stanie obudzić jej z tej obojętności. W ten biały dzień, on wciąż przechadzał się w niej, spacerując w miejscach wcześniej nieodkrytych. Czasami ciemniejszych od całej reszty, czasami zbyt długo.

14

Trzęsą mi się ręce, zauważyłem. Serce bije bardzo szybko. Ten specyficzny posmak w ustach. Nie potrafię nic zrobić. Otoczony, skulony z zimna. Sam w tej chwili, czas zatrzymał się. Ból w klatce piersiowej przypomina o nieuchronnym przemijaniu. Z chwilą coraz dłuższą bez znaczenia na wszystko czuje strach przed śmiercią; mówiąc do niej, patrząc w jej przerażającą stronę, skulony, uśmiercona racja bytu. Usta zaklejone szaro-brunatną taśmą klejącą, drgające powieki zalane od spodu poprzecieraną szarością z każdą kolejną chwilą coraz trudniej mi dosięgnąć dłonią. Wszystko; wszystkie przedmioty daleko postawione pod ścianą; uderzenie widoku postawionej na kocim grzebiecie sierści. Palce moich dłoni napęczniały, twarda i gruba skóra. Znowu ten ciężki słyszalny w twardej, wyżłobionej półokręgami muszli ucha od wypowiadanych w głębi duszy myśli, przez ten półsen, przez ten nie zabity gęsty twór zrodzony w mojej głowie, którego nie da się uśmiercić, który z niej kpi. Ja, ulatują ku zewnątrz, ku światłu, ku gwiazdom. Ciepło unosi się wyżej, ciepło unosi mnie coraz wyżej, to ciepło tego gęstego oddechu i wyblaknięciem prześwietlony jak na wyrwanej z ciemności kliszy, rozpuszczam się, wysypuje. Nie pozostaje nieskończenie nic, niewidoczny krzyk, niesłyszalny obraz mojej twarzy; pęka drobniej upuszczone na lustro nieba, kolory powoli wsiąkające w kończący się krótki jasny dzień giną po przesuwającym się niebie. Pozostają kłębiące się chmury, pozostają szare obłoki dymu wypuszczane przez okna dalekiego, odległego miasta. Wypuszczony, uwolniony i nagi bez ciała kładę się do tego zamkniętego łóżka. Rozmącona krew w zmęczonych mięśniach spojrzeń i przystań. Przystań, choć na chwilę...

Podróż miała trwać jeszcze dłużej, poznałem po bólu pojawiającym się w klatce piersiowej i po ucisku w skroniach, ten fakt, że to byłem ja pozostawał wciąż w tej samej mierze nie przekraczalny. Bez żadnych osłonek i bez żadnych utożsamień i bez żadnych dających wiarę wyobraźni szczegół w szczegółach spiętrzających każdą namiastkę nadającą charakter temu. Temu.
Z jednej szarpnięcie dużo, częściej szarpanie za krawędź kołnierza, z drugiej pchnięcie i odepchnięcie bym dalej, dalej nie poddawał się z tym wszystkim.
- dlaczego tak szybko się poddajesz? Zapytał z zewnętrzną wyrozumiałością. Wydawał się starać, wytężał całą twarz, ścięgna na niej, skupiał wzrok, trzymał w swych siłach głos by mnie tym pytaniem przekonać do tego, o czym sam nigdy nie był przekonany, o czym w takich chwilach nikt z nas nie jest przekonany. Ja przekonuje go, przekonuje do wyszukania w dnie jego współzrozumienia do kilku słów. Urywek, porozcinany, poprzecinany, w roztarganej koszuli, gdzie pod nogami wzrok na przemian krzyżuje się z ziemią już teraz niczyją jak ten po niej błądzący.
-  ...

15

 Rozmawiałem dziś z Tobą. Wyglądałaś dokładnie tak jak Cię zapamiętałem, miałaś lśniące oczy nie od łez, od szczęścia. Rozmawialiśmy w przejściu pomiędzy pokojami pełnymi obcych mi ludzi. Znane przez Ciebie głosy w tle spożywane przez cierpliwe westchnięcia słuchaczy, prowadzone naprzemianstronnie dialogi przedzielone przyjacielskim stołem dającym stałe oparcie dla grupy ludzi. Spojrzałem w tamtą stronę na chwilę, patrzyłaś na mnie mówiąc coś uśmiechając się do mnie serdecznie. Odwzajemniałem ten uśmiech, czułem radość z nieoczekiwanego spotkania. Rozmawialiśmy tak dłuższą chwilę stojąc w tym korytarzu, odprowadziłem Cię wzrokiem do pozostałych śmiejących się żywiej na Twój widok. Pozostałem w tamtym miejscu patrząc wciąż za Tobą odszedł, ocierając się o ścianę. Poczułem się słabiej, niewyraźna ciemność dobijała się do oczu. Nagle upadłem, ciało objęło ramionami podłogę. Nie czułem już jego ciężaru, pozostawione nawet nie spoglądając na nie. Pozostał obraz w stronę otwartego progu ze światłem tuż za nim z wami z Tobą pośród nich, wstaliście od stołu, wychodząc, nie mogłem już spojrzeć. Nie wiedziałem, nie było mnie tam wcześniej mnie tam nie było. Czym byłem w tamtej chwili? Czym byłem, gdy patrzyliśmy na siebie, co się stało z resztą otaczającego nas świata? Czy zmienił się? Czy my przenieśliśmy się w inne miejsce, czy może to było wciąż to samo, pod kolejnymi zasłonami, przykryte następnymi warstwami zakryte przed obcymi spojrzeniami, skórą, twarzą, zamkniętymi oczyma, złożonymi palcami dłoni, zamkniętych ramionami przy bijącym ciele obejmujący siebie, opuszczając pozostającą pustkę.


16

 Mężczyzna w łóżku obrócił się na lewą stronę, kobieta lekko oddycha, bezdomny coś chrząknął do siebie poprawiając odsuwający się coraz dalej spod niego karton. Sprzedawca spojrzał w stronę okna, światło wewnątrz odbijało jego postać to on był za wystawą. Kelner zapalił papierosa na zapleczu, za każdego takiego papierosa szef potrąca mu część wypłaty, tymczasem on zamyśla się choć „nie powinien”. Ktoś spośród tłumu zatrzymał się, jakaś kobieta położyła reklamówkę pełną zakupów na chłodnej posadce dworca. Ktoś tuż przed przyjazdem pociągu zemdlał, wezwano pomoc, pociąg powoli hamował. Z peronu naprzeciw samotna matka wraz z dwójką dzieci opuszczała swoją rodzinę, jej twarz przysłaniały czarne, grube okulary. W jej torebce zadzwonił nagle telefon. Ściszony, słaby głos prosił ją, aby została. Jedną ręką próbując uciszyć dwójkę kłócących się dzieci, drugą starając się ułożyć na nowo swoje życie, odłożyła słuchawkę. Spoglądając bezpowrotnie za okno, w pociągu naprzeciw spotkała czyjeś spojrzenie w jej stronę. Pociąg ruszył bezpowrotnie.
 Jechałem w zupełnie pustym przedziale, ten przedział zazwyczaj był moim przedziałem, już od zawsze. Czasami zdarzało się, że ktoś usiadł z boku by poczuć ciepło, czułem je również i ja. Pełen przedział, gdzie ja musiałem stać, a czyjeś życie naprzeciw przecinało się wraz z innymi ciałami, gdzieś wypchnięty zazwyczaj unikałem spojrzeń. Podniesione wargi, wygniecione oczodoły w stole bilardowym, szarpnięcia ramionami, psychodeliczny taniec. Grubym głosem oświadczałem koniec linii, w pustym przedziale dla niepalących paląc papierosy, dłubiąc palcem w nosie, pijąc rum i mamrotając do siebie kolejne wersy czytanej książki, jadąc dalej, czujny z czekającym, wyrywającym, się z klatki sercem. Jak wariat w białym kaftanie, pośród bieli miękkości oparć, złudnych sieci słów ludzi wywiązujących się spośród ról lepiej i słabiej wedle ocen i poziomu, nikłem ulubienie.  

 

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur