Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

PRZEMEK MATELSKI

to zdjęcie jest nieprawdziwe

*

 

Dziwny był z niego wegetarianin. Wieczorami upijał się samotnie w barze. Nieszczęśliwy z powodu braku ciekawszej lektury niż świat, jakim został otoczony.

Do baru prowadził chodnik z centrum miasta, wąskimi schodami, w dół prowadziło światło dnia, wieczorami rozświetlone butelki odprowadzały go do wyjścia. Wyglądał jak koszmar, nieszczęście zatapiające w ustach dymiącego niedopałka. Jadał cień rzucany na ciemnym stole. W skurczonych dłoniach łapał kawałki spływających kropel. Ogniem zapałki – gładził nim skórę.

Czas przesuwa się niechętnie popychany przez przeszłość. Podirytowany siedzi. Nie wysiedzę – myśli sobie i sam się ze sobą bije – że też musi to trwać aż tyle.

Dowiaduje się, kiedy znika. Zauważa, kiedy traci przytomność. Opowiadają mu potem przyjazne duchy, jaką drogę był wcześniej obrał. Na czole kładą mu niezgrabnie, zwilżone zimną wodą chusteczki. Ma mokrą twarz i włosy, obiecywał się nigdy nie zmieniać. Z przerażeniem patrzy jak ktoś mógłby opisywać jego obecność, ze strachem myślał o ewentualnych dowodach i wyjściach na zewnątrz. Pozostawiał wszystko w środku, siebie za sobą, tego, przed którym wciąż uciekał. Tego, na którym kładł się ociężale i zasypiał nocą. Tego, pod którym każdego dnia się budził, którego nie chciał słyszeć, do którego nie chciał, aby mówiono, aby dotykał nie jego twarzy. Znużony ciągłym naśladowaniem.

Czasami traci z nim kontakt na dłużej, trwałe zapomnienie. To jest inny pokój, w którym go nie ma, choć dym jest to pozostają ślady ust i zapach, odgarniany, przerażony jest, mimo wszystko.

Czekał na noc ciemną, aby wyprowadzić na długi spacer, na smyczy skończyć ze sobą, swój cień, że też tak długo trzeba było czekać na tą podróż, w jaką się wybrał, przecież był jednym z tych, którzy czekali ostatniej chwili. Jednak muzyka go powstrzymywała. Dostatecznie zabezpieczyć bagaż, a życie w schowkach, kilku drobnych, pozapychanych nieświeżymi ubraniami. I jeszcze jedno - uciekł, nie był i żeby go odszukać wstecz na nic, na przód wyjść mu, naprzeciw, jakaś przeciwwaga, jaką teraz miał, choć może nie mógł się z nią zmierzyć i jeszcze, jeszcze jedno. Przeżegnać się, wydłubać kawałek ziemi bez pośpiechu, owinąć palec, zagrzebać, pochować pod nim, zawinąć w zieloną łodygę.

 

*

 

Czasami chodzą tędy duchy, jak ludzie, z grymasami na twarzy. Drepczą, skaczą. Pamiętając o zmęczeniu, odrywając palce od wiatru. Nie śledzę ich, nie czekam żadnego. Podążam tylko za ich spojrzeniami szukając żywego po tym wszystkim, co zdeptaliśmy rozmową.

- To już nie pana głowa. Proszę oddać zapisane dotąd strony. Co z tego jest ostatnie?

- Proszę, ten wiersz jest ostatni. Kładzie na biurko.

- Pan to będzie kończył? Czy Pan zamierza tak to pozostawić?

Milczę i próbuję spojrzeć jej w oczy.

- Dobrze. Odpowiada. Coś jeszcze?

- Czy coś jeszcze? Pyta ponownie.

To chyba nic.

Ja? Nie. Skądże. Nic zupełnie. Przez chwilę może mi się wydawało. Może tak miało być, jeszcze później. Patrzy na kropkę, patrzy na koniec.

- Koniec. Odpowiadam.

Tak, to koniec. Więc wstaję. Zostawiam wszystkie kartki, te czyste strony również. Te, które są w środku, te białe, ale ich nie widać. One się przypominają, po nich poruszają się postacie. Odsłania firankę. Otwiera okno. Tak, są – rzeczywiście, poruszają się.

- Zaszło słońce. No niech pan podniesie głowę.

Więc sięga po nie. Podnosi z ziemi. Złożone razem z innymi, przenikają się. Przemaszerują po nich odbijając nagie stopy - coś jeszcze? Krawędzie będą wkładać sobie w usta, między palce. Będą, gnąc, zawijać rulony, zmiażdżą, sprasują.

Słychać kroki ślimaka. Ona potrafi odczytać każdy z nich. Zaraz wstanie. Wstaje za nim. On odejdzie. Przez chwilę są, blisko, ale to tylko zanotowane litery, ślady stawiane niepotrzebnie. Jakiś błysk, który zanikł – będziemy go szukać.

- nie, niech pan nie wychodzi. Ten szum odejdzie. Przez dłonie przecieka mokry piasek. Jest lepki i nieostrożnie upływa

- Teraz będą spotykać cię dziwne rzeczy.

Wyłania się ciemna postać. Wychyla się zza drzewa, powoli zapada zmrok. Jeszcze oglądam się za nią – czy nie ma tam nikogo. To miejsce spotkań ludzi najwyraźniej nie do mnie należy. Nie należy mnie wybierać. Jakbym spał.

- Czy to ja? Jako?

W drugą stronę. Początkiem, środkiem, uciekając. I za siebie, aż tyle i wystarczy. Za siebie, jako ten i innym razem. Zaprzysięgły z nadzieją za siebie spoglądam w lustro. Nagle pojawiłem się na pustej drodze, spojrzałem przed i za siebie.

 

*

 

Taki dzień, z którego się przelewa żar, niemiłosiernie, lecz idę. Wyjazd odwołany, zalane tereny osuszają się. Czuje się młodszy o siedem lat. Przyjemność rezygnacji z bycia, przynajmniej częściowo.

Rozpocząć się musiało porażką, nie jedną – całą serią, podzieloną na wielomilionowe, krótkie, niepasujące do siebie, mimo wszystko, odcinki, że mam sklejać, dopasowywać. Mienią się w oczach.

Na samym wstępie odczytuję wydany na siebie wyrok. Doręczono mi go dziś do południa, na ulicy. Mężczyzna zamiatający ulicę odwrócił się do mnie, kiedy właśnie przechodziłem niespodziewanie

– To do pana. Powiedział i podał otwartą kopertę z kieszeni wyciągnął złożoną na cztery kartkę. Rozłożył przede mną i spojrzał. Uszedłem jakiś kawałek, radził abym udał się do sądu, że jest tu sąd – blisko. Powiedział i wskazał kierunek. Poszedłem w przeciwną stronę. On został, zamiatał ulicę. Siedziałem w parku i nad tym myślałem, dziecko wyrwało mnie z myśli, teraz ono je trzyma.

Gdzieś w głowie porusza się nerw, może wiązka zasadzona tam niegdyś. Ten ból odwraca moje sny. Staram się nie zwracać uwagi.

- Zasadzę tam wiele nasion. Mówi dziecko. Dokłada do świeżo wykopanej w mojej głowie głębokiej, ciemnej dziury – jeszcze kilka więcej możliwości.

Na plecach występuje pot, rozglądam się jakbym miał zauważyć sprawcę. Żar przelewa się z nieba. Nim wyjdę z wyrokiem w życie, lub obejdę je wokół, przyglądając się z daleka ze strachem.

- Mam więcej nasion. Krzyczy za mną.

Uciekam, kilka rzeczy wypada mi zupełnie z głowy, nie wrócę do tego, już wiem, nic z tego nie wyrośnie. Tłumaczę sobie: Numer na wszystko – wystarczyłoby odnaleźć.

Jest jasno, już widać koniec. Idealne skrzyżowanie żeby zniknąć. Pytanie tylko czy się uda i czego mogą chcieć ode mnie takiego, jaki jestem tutaj? Odejść – tego mogą chcieć. Podpowiada mi strach. Głośno przełykam ślinę, wbijam paznokieć w palec, rozglądam się.

To przez te wszystkie myśli, nieuporządkowane, ale udaje mi się zbiec, czy to coś da. Wpycham się na ulicę na czerwonym świetle. Jedyny, niepotrzebnie, nie pobiegną za mną, zdążę - sam. Przez chwilę bezpieczny po drugiej stronie, oglądam się teraz od strony pasażerów, tych, którym pozwolono nakarmić spojrzenia, zgubić je, odbić. Być może jestem spóźniony - znowu.

 

*

 

Ze spotkania z przypadkowym szczęściem nic nie wyszło, zdarzały się inne cuda – najgrubszy człowiek świata, zapach gnijącego drewna. Mijam strażnika, mijam jego kroki, jego opuszczone ręce, twarz zwróconą w moją stronę, kiedy się zatrzymał, a myśli już przyklejały się jedna do drugiej, próbując wybudować najmądrzejszą myśl, niechybnie wyjechałem z tego obrazu, burząc wszelkie próby.

Jeszcze raz ten szum i wchodzę w mgłę – odprowadzony wraz z hukiem przesuwających się w powietrzu ton stali. Drzewa oddychają upuszczając krople. Opuścić ciało ze zbyt wielu myśli – Które są moje?

Świeżo po burzy stojąca woda, blask księżyca na liściach, zmęczone usypiają. Nie wróci. Mówi o nas przypadkiem, zwiną się w ciemności. Zagląda przez szpary w ścianach. Próbuje otworzyć jej powieki, podnosi mokry, ciężki żagiel, ponad siły. Mokre skrzydło. Z pod spodu wychodzi biała postać w moją stronę, a nocny ptak ujada, strach karze rozglądać się we mnie i szukać w górze. Postać bez rysów twarzy przygląda mi się – skąd wiem? Trzyma mnie za ramiona, odsuwa od płótna każdym swoim bezszelestnym krokiem. Jest ich więcej, dopiero się pojawiły – poczekam. Za sobą ciągną nieruchome przedmioty. Zastawiają wyjście. Zdrapują ciemny papier. Urządzają coś na wzór pomieszczenia na swój wzór. Puszczają mnie wolno. Gubię ze wzroku wyjście, zostało zasłonięte – mijają mnie. Teraz drobne lampki rozświetlają kąty pokoju, nie widać pęknięcia. Rozstawiają wypchane egzotyczne przedmioty, nieruchome, lekkie. Krople spadają powoli w dół. Ich skóra jest gładka.

Budzi się. Jego głos błądzi, przelatuje między wierzchołkami drzew nie mogąc odnaleźć się ponad tym wszystkim.

 

*

 

Wezwany przez ukąszenie małego motyla. Wewnątrz okna, uwięziony pomiędzy szybami, przelatuje w świetle, gasi promienie i kolor. Szamocze się w ciszy najgłuchszych dźwięków. Oddalony od wnętrza. Zbiera ostatnie okruchy, każdemu przygląda się dokładnie. Mruży oczy, zmienia kształty, dmucha, mówi do okruchów, gestykuluje.

Ktoś mu dyktuje. Wybiera się w podróż nie zważając na deszcz za oknem, wiatr zrywający liście z drzew. Zasypia w chłodnym kącie, bezpieczny. Patrzę na niego przez chwilę. Otwiera usta.

W ciszy odchodzą od niego.

Słychać skrzypienie podłogi – Tylko ona przypomina mi, że jestem tu, że tu jestem. Pościel, kładę się na niej. Odwracam się wkładając rękę w ślad, śledząc pozostałość. To dźwięk w głowie, po którejś ze stron. Łapię się ciemnej ściany - przez chwilę przy niej pozostanę, jest przejście, wąskie, pozastawiane pustymi krzesłami, stolikami z dzwoniącymi o siebie szklankami, jedna przy drugiej, jedna przy drugiej, czekają, teraz czekają, z widelcem upadającym na podłogę. Przez chwilę było go słychać, nie mogę go powstrzymać. Wzdłuż ściany osuwa się wielka, stara szafa z krzykiem rzucając za sobą ubrania. Na nierównym suficie drga światło podobnymi falami.

Przymierzam niektóre z rzeczy. Przekładam przez głowę do nagiego ciała. Spychany niżej do rogu - Czuję chłód pod stopami, woda podchodzi do kolan, przelewa się po nagich plecach, pochylam się w stronę odbicia. Zanikam nieco. Do mojego ucha przelewa się niebo. Co pozostaje, co przepada wraz ze mną? Zamknięte usta łapię usilnie. No, o czym myśli? Jego twarz odbija się od twardej powierzchni, słyszy kość. Zapala zapałkę pod wodą, schodzi niżej - Nie mów nic nikomu. Szuka szczeliny, przez którą ucieka powietrze. Nie łapie tchu. Mija kolejny znak, próbuje zamknąć oczy wyciągając rękę w stronę porozstawianych przedmiotów, na nic. Szum jest zbyt silny, wiatr zatyka usta. Krzyczy jakiś majak.

Gdyby wyruszył z miejsca – Przesunąć, choć o kawałek. Wywraca oczyma. Gdyby był obok, upadłby na niego, złapałby go. Chciałby go poczuć, że jest, że na niego wpadł.

Nie ma żadnej siły, żadnej, nawet znikomej. Nierozpoznanie innych – Ile to będzie jeszcze trwało? Ubrał się, jest gotowy – autobus, samochód, telewizja, radio, autostrada, ludzie, pieniądze, miasto. Może czytać wstecz – na przykład, lub patrzeć na czyjąś powolną śmierć, może to robić bardzo długo – patrzeć. Może studiować orgazm – szybko, może być pierwszy przy czerwonym świetle. Nawet idąc kładzie jedynie, co drugą stopę – To nieważne, ktoś zauważy, że się rozgląda. Śledzi swoją twarz – Gdzie oni ją kierują? Dokąd ona idzie? Próbował ją śledzić, wymykała się nocą. Czasami zdarzało jej się nie wracać – wracała zasłonięta. Czasami w śnie, lub jeszcze później, mógł ją dotykać oparzeniami na końcach palców. Spłukiwać wodę, w gumowych rękawiczkach poprawiać ciało – oczyszczać z brudu. Wkładać palce głęboko między żebra, przecierać je od spodu silnym środkiem chemicznym z wątpliwości skóry – czekać na ból, na zabawę, puentę.

Może się owinąć szalikiem z flagą swojego klubu. Końce wcisnąć sobie między usta, zacisnąć i skoczyć z nieczynnego mostu do płytkiej rzeki, postawić sobą przecinek lub kropkę – Zastanów się jeszcze. To tylko ja – szczęśliwe, bezproduktywne, jakiś kawałek zakrzepłej krwi zawinięty gdzieś pod paznokciem, gotowy, aby go rozpuścić w roztworze. Jako dziecko miałem możliwości, ktoś mi je oddał, lecz to nie było ono, nie dosięgało mojej dłoni, moje spojrzenie było zbyt odległe. Popatrz skaczę, skaczę na wprost, w dół. Wszystko mnie boli w środku, przyszedłem tutaj, będę wypełniać wszystkie poprzednie dni, aż dojdę do wczoraj, do wczoraj. Z trudnością usiadłem na ławce, chciałbym teraz odpocząć, to była długa podróż. Odpocząć przed biegiem po przedmioty, po przeszkody, w swoim domu. Przyszedłem sobie wyobrazić to miejsce.

 

*

 

- No niech mówi. No niech mówi! Gdzie on jest?! Mężczyzna w garniturze złapał się jedną dłonią stołu całym sobą zanurzając się w bladą głębię. Na chwilę znikł, niewiele ponad swój krawat w zielone paski. Drugi z mężczyzn czekał cierpliwie, niewzruszony, zamoczony do pasa

– Proszę bardzo. Odezwał się w końcu

– Proszę nam przypomnieć, po co tutaj jesteśmy. Pierwszy się wynurzył. Wypluł wodę przed siebie, odkaszlnął. Przytkał grubym palcem dziurkę od nosa, jedną dziurkę. Wydmuchnął przed siebie

– No właśnie. Przerwał – nie możemy się doczekać aby usłyszeć. Dawno tego nie słyszeliśmy, a pan wygląda na rozsądnego, młodego całkiem, kto wie? Inteligentnego, więc nie możemy się doczekać. Pan do nas napisał, my odpowiedzieliśmy, zaprosiliśmy tutaj. Proszę nam wybaczyć może te warunki.

- Rzeczywiście mogą rozpraszać nieco. Wtrącił drugi.

- Ale to również część naszej pracy. Pan czuje ten smród, tak, to trochę śmierdzi, ale pan się przyzwyczai.

Przyglądał mi się uważnie, drugi, ten z prawej. Uniósł nieco podbródek. Prawy policzek miał umazany czymś ciemnym

– Więc początek jest taki, że poda pan umowy wśród rodziny, przyjaciół, no niestety, taki jest początek, to i tak nie ma znaczenia, to wszystko jest za darmo, chodzi tylko o to żeby podpisali. Kiwam potakująco głową

– Na pytania, pan zapamięta, na pytania klientów niech pan odpowiada opisowo.

– Pan się tym nie przejmuje - odezwał się pierwszy - nie odpowiada pan wprost. Więc chodzi o podpis pod zleceniem. Pan rozumie? Mamy mało czasu, nie wiadomo jak długo, ile uda nam się jeszcze z tego wszystkiego wycisnąć. Pan pamięta, pan nie mówi wprost. Tutaj jest słownik. Położył przede mną

– Widzi pan tą atrakcyjną młodą kobietę na okładce, to jest zbiór słów, pan się nauczy. Pan przywyknie. Może nawet coś pan z tego będzie miał, choć oczywiście nie jesteśmy pewni niczego, pan rozumie. Nie jesteśmy pewni, w zasadzie niczego, ale to nie o to chodzi. Obłędna niepewność – objaśnił, zarysowując w powietrzu kwadrat

– Pan nabierze prawdziwego przekonania. Nie wytrzymał drugi, z uśmiechem.

Spojrzałem w lustro, ten wciąż się uśmiechał, robił to jeszcze przez dłuższą chwilę, nie pozwalając zejść z mojej twarzy. Nadal się uśmiechałem, do niego ze skręconą w bok szyją owiniętą szczelnie krawatem. Przełknąłem nerwowo ślinę. Jeszcze przez chwilę wytrzymać.

– Nie wiem czy mogę – przerwał ciszę – mogę dalej? Zapytał.

– Ależ proszę. Odparłem.

– Ale… Przerwał.

– Tak?

– Pan musi przy tym być, to jest…

– Tak?

– Chodzi o pana twarz – wydusił gładząc dłonią policzek.

– A… nie szkodzi. Tak, wiem. Wiem to moja twarz, tak – można się na niej położyć.

– Nie powtarzaj tego.

– Niech pan zabierze dłoń z moich ust.

Po nieprzespanych nocach pojawił się zarost, wrzynał się w palce dłoni. Po podłodze zdezorientowanym wzrokiem śledziłem mrówki. Ukryte pod spróchniałymi deskami walczą z każdym okruchem. Nie mam żadnych informacji od kilku dni na temat jakichkolwiek zmian, ażeby miało być inaczej. Wciąż czekam. Liczę na jakąś przypadkową rozmowę. Może, gdy wyjdę, po drodze zobaczę, nagle, przez chwilę. Zapomniałem, że nikogo tu nie ma. Zauważam brak dziury w ścianie, przez którą można byłoby się wydostać. Jak pozostali zdołali zbiec zza tych ścian i znikli, ślad po nich zaginął, się zapodziali. Nawiedzają mnie sprzedawcy oferując swoje stroje. Liczę na czas, że coś zmieni, ale przeliczam swoje możliwości. Nie potrafię zmienić. Moje spojrzenie ulega zmianie, wyraz twarzy. Nie przejdę przez te drzwi swoją postacią ponad granicą w mgnieniu oka. Pomimo, że są otwarte, tak jak to sobie wyobrażam; ściągając pęk kluczy ze sterczącego haczyka, spoglądając spokojnie w lustro, z uśmiechem, machając śmiało ręką, kilka bezpośrednich słów na pożegnanie przed powrotem. Zamykając jeszcze okno w kuchni, rozbawiony swoim brakiem pamięci. Potrafię, co najwyżej spaść ze schodów, szczęką uderzyć w zawias, ze strachem nie patrzeć za siebie do góry, co pozostawiłem. Nie potrafię powłóczyć wzrokiem po swojej powierzchni, by nie poczuć tego gorzkiego zażenowania, słonej zapłaty za swoje starania, nie mówiąc o spojrzeniu wycelowanym w lustro, nawet się nie ośmielam – rezygnuję z ryzyka nagłego przypływu słabości, jakich nie mógłbym opanować.

Wypełzam w końcu szczeliną, przez którą wejść może tylko brud, piasek. Tak mnie ciągnie, by zobaczyć wschód, jeśli to jednak niemożliwe, to zdążyć, chociaż na zachód słońca, posiedzieć wśród drzew – jeśli jeszcze jakieś drzewa pozostaną, posłuchać ptaków przed ich odlotem, wystarczająco się nimi nacieszyć po ich długiej podróży. Staram się przejść niezauważony pomiędzy pędzącymi czterema pasami samochodów, nie wpaść w sieci, zejść z drogi przechodniom. Przedostać się płynąc na przełaj, bocznym torem, zaspanymi gruzem nieużytkami. W przeciwnym wypadku skończę jako pasztet w aluminium, skóra obijająca meblościankę, spłacając kredyt zaciągnięty u bezdzietnego bankowca – podporządkowany dziennemu obrotowi.

 

*

 

- Boże! Przestań. Miała wrażenie, że jest nieszkodliwy, że ją wysłucha.

- Wyciągnij do mnie rękę. Powiedziała, patrząc jak przez mgłę, niewyraźna dla niego, coraz bardziej wydawała się gdzieś uciekać w ciszę, gdzie śledzić mógł jej kroki korytarzem, rozpoznawał jej zapach

– No, przyznaj w końcu co czujesz… Próbowała odwrócić się ze sobą. Dotknęła palcami warg, wybijając szybki, jednostajny ruch.

– Przyznaj. Przed sobą. Teraz nie rób głupstw. Zaczekaj, nie odchodź. Walczy ze sobą. Widzi kogoś w sobie – widziałaś?

– Nie zakrzątaj mi teraz głowy sobą. Mówi – nie teraz! Jeśli wszystko się uda będę żyła, teraz nie żyję. To życie, to życie, to nie jest normalne życie, przecież. Moje życie. Może, może będę żyła. Teraz nic nie czuję. Marszczy brwi.

– Czy coś cię martwi? Jest na zdjęciu. Szuka innego, wertuje strony – tych nie chce. Wyszarpuje łamiąc końce, pękają szwy

– Nie rób teraz zdjęć! Zasłania ręką. Naga przebiega po mieszkaniu – słyszysz?! Zasłania ręką. Rzuca się w stronę obiektywu. Wymachuje rękami, szuka czegoś ciężkiego. Ściąga ze ściany lustro, rzuca. Jest zmęczona, odgarnia włosy z twarzy

– To zdjęcie jest nieprawdziwe!

 

*

 

– Już po wszystkim. Powiedział.

– Zawsze tak mówisz, gdy uciekasz. Spojrzała na niego

– Nieuniknione, otwórz to okno, poczujesz zapach spalin. Rzuciła w jego stronę.

– Nie. Odpowiedział

– Ja mówię poważnie. Koniec, tym razem, chce wyjechać. Wyjedźmy.

– Ale… przecież już wszystko zmieniłam. Zobacz, ściany. Widziałeś ściany? Są pomalowane, czy nie wyglądają ciekawie? To miałoby być jak w teatrze, jak w teatrze Kantora. Zobacz. Zobacz na meble. Zwróciłeś uwagę? Stare meble, szukałam ich tygodniami. Całe przygotowania, aby to wszystko urządzić, wydane pieniądze. To nasz dom – myślałam. Przecież mówiłeś. Ważne co jest tutaj, co między nami. Nasze mieszkanie, zobacz. Zgasiła światło – jest ciemność i nie ma niczego oprócz nas. Potrafisz sobie to wyobrazić? Wstała i podeszła do niego. Długim szpitalnym korytarzem z pastelowym odbiciem światła na podłodze, którą sunął przed nią jej cień. Widzi ją. Jest daleko. Na końcu.

– Nie wiem. Dokąd prowadzi ta przepaść? Nie wiem, rejestruje jedynie jej głos, jej szmery. Układam skrzętnie do małego pudełeczka schowanego w szufladzie umierającej na moich kolanach. Klucze, bibułki na papierosy, małe kwadratowe zdjęcie niechcące się oderwać od zakurzonego dna, resztki tytoniu, zszywki. Próbuje tym wszystkim żonglować – w mojej głowie, nikt nie wie co jest w mojej głowie. Majaczenie i tak dłuższą chwilę – nikt nie wie co jest w mojej głowie. Tak może przez kilka dni, aż ustanie, ustąpi ten hałas o parapet, ten deszcz – nikt nie wie co jest w mojej głowie. Przestaną tędy chodzić, ucichnie szum wody w rurach. To zajmie jakiś czas, ten czas się przyda, będzie następna chwila – nie odnajdą jej.

 

– nie ma tego, o czym myślisz. Patrzy na jego upuszczoną twarz.

– myślisz, że można o tym wszystkim zapomnieć, że można się odnaleźć w ostatnich słowach? Śledź sobie te dni, próbuj wyobrażać sobie jak mogłoby wyglądać twoje życie, gdybyś chciał brać w nim udział. Mistrzu Zagubienia.

Trzaśnięcie drzwi, kroki rozrzucone po schodach, samoczynnie padające na to wszystko światło, a teraz samoczynnie gasnące. Ubrane – początek, środek, niedorozwinięci. Kurtyna opada.

Ruszają, czuje jak drżą ściany, cały budynek się trzęsie, a ja wraz z jego fundamentami wybijam pulsem krążenia rytm serca. Zamykają oczy, jedno po drugim, zamykają się. Nie śpię, nie wstaje. Boje się wysokości, kiedy stoję. Nie chce, ale każdą potrzebę doprowadzę w końcu do pragnienia. Systematycznie rozciągam skórę, a wszystko w ramach prezentacji, tak teraz z góry spadają złote trumny. Odbijają się w górę. Rosną ich akcje. Suną do góry. Rozrastają się. Cięższe i przestrzeń w środku skurczona im bliżej wysokości. Pojawia się światło i można by przejść. Zawiera się w tym stanie. Ciekłym, blednącym kruszywie rozsypującym się po podłodze. Czerwień. Przyciskam palcem do papieru, ale ślad jest niewidoczny, martwy, potykam się o niego jak o puste krzesło. Nagle ktoś z niego spada i przez chwilę leży na podłodze wpatrując się we mnie wzrokiem

– człowieku oszalałeś? Krzyczy.

– przepraszam. Odpowiadam tłumacząc o niezwykłych zdolnościach mojego wzroku

– otóż czasami nie widzę. Nie tylko nie dostrzegam ludzi, ale w równym stopniu potykam się o ich rzeczy. W punktach kulminacyjnych nie widzę zupełnie niczego, ale to absolutnie niczego. Analogiczne zdolności zdają się również dotykać stopniowo reszty jak moich zmysłów. Rozkładam ręce jednocześnie uśmiechając się do niego. Pyta czy to jakiś rodzaj ewolucji, bądź, co bardziej wydaje mu się prawdopodobne, czy nie zwariowałem. Pierwszy raz słyszy takie bzdury i puka się w czoło, nie odrywając ode mnie zdziwionego spojrzenia. Podejmuje się wyłożenia mi swojego punktu widzenia, lecz im dłużej zdaje się opowiadać, tym mój słuch staje się być bardziej i bardziej czuły na dźwięki, aż w końcu następuje cisza; głucha, niema ciemność nastaje tej tęczy dźwięków, skostniałej szarością, nim dostrzegam jej upadek, ginie w bezwietrznym mroku i właściwie tylko dlatego, że co chwilę, dokładnie, spoglądałem w zupełnie inne, różne miejsca, mogłem go jeszcze kątem oka dostrzegać. Przestrzeń w mojej niczym niezajętej w ten czas wyobraźni, jakaś wolna część nie chcąc stać się zbędną, poczęła prowadzić domysły – jak taki ciężar jak on mógł właściwie spaść? Co stało się miejscem, na które upadł? Po chwili wszystkie te myśli zniknęły, nie dając żadnego rozwiązania i mogłem jedynie rozmyślać o jego rozważaniach tracąc ze wzroku wszelkie wątpliwości czy pytania. Postanowiłem wtedy tego wszystkiego nie zmieniać, wierząc, że nie istnieją, bo cóż więcej, mogłoby się zdarzyć? Miejsce upadku nie istnieje. Uciec - to wszystko, co zabrali ze sobą. Rozglądam się, robię to gwałtownie. Szarpię za pustkę i chciałbym krzyczeć, ale moje usta zaciskają się szczelniej. Nie mogę wstać, nie wiem jak smakuje powietrze, na samą myśl o podróży czuje postępujący przez moje ciało, obejmujący mnie paraliż, a przecież trzeba równo poskładać wszystkie rzeczy spakować, zająć jak najmniej czasu. Przecież muszę zapalić światło, otworzyć drzwi, pomyśleć o czymś, niech to będzie przyjemne, to mnie uwzniośli. Nie popadać w wątpliwości.

Wszystko jest wątpliwe. Nie jestem w stanie odpowiadać za siebie, zawsze, w każdym przypadku są takie chwile, kiedy nie ufam sobie w żaden sposób, dystansuje się stawiając pierwsze kroki i nie wiem dokąd mnie prowadzą, co zamierzają. Gdyby podłączyć mój umysł do jakiegoś komputera, pewnie unicestwienie nastąpiłoby nie na krótkich, lecz na całych liniach produkcyjnych, nienarodzonych jeszcze projektów – samej myśli, nowoczesnych rozwiązań niosących ludziom nowe szczęki, wygodę i jeszcze więcej radości.

Czuje się słabo, nic nie pracuje prawidłowo, wszystko stanęło w miejscu.

 

*

 

– dlaczego to zrobiłeś? Słyszę w głębinach ducha.

– przecież mogłeś sobie jeszcze podryfować.

Wyobrażam sobie jak stoją nade mną. Kolejno ich widzę. Przynoszą zdjęcia. Puszczają moje ulubione płyty z przenośnych odtwarzaczy. Opowiadają historie pełne odniesień do jazz’owych muzyków. Próbują pocieszać dotykając mojej głowy. Kładą dłonie możliwie najbliżej oczu, gdyby je zamknąć, a wraz z nimi w końcu i to we mnie, niewidoczne zacisnąć, zdusić. Dzieci warte i mniej warte - nie byłoby odwiecznego dylematu.

– chciałabym o tobie opowiadać. Mówi do mnie matka.

– albo przynajmniej móc mówić, przeinaczać fakty, mieć prawo do tych wszystkich zmyśleń o tobie. Słuchali by moich opowiadań z zapartym tchem, a ja bym kończyła ostatnim stwierdzeniem, jakie miałabym w dłoniach. Jesteś moim bohaterem.

Pochylona nad obcym, zmyślonym, starzejącym się ciałem, nie potrafi ukryć wzruszenia.

– jak ty się zmieniłeś. Mówi do siebie na głos, ściągając z kołnierzyka włos

– te fanaberie. Krzyki w środku nocy. Musiałeś tak? Jak mam teraz o tym opowiadać? Pyta. Kogo tutaj może obchodzić ten smutek?

 

*

 

Ustalić przyczynę braku słów i zrozumieć obumarły dialog. Postawić diagnozę, podpisać, o tutaj, inaczej będzie trzeba powtarzać cały zabieg. Nie zawracać sobie więcej tym głowy; przeszłością. Przebiera się w łóżku w inną postać, wychodzi. Ciemny płaszcz, czarne, skórzane buty. Zamyka okna, nie używa języka, by lepiej słyszeć siebie. Przegląda się w lustrze, po co? Na ogniu stawia garnek z wodą i z tubki wyciska farbę. Pochyla się, starannie rozlewa na podłogę, powoli, podeszwy pozostawiają ślady. Przechadza się środkiem, łapie za brzeg szafki, ciągnie za sobą. Ze środka wymykają się śmiało pojedyncze szuflady, drzwi. Zawartość wypada na podłogę – wyobrażaj to sobie zresztą jak chcesz, dowolnie. Jest mi to obojętne. To wnętrze. Do środka wpuszczono psa. Stoi przed nim i skamle. Nawiązuje z nim relacje. Ujada czekając na każdy jego ruch, on drga od tego hałasu, policzkowany, jeszcze raz i jeszcze.

– kto cię tu wpuścił?

Za każdymi zamkniętymi drzwiami czeka na niego pokój skromniejszy, wąski, okno wędruje wyżej, światło staje się mgliste. Ciągle słyszy wycie, skowyt z tęsknoty. Zamknięty jest w szafie w szufladzie, z której w końcu wypada. Zakłada okulary przyglądając się podłodze, wstaje otrzepując się ze zeschniętych liści

– a kto po mnie? Wyszeptał.

– kto mnie odnalazł w tej sytuacji? Zrzuca jeszcze liście z siebie.

– co to za drzewo? Spojrzał w górę, przed siebie. Spróbował się wspiąć na grube, pofałdowane ramię, może wyżej, z dziecięcą nadzieją, że zobaczy coś więcej, że uda się przebić wzrokiem przez gęstniejącą mgłę. Na wilgotnej skórze poczuł piasek. Szorstki, jasny, kruchy. Ściemniało się, fale cichły i spokojnie obmywały gruby pień. Księżyc pękł i nikł, zasłaniany dłonią. Rzucał cień, oddalał się. Cienki, nie dosięgał dna. Wspinał się powoli, aż wyszedł na jasną, zatłoczoną ulicę. Stał tak przez chwilę obierając kierunek. Coś w końcu go skłoniło. Nie śpiesząc się. Na wszystkie umówione spotkania nikt się nie stawił, to było jasne. Powiadomiono go o tym listownie, zaznaczono jedynie brak jego podpisu – o tu. Czasami wyciągano do niego dłoń, czasami poklepywano go, bez efektów – zawracano go z powrotem. Wracał.

Wysokie, drewniane drzwi, dwuskrzydłowe, przesiąknięte spojrzeniem z drugiej strony. Suche ślady pękającej farby, są otwarte, wiatr nimi porusza ze złośliwym dźwiękiem. Ktoś pomiędzy nimi dziwi się. Na parapecie okruchy pyłku z sąsiedniego drzewa. Szyba obklejona zeschniętymi kroplami deszczu odbija zniekształcony zarys. Ktoś przebiega za moimi plecami. Ciemna zasłona zawieszona w progu. Kot za oknem grzejący się w słońcu i czyjś kaszel. Dźwięk telewizora. Na piętrze jest otwarte okno, czyjeś oparte o framugę ramiona, dym. Szczęk przesuwanych po podłodze krzeseł. Zamykane drzwi samochodu, kluczyk, silnik. Kawałki rozerwanej gazety przebiegającej ulicą.

 

*

 

Nadszedł deszcz. Powietrze jest chłodniejsze. Kobieta stojąca na przystanku objęła się ramionami. Patrzy z żalem gdzieś w niebo. Ktoś zamknął okno i dźwięki telewizora przestały wybiegać na ulicę. Spojrzała na zegarek. Do autobusu była jeszcze chwila. Niewiele było dla niej istotne, już teraz, kiedy opuszczała to miejsce, żegnając znajome, może tak naprawdę nie wszystkie poznane obrazy za okna pędzącego autobusu, z przystanku

– nie poznałam tego miejsca tak naprawdę. Zastanawiała się.

– byłam tu przez chwilę. Moja obecność nie zmieniła niczego. Przypominała sobie jak zatrzasnęła za sobą drzwi mieszkania, pozostawiając za sobą zdjęcia, porozrzucane ubrania, spośród których wybrała tylko niektóre, te dwa okna z widokiem na drzewa. Teraz pomiędzy nimi rosną jej doniczkowe kwiaty, właśnie studzi je deszcz

– czy usną beze mnie? Uczucie, kiedy przekreśla się te drogi po raz ostatni, myślała. Pozostawiając za sobą rozkłady jazdy znane na pamięć, zaprzyjaźnione ulice i sprzedawczynie, które przywykły do znajomej twarzy. Teraz po cichu się z tym żegna.

Nie zna końca. Jest podekscytowana – tak wiele rzeczy jest jeszcze do zobaczenia, tyle mnie czeka. Rozbudziły się w niej nadzieje, zaczęła fantazjować o nowym miejscu, myślała o jesieni, o zmianie, o nowych ścieżkach, cichych wieczorach spędzanych na spacerach. Prawie usnęła.

– przepraszam? Ocknęła się.

– tak?

– dokąd pani jedzie? Zapytana przez starszą kobietę siedzącą obok. Wpatruje się w nią z zaciekawieniem

– dokąd pani jedzie? Ponowiła pytanie, uśmiechając się życzliwie

– nie wiem. Po chwili. Odwróciła głowę w stronę okna. Horyzont był obnażony, a na jego grzebiecie tylko chwilami pojawiały się jakieś ciemne postacie, kontury nieznanych budynków. Autobus podskakiwał w rytmie rozjeżdżanych kolein i przypomniało jej się – praca, przywiązanie. Nieznośne, nieproszone, nadzieje, rozczarowania. Tym razem niczego nie planuję, pomyślała zamykając oczy, nie będę pamiętać o tych ciemnych kątach, w jakie mnie włożono. Duszności, nieprzyjazne spojrzenia.

– przesuń się. Idziemy! Z drogi! Ucieka we śnie ulicami swojego miasta, poobklejanego szczelnie plakatami. W pościgu. Za nią tłum. W dłoniach mają transparenty

– ej, Ty!

Wbiega w ślepą ulicę, mają ją.

– oddaj nam swój głos! Krzyczą za nią. Szarpią ją.

– oddaj, słyszysz! Ocknij się!

Ona nie potrafi wydobyć słowa, ma puste usta. Twarz wykrzywia się w grymasie strachu. Rozkołysany autobus wpada w kolejną dziurę, przeciągłe uderzenie odbija jej policzek od szyby. Budzi się. W lusterku dostrzega niewzruszonego kierowcę. Obok ta kobieta, ze zwiniętą wokół dłoni ciężką reklamówką. Westchnęła głęboko, radio autobusu nadawało reklamy nad jej głową. Chciałaby już opuścić to miejsce, obiecuje sobie, zrobić to na najbliższym postoju, licząc się z długim, samotnym spacerem – ta podróż nie będzie trwała wiecznie. Albo ona z niej zrezygnuje.

Reszta z jej życia spokojnie odjechała. Resztka, która była zbyt słaba, ta część, o którą dbała zbyt słabo licząc, iż jest częścią najsilniejszą, iż mimo wszystko przetrwa. Ta, o jakiej zapominała, będąc niezmiennie w niej, teraz potrzebowała najbardziej jej słów, których brakowało.

– dalej, beze mnie. Życie. Westchnęła bezgłośnie. Obeszło się to wszystko szczęśliwie bez wielkiego dramatu z tamtej strony. Bez niefortunnych pożegnań z panią z kiosku, bez płaczu kamieni, wymacywania obiecywanych przeszłości. Już. Obeszło się bez szczególnego szczęścia. Pomyślała cicho: beze mnie. Może jestem niewidoczna, zbyt mała. Bawiła się wyobraźnią. Chyba jednak nie mam tego ochoty sprawdzać stawiając czoła rozpędzonym samochodom, ze szczęśliwymi rodzinami za szybami, rozgniatającymi zbędne insekty przed mgłą uśmiechów

– nie bądź złośliwa Mario. Odezwał się w niej cichy, znajomy duch.

– to tylko drobne szaleństwo, niewinne sztuczki. Nikt ich nie słucha. Szczęśliwie ja nie istnieję w żadnych zależnościach i jedyne, co porzucam to cień i jedyne, co pozostawiam za sobą to oddech. Bez świadków, proszę. Przechodzę. Jedynie ci, którzy spoglądają na mnie przez chwilę, zanim nie zniknę wtapiając się w horyzont, jak pojawiający się na chwilę komunikat, znak na drodze, albo żółta tablica ostrzegawcza bez planów zagospodarowania.

 

*

 

Ktoś miał na nią czekać. To obiecywała sobie. To była jedyna nadzieja, jaką sobie wmówiła i jaka w jej wyobraźni dawała radość posługiwania się złudzeniem. Zabawianie nadzieją. Droga wydawała się przeniknąć nie obok, lecz przez nią i czekała na uniesienie, oderwanie od miękkiego, nagrzanego słońcem asfaltu. Nie czuła żalu, każda chwila pomagała jej się oddalić, czyniła ją lżejszą.

– a dokąd pani jedzie? Zapyta kobietę obok.

– wracam do domu. Uśmiechnęła się. Właśnie opuściłam szpital. Jej twarz była jasna, nieco poprzecinana zmarszczkami. Szeroko otwarte oczy patrzyły na nią pogodnie.

– rodzina będzie na panią czekać?

– tak. Ucięła krótko

– mam siostrę, to do niej właściwie jadę. Zgodziła się mnie przyjąć. Ściszyła nieco głos.

– dobrze mieć rodzinę. Próbowała podtrzymać rozmowę.

– siostra ma małego syna, mam nadzieję się nim opiekować pod jej nieobecność.

Na zewnątrz ustał deszcz, na chwilę odważyło się wyjrzeć słońce. Przystanek, na który wysiadła graniczył z pustką. Chroniące przed wiatrem szyby zostały wyłamane. Nieznany jej bezdomny leżał na boku z czapką wbitą w twarz. Autobus odjechał, a za nim sznur samochodów zmierzających w tym samym, w przeciwnym kierunku.

Może jej twarz jest na tym plakacie. Któregoś dnia ktoś przyjdzie ją z tego plakatu oderwać. Zedrze najpierw cienką warstwę papieru z zewnątrz, by dotrzeć do stwardniałego kleju. Może nakleją inną i w jej miejsce, innego. Może całą rodzinę lub może zestaw szczotek plus odkurzacz – żartowała. Z jej porozdzieranych resztek indywidualizmu uszyją torbę na ramię z uchem odwróconym do miasta zwiedzanego przez jej twarz, lub zamknięta w ciemnej szafie pośród innych, niemych rzeczy, pośrodku.

– wdziałaś? Zapytał niewidoczny jeszcze przed chwilą chłopiec.

Wyrwana z myśli.

– a co takiego?

– zamalowali litery. Wskazał małym palcem wskazującym na billboard z wizerunkiem uśmiechniętej kobiety – był jej podpis. Przez chwilę spojrzeli obydwoje.

 

  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur