Wieczór lekki, ciemny z neurotycznie migającym pomarańczowym życiem miejskim. Blok mieszkalny z tynkiem na wpół oderwanym. Pogaszone światła. Wspólny mianownik w postrzępionej percepcji. I jeden tylko awaryjnie poszukuje szuflady z zapałkami. Nadaremnie. Pozbywam się zawartości dnia dzisiejszego, spłukując ją w toalecie. Wychodzę. Myślę, jak jutrzejszy wieczór popchnie mnie o schodek wyżej do wejścia na dach tegoż budynku. Nagle włos spada na posadzkę, dając mi moim obrazem pomyślaną odpowiedź. Wchodzę na górę, czego nie lubię, bo na górze widać znacznie więcej bloków.
I na krawędzi jeszcze przez chwilę upajam się absurdem nadchodzącego odcinka czasu , który predestynowany jest do wpłynięcia na moją w pośpiechu naciągniętą skórę.
Po czym świadomie, bez zawahania spuszczam szereg niedokończonych refleksji, całą mieszaninę współczuć i odczuć, cech, interpretacji, blokad i konstatujących, nieuzasadnionych marzeń. Spuszczam z największą gracją, na jaką zwierze potrafi się zdobyć. Wwierca się ta gracja kontrastem w betonowy krawężnik. I cały świat wstrzymuje oddech. Moje myśli czerwienią się na dziurawym asfalcie. Tańczą radośnie jawiąc się na świecie na gumie samochodów i podeszwie buta jednego z przechodniów.
Wpisać się w impuls,
zanim zapomnę. |