Cegła - Literatura - Proza - Poezja
100 000 KSIĄŻEK NA WWW.TAJNEKOMPLETY.PL !!!
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Radosław Tomala

Człowiek, który zmartwychwstał

 

CZŁOWIEK, KTÓRY ZMARTWYCHWSTAŁ

 

  Była już noc, kiedy Feliks Petrescu wrócił do niedawno zakupionego rancza. Zataczając się, przeszedł przez próg izby, wesoło sobie przy tym podśpiewując:

  - Hej, przeleciał ptaszek przez zielony lasek…  

  Słaniając się, omal nie wpadł do drewnianej wanny, w której to kąpała się Ester.

  - Feliks! – huknęła, rękoma zasłaniając piersi.

  - Na… naj…mocniej przepraszam.

  - Gdzieżeś się tyle czasu szlajał?!

  - A… be… me.

  - Co ty bredzisz?

  - To piwo… ja…kieś takie… ech, niedobre.

  - Znowu się uchlałeś?

  - Ależ nie… Ja… naprawdę…

  - Chuchnij mi tu!

  - Ależ…

  - Agrr… Śmierdzi ci z gęby, jak psu z…

  - Och, nie… niedobrze mi…

  - Wcale się nie dziwię!

  - A Edgar?…

  - Edgar już dawno śpi!

  - A, to… to i ja… ech, już idę.

  - A idź, idź, byle tylko w gacie nie narób!

  - Essster, dajże spokój… 

  - Idź już, prędzej, bo chcę wyjść! – ponagliła.

  - Ech, wstydzisz się, ech, swojego ciała? Przecie… przecież masz takie ładne… - Naraz Ester chlusnęła na niego wodą. – Ech, a to za co? 

  - Za gówno! – nasrożyła się strasznie, po czym po raz kolejny chlusnęła wodą na Feliksa. – Idź już!

  - Dobra, już mnie ni ma – uległ. – Ale… ech, ja to się swojego ciała nie wstydzę i jeśli, ech, chcesz… - tu po raz kolejny został oblany wodą, tym razem o wiele, wiele mocniej. – Dobra, spoko, ech, już idę.

*   *   *

  Zapadał w nicość. Pogrążał się w niej. Odchodził. Zdawało mu się, że spada. Teraz dopiero odczuł swoją małość wzglądem Wayne’a. Wiedział, że ów, gdzieś tam na niego czeka, gdzieś na samym dole. Nie mylił się. Ale ciągle spadał, spadał bez końca, jakby to miało trwać całe wieki. Lecz nie trwało.

  Kiedy wylądował na miękkim, pustynnym piasku, doznał przejmującego lęku. Chciał uciec, lecz nie mógł – był sparaliżowany.

  Nagle coś w oddali załomotało. Usłyszał parskanie konia i naraz tumany kurzu uniosły się w powietrze. Chciał sięgnąć dłonią po colta, ale w tej chwili przywiódł na pamięć, że przecież nie ma żadnego rewolweru. Był zgubiony…

  Kurz powoli zaczął opadać, odsłaniając ciemną postać jeźdźca. Gdzieś go już widziałem – pomyślał.  

  Obłok pyłu opadł całkowicie, ukazując szpetną twarz mężczyzny. Tuż spod nogawek jego czarnych drelichowych spodni, wystawały ciężkie, skórzane buty z żelaznymi sprzączkami. Pod szarą, spłowiałą koszulą, widniały wyrzeźbione mięśnie mężczyzny. Był wysoki i dobrze zbudowany.

  - To… to ty żyjesz? – zapytał, kiedy uświadomił sobie, kim jest ów jeździec. Był to Wayne, John Wayne.

  - Jak widzisz – rzucił w odpowiedzi, spluwając na ziemię.

  - Wayne, to naprawdę ty? Przecież ja…

  - Zabiłeś mnie, Feliksie Petrescu! – Głos Johna nabrał lodowatego tonu.

  - Nie! To, to nie tak… Co ja tu w ogóle robię?!

  - Nie kłóć się!

  - I czego ode mnie chcesz?

  - Wyrównania starych porachunków. – Wayne wyciągnął colta i wymierzył z niego do Feliksa.

  - Bodaj cię cholera wzięła, Wayne – przeklął dosadnie.

  - Mnie już wzięła – tu przyłożył rewolwer do skroni Feliksa, po czym powiedział, naciskając na spust: - Żegnaj.

  Naraz z oddali dobył się inny głos:

  - Feliks!...

*   *   *

  - Feliks, wstawaj! – krzyknęła Ester.

  - Wayne, nie, proszę… Wayne! Nie…

  - Feliks, kompletnie już ci się w tej łepetynie poprzewracało?!

  - Wayne, ja nie chciałem… Nie!

  - WSTAWAJ! – huknęła i zręcznym ruchem, zrzuciła Feliksa na podłogę. – A masz! – Zdzieliła go kilka razy po karku i z impetem kopnęła w krocze.

  - Eee, co jest? – zapytał Feliks, jakby dopiero teraz się obudził.

  - Południe! Edgar już od trzech godzin naprawia zagrodę, a ty, łamago, śpisz sobie w najlepsze! Od dziś koniec z imprezowaniem!

  - Imprezowaniem? A…ale… kiedy oni sami mi stawiają, to jak mam…

  - Bierz się do roboty!

  - Moja głowa, och, jak mnie boli…

  - Gówno mnie obchodzi twoja łepetyna! A jeśli jeszcze raz będziesz miał takie zboczone myśli…

  - Ja?

  - A kto niby wczoraj wieczorem opowiadał mi o jakiejś tam „bezwstydności”?!

  - Wczoraj wieczorem? A, to ja przecie pijany wtedy byłem…  

  Ester naburmuszyła się i powiedziała głosem nie znoszącym sprzeciwu:

  - Rusz się, bo w ogóle śniadania nie dostaniesz!

  - Raczej obiadu – poprawił Feliks.

  - Jak ja cię tu zaraz wyłajam, to cię normalnie…

  - Spoko, już idę.  

*   *   *

  - Edgar, ja cię chyba normalnie zatłukę! – żachnął się Feliks. – Łeb mi pęka, a tobie się nagle zagrodę zachciało naprawiać!

  - Feliks, jeśli się szybko weźmiemy do roboty – tłumaczył Edgar łagodnym głosem – istnieje całkiem spora szansa, że skończymy ją przed zmierzchem. A jeśli nie, to trzeba będzie dokończyć…

  - Proszę cię, nic mi nie mów o żadnym dokańczaniu – zastrzegł, dość niechętnie wbijając w ziemie drewniany pal. – Kaca mam takiego, że…

  - Niech to szlag! – warknął Edgar i z obrzydzeniem spojrzał na swoje buty.

  - Ojej, w gówno wdepnąłeś, ojej! Ha, ha, ha…  

  Feliks wyśmiewając się z Edgara, sam nie spostrzegł, kiedy i on wdepnął w krowi „placek”.

  - Moje nowe glany – westchnął, będąc już bliskim płaczu – sześćdziesiąt lirów poszło w błoto.

  - Raczej w gówno – poprawił Edgar, zanosząc się śmiechem – za przeproszeniem.   

  W południe robota idzie najgorzej, szczególnie gdy się ma kaca. Dobrze o tym mógł przekonać się Feliks już po kilkunastu wbitych w ziemię palach. Nie jest łatwo – myślał sobie, przecierając mokre czoło – w gardle sucho, pot leje się z człowieka i nawet śliny nie można przełknąć, bo gęsta jakaś. Ale chyba dotrwam do nocy, muszę...

  - Edgar, długo jeszcze?

  - Do zmierzchu.

  Do zmierzchu? Wytrzymam.

  Kryzys nadszedł jednak znacznie wcześniej, bo już około godziny trzeciej po południu. Feliks poczuł jak kręci mu się w głowie i mieni w oczach.  

  - Edgar, ja – stęknął, po czym upadł na ziemię.  

*   *   *

  Znowu spadał. Spadał, zdawało się, że bez końca. Gdzieś w mgłę, w otchłań. I ponownie był ktoś jeszcze. Gdzieś daleko… gdzieś za mgłą.

  Wayne?

  Mokro. Zimno. Strasznie.

  Brr!

  Wiało. Leciał. W dół, w nicość.

  Ból.

  Bodaj cię cholera wzięła, Wayne

  Ciemno?

  Mokro?

  Wstrząs.

  Łomot i plusk.

  Ból głowy…

  Gdzie, gdzie ja jestem?...

  Wylądował w czymś mokrym, miękkim i nieprzyjemnym. Co gorsza, zanurzał się w tym.

  Tonę...

  Znajdował się w jakimś ogromnym kotle. Od spodu czuł przyjemne ciepło, bijące w stopy. Niespokojnie przebierał nogami, wśród czegoś śmierdzącego, czegoś jak… jak gówno.

  Kocioł po brzegi wypełniony był gównem.

  Zbierało mu się na wymioty. Chciał bełtać, rzygać, pluć i płakać, ale nie mógł… Drobne kawałki kału przylepiały mu się do ust.

  Tu robi się coraz bardziej gorącoA ja, ja tonę

  Gówno robiło się rzadsze i zaczęło parzyć. Feliks uświadomił sobie, że kocioł stoi nad ogniskiem i ktoś robi sobie z niego (i gówna) najzwyklejszą zupę. Tylko kto? Może jakaś czarownica?

  Nie, nie! Parzy! Zostaw, wypuść! Nie zabijaj!...

  Nad kotłem, na tle zamglonego nieba, ukazała się czyjaś paskudna gęba. Była brudna i zarośnięta. Była to twarz…

  - Wayne! – wykrzyczał Feliks, dławiąc się już nie tyle powietrzem, co gównem. – Ty, ty!... Zostaw mnie!

  - Ha, ha, ha! – John wyszczerzył swe żółte zęby. – Zupka z gówna z kawałkami Feliksa Petrescu… Mniam!

  Do kotła włożył wielgachną drewnianą łyżkę, dodał soli i pieprzu.

  - A… psik… psik… psik – Feliksa złapał nagły atak kichania.  

  - Ha, ha, ha! Jeszcze tylko pomieszamy i brzuszek napełniamy! Ha, ha, ha…

  Wszystko mocno wymieszał, zanurzając Feliksa w gęstym wirze. Z kotła buchnęła para, roznosząc wokoło nieprzyjemny zapach. Zupa bulgotała. Wayne zanurzył w niej blaszany czerpak, nalewając pełny drewniany talerz.

  - No, Feliksie, gdzie jesteś? – mówił do siebie, zataczając palcem kręgi w zupie. – No wyłaź, pokaż się… Ach, tu jesteś… Nie, nie uciekaj! I tak cię złapię.

  Chwycił mocno dwie wystające nogi i zgniótł je w pięści, po czym zaczął odgryzać kolejno: głowę, ręce, nogi, a na koniec…

  Na koniec pierdnął.

*   *   *

  Feliks pierdział. Niespokojnie wiercił się po łóżku, raz za razem puszczając bąki.

  - A żeby mu dupę rozwaliło! – warknęła Ester, skręcając się ze smrodu. – Śpi w najlepsze i bombarduje nas tu swoimi aromatami…

  Edgar pokręcił głową.

  - Ester, to wcale dobrze nie wygląda… On śpi już przeszło siedem godzin…

  - Poczekaj no – zastopowała – jak ja mu zaraz zapałkę pod tyłek podłożę…

  - Co ty, chcesz abyśmy w powietrze wylecieli?!

  - A niby jak go inaczej obudzić?

  Edgar wzruszył ramionami.

  - Ja myślę, że potrzebny jest tu lekarz – powiedział.

  - Phi! Edgar, te gazy to on ma po wczorajszej wódzie! Lekarz tu nie potrzebny.

  - Ta, a jeśli od tych gazów mu naprawdę dupę rozsadzi?!

  - To co?

  - To gówno! To będziesz go miała na sumieniu, ot co!

  - Ach – ciężko westchnęła – co to my się z tym Feliksem nie mamy…

  - Mówię: bez lekarza się nie obejdzie.

  - Chyba psychiatry…

  Feliks pierdnął. Głośno, bardzo głośno.

  - Dobra – uległa – nie będziemy mieli za co bydła kupić, ale jedź, jedź i przywieź lekarza.

*   *   *

  - Miło mi – doktor ucałował prawice Ester. – Czupa Kabra jestem. El Czupa Kabra.

  - Mi również bardzo miło – Ester skinęła głową, podziwiając łysinę lekarza.

  - Słucham, gdzie chory?

  - A, tak, proszę, tędy – poprawiła włosy i poprowadziła doktora El Czupa Kabrę do izby Feliksa. 

  - Czy to ten kawaler? – dopytał się lekarz, wskazując na wystającą z nad pierzyny głowę czarnowłosego młodzieńca.

  - Tak, panie doktorze.

  - Och, tylko nie doktorze! – fuknął. – Po prostu: El Czupa Kabra.

  - Tak panie… ech… Czupa Kabra.

  Doktor usiadł na łóżku i już miał ściągnąć z Feliksa pierzynę, gdy nagle Ester wstrzymała jego rękę.

  - Panie dok… Czupa Kabra, to… to jest raczej nie wskazane – mówiła, postękując – bo, bo jak by to panu powiedzieć… ech… chory ma… ma wiatry.

  - Pani, toż to żaden problem – obojętnie rozłożył ramiona. – El Czupa Kabra nie z takimi przypadkami się spotykał… - Naraz ściągnął pierzynę, skrzywił się i zakasłał. A Feliks…

  Feliks pierdnął.

  - No, z takimi to się może i jeszcze nie spotykałem – przyznał, po czym ze swej skórzanej torby wyciągnął szklaną klepsydrę. – Pan Edgar opowiadał mi, że chory ostatnio bardzo słabo się czuł. Mówił, że mdlał, a po nocach dręczyły go koszmary, ach, napomknął mi jeszcze coś o tym pierdzeniu, alem zapomniał. Cóż, wnioskuję z tego, że jest to tak zwana choroba kiblowa – problemy ze sraniem, za przeproszeniem.

  - O Boże!

  - Nie, proszę się nie martwić; kibel to on jeszcze nie jeden zapcha. Ale nie o tym tu mowa. Wyleczyć to prosto – lewatywę zrobić wystarczy. Lecz co by się upewnić w moim twierdzeniu, musimy najpierw tętno zmierzyć. Wie pani, czym najlepiej tętno się mierzy?

  - Nie, nie wiem.

  - Tak myślałem. Tętno mianowicie, mierzyć najlepiej starym, babcinym sposobem, to mierzeniem ilości pierdów na minutę. Ja odwracam klepsydrę, a pani będzie rachować. Gotowa?

  - Tak, ale…

  Doktor przekręcił klepsydrę, a Ester, nie wiadomo czy zdziwiona, czy roześmiana, zaczęła liczyć. Skończywszy oznajmiła:

  - Sto sześćdziesiąt cztery.

  Doktor potarł się po łysinie.

  - Niedobrze, niedobrze – powiedział. – Sto sześćdziesiąt cztery pierdy na minutę… Ach, wygląda to mi na gazowe zapalenie odbytnicy. Gdybym zjawił się godzinę później, mogłoby dojść do samo-zaczadzenia, a w konsekwencji nawet do śmierci. Ale nie traćmy czasu. Proszę przygotować wanienkę ciepłej wody z dodatkiem soli kuchennej i pieprzu. Szybko.

  - Pieprzu?

  - Tak, pieprzu. I soli. Prędzej!      

  Gdy Ester wykonała wszystkie polecenia doktora, ów powiedział:

  - A teraz przejdziemy do ostatniego i najobrzydliwszego etapu: przepychania. Jeśli owa czynność wydaje się pani ohydna proszę opuścić pomieszczenie i zrobić sobie herbatkę. Albo nie, lepiej nic nie pić i nic nie jeść. Najlepiej pani zrobi, jak w ogóle wyjdzie z domu. Ot, na świeże powietrze. A jeśli zaś pani chcę – doktor zatrzymał się, bo spostrzegł, że Ester w ogóle nie ma w izbie. Nie wiedzieć czemu, uśmiechnął się enigmatycznie, a dopiero potem zabrał do roboty.

  Było w tym uśmiechu coś dziwnego…

*   *   *

  - Pani, nie trzeba! – krzyknął doktor, zapytany o wysokość zapłaty. – Toć mi sama satysfakcja z pomocy wystarczy… Nie, nie wezmę ani grosza! Ach, proszę tylko pamiętać o odpowiedniej diecie dla chorego: żadnych tłuszczów i nic słodkiego. Zapamięta pani? A, i jeszcze żadnych grochówek, fasolówek i tym podobnych. Zrozumiano?

  - Tak.  

  - Niestety, taka dieta ma go obowiązywać aż do zasranej śmierci. I jeszcze jedno: proszę się nie przejmować bladością chorego, to normalne po takich zabiegach… No cóż, żegnam. Dowidzenia, pani.

  Odjechał tak szybko, że Ester nawet nie zdążyła podziękować.

*   *   *

  W dwa dni później Feliks doszedł do siebie i stwierdziwszy, że rzeczone dolegliwości już mu minęły, wypił jedno z kilku odłożonych na czarną godzinę win. Pociągnął sobie równo, skrzywił się lekko i ledwo zdążył schować butelkę za bluzkę, gdy do izby wtargnęła Ester.

  - Ruszałeś coś z kasy odłożonej na bydło?! – zapytała, właściwie wydając już wyrok.

  - Ja? No coś ty?

  - Na pewno?!

  - Na pewno!

  Feliks mówił prawdę, rzeczywiście nie tknął ani lira z odłożonych pieniędzy.   

  - Czyżby nasze pieniądze zginęły?

  - Jakbyś zgadł!     

  Feliks machnął obojętnie ręką i wbił oczy w podłogę.

  - To i lepiej – powoli unosił głowę do góry. – Po tej ostatniej lewatywie jakoś odechciało mi się tych gównianych interesów…

  - Co żeś powiedział?...

  - Oj, bo ten Czupa Kabra to złą metodę zastosował. Mi to wódka i ciepłe łoże było potrzebne, a nie tam jakaś lewatywa…

  Ester złapała się za głowę i mocno szarpnęła włosy. Krzycząc, wybiegła z izby.

  - Edgar! Edgar!  

*   *   *

  - Skąd żeś wynalazł tego Czupa Kabrę!? Tego złodzieja, mendę zasranego i najgorszego ciula?! Pytam, skąd?

  Edgar przełknął ślinę; wyglądał tak, jakby za chwilę miał zwymiotować.

  - No normalnie: natknąłem się na ulicy. A co?

  - A to, że z niego zwykły, nieokrzesany chłop czerstwy! Ukradł nam wszystkie pieniądze!

  - Co?

  - Nici z ranczem, nici z bydłem! Dotarło?

  - O cholewcia…

  - Ale poczekaj no tylko; najpierw to ja się do dupy Feliksowi dopiorę! Bo gdyby nie on, nie byłoby Czupa Kabry, ale byłyby pieniądze! 

*   *   *

  - Chcesz mi się do dupy dobrać? – zdziwił się Feliks. – Ale, że jak? Ja nie rozumiem?... Za co?  

  - Zara zrozumiesz, ty… ty chłopie z zatwardzeniem!

  - O nie, w tym domu nikt mnie obrażać nie będzie! – warknął, robiąc się cały czerwony. – Ja żem w niego całe swe oszczędności…

  - Dwadzieścia tysięcy lirów, wielką mi fortuna! Ja z Edgarem zrzuciłam się po pięćdziesiąt… 

  - Dupa!

  Ester tupnęła nogą; Feliks uderzył pięścią w stół. Oboje wyglądali tak, jakby za chwilę pięściami mieli sobie wyjaśnić, kto ile pieniędzy uiścił na zakup rancza. Zapewne tak by się stało, gdyby w samą porę do izby nie wpadł Edgar.

  - Ejże, przestańcie już z tymi pieniędzmi! Stało się…

  - Łajno ci do tego, Edgar! – przerwała mu Ester, ostro. – Gdyby nie Feliks i te jego zasrane problemy…

  - Dajmy już temu…

  - Nie! To Feliks…

  - To ty jesteś winna! – wypalił nagle Edgara. – Ty nie upilnowałaś doktorka! Jesteś bezmyślna!

  - Więc to wszystko moja wina, tak?

  - Wybacz, nie chciałem tego mówić…  

  Po policzku Ester spłynęła łza.

  - Jeśli macie się przeze mnie pokłócić – zaczął Feliks słysząc cichy szloch; zatrzymał się na chwilę i dodał: - to lepiej, żeby mnie tu w ogóle nie było!

  Wybiegł z izby, trzasnął drzwiami. Na zewnątrz dosiadł konia i odjechał.

*   *   *

  Rankiem ziemia telepała, tak mocno, że Ester spadła wraz z kołdrą z łóżka, a Edgar, podrywając się nagle, zawalił głową w drewnianą belkę. Oboje, jak rażeni wybiegli z domu, oczekując jakichś strasznych kataklizmów. Zamiast nich ujrzeli pędzące stado bydła. Tak, to na pewno nie była żadna fata morgana. Setki sztuk zwierząt i kilka jeźdźców, napędzających je do zagrody; zagrody Ester, Edgara i… i Feliksa.

  Ten ostatni podjechał właśnie do dwójki swoich przyjaciół, roześmiany od ucha do ucha.

  - Feliksie kochany – zaczęła Ester – mógłbyś mi wyjaśnić…

  - Nie mi dziękuj – odpowiedział szybko, nadal śmiejąc się do rozpuku. Widać było, że jest po kilku piwach. – To zasługa moich kumplów z zajazdu.

  - Eee… Kogo, przepraszam? 

  - Chłopaki w obliczu tej strasznej tragedii jaka nas spotkała, postanowili, że zrzucą się i dadzą nam po jednej krówce ze swojego stada – powiedział dumnie wypinając pierś. Ester zamurowało: nie wiedziała co powiedzieć, a Edgar spokojnie zaś spytał:

  - Cholera jasna, to ile ty masz tych kolegów?

 

Radosław Tomala

 

 

 

 

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur