Cegła - Literatura - Proza - Poezja
100 000 KSIĄŻEK NA WWW.TAJNEKOMPLETY.PL !!!
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Radosław Tomala

Gnom

Kiedy się obudziłem powieki kleiły mi się okropnie. Z trudnością odczytałem godzinę na zegarku. Był kwadrans po ósmej. Wsunąłem na stopy kapcie i ostrożnie wstałem. Przetarłem dłońmi zmęczone oczy i głośno ziewnąłem. Chwiejnym krokiem podszedłem do konsoli, na której do czwartej grałem w najnowszego „Residenta”. Odsunąłem konsolę na bezpieczną odległość, tak aby przypadkiem się o nią nie potknąć. Najchętniej pospałbym jeszcze kilka godzin, ale niestety mój organizm nie toleruje spania w dzień. No chyba, że jest to dzień wyjątkowo pochmurny, deszczowy i do tego wietrzny. Wtedy mogę spać, jak zabity.
 W łazience odkręciłem lustro w stronę ściany, tak by nie zobaczyć w nim odbicia swojej twarzy. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że wyglądam jak najpotworniejsze zombie świata i żadne zwierciadło nie musiało mnie w tym uświadamiać. Zimną wodą przemyłem twarz, przyczesałem włosy i lekko nastroszyłem je na żel. Na śniadanie zjadłem cebularza z szynką i topionym serem. Popiłem wszystko kubkiem zbożowej kawy i włączyłem telewizor. Nie zdążyłem do końca obejrzeć Wiadomości, bo do domu wpadła niespotykanie rozhisteryzowana babcia.
 - Pawełku, Pawełku! – krzyczała od samego progu. – Ratuj!
 Zmarszczyłem z zaciekawieniem czoło i spokojnie zapytałem:
 - Co się stało, babciu?
 - Nieszczęście, tam, na podwórku!
 Przestraszony wyjrzałem za okno. Za rosnącymi przy płocie wysokimi tujami unosiły się kłęby białego dymu.
 - To Ufo, to Ufo Pawełku! Zróbże coś!
 Postawiłem oczy ze zdumienia. Nie sądziłem, że rzeczywiście od tych przeróżnych oper mydlanych, można kompletnie zbzikować. Widać się myliłem.
 Wybiegłem z domu. Powietrze przesiąknięte było ostrym, gęstym dymem. Złapałem za służący do podlewania ogródka szlauch, zmrużyłem piekące oczy i na ślepo zacząłem polewać wodę dokoła. Po kilku minutach dym się przerzedził i mogłem dokładnie skierować strumień wody tam, skąd wydobywał się ogień.
 Gdy już z niezidentyfikowanego obiektu unosiła się tylko para, pobiegłem zakręcić wodę i wróciłem na miejsce akcji. Przedmiot był istotnie bardzo ciekawy i naprawdę przypominał latający spodek Ufo. Miał około czterech metrów średnicy, zakończony uchwytem właz, na którym migały się dziesiątki kontrolek, i jakieś dwie atenki, przypominające trochę te samochodowe. Rzuciłem kamieniem w miejsce, gdzie blacha była najbardziej wgnieciona i skąd nadal dobywało się dziwne syczenie. Pomimo płomieni wehikuł nie wyglądał wcale aż tak źle, właściwie to pożar nie pozostawił po sobie żadnych śladów. Zadziwiające.
 Nagle ze środka pojazdu dobiegło mnie czyjeś dobijanie.
 - Help me, help me! – krzyczał ktoś po angielsku.
 To pewnie jakiś nowy amerykański wynalazek, pomyślałem. Złapałem uchwyt przez ścierkę i mocno pociągnąłem właz do siebie. Zaciski puściły, a ze środka wyskoczył niewielki stwór, wyglądem przypominający tolkienowskiego hobbita. Miał krótkie kończyny, rzadkie włosy i duże, wyłupiaste oczy. Nosił pasiasty sweterek z pagonami i szorty.
 Trzymając się rękoma za głowę, biegał po całym podwórku i w kółko powtarzał jedno słowo „fuck”. Wreszcie zatrzymał się, stanął naprzeciwko mnie i groźnie wymierzył do mnie palcem.
 - You – powiedział.
 - Czego chcesz?
 Karzełek zakasał rękawy i zaczął coś majstrować przy zegarku. Po chwili splunął na ziemię.
 - Polak! – wycedził, swoją małą stópką tupiąc w ziemię. – Zapłacicie mi za to!
 Skrzyżowałem ręce na piersi i obdarzyłem karła drwiącym spojrzeniem.
 - Taki wypierdek, a tyle języków zna – westchnąłem.
 - Znam wasze wszystkie języki!
 - Widać tylko, że nie bardzo je rozróżniasz – zakpiłem. – Choć gdy się ma kurzy móżdżek, to rzeczywiście nietrudno Anglię z Polską pomylić…
 - Musiałem sprawdzić szerokość geometryczną, osiłku!
 - Chyba geograficzną, matołku…
 Karzeł zrobił urażoną minę, pomruczał pod nosem i nagle wypalił:
 - Masz mnie natychmiast przeprosić!
 - Ha, ha… Ani mi się śni – naigrywałem się dalej z karzełka.
 Skrzat zrobił się ze złości cały czerwony.
 - Zobaczymy puchatku, czy taki wygadany będziesz, jak przylecą oficerowie z mojej jednostki. Za zniszczenie nie swojego mienia dostaniesz takie baty, że cię rodzona nie pozna.
 Złapałem karzełka za pagon i uniosłem metr nad ziemię.
 - Słuchaj knypku, ty mnie straszył nie będziesz – powiedziałem i zasadziłem mu mocnego kopa w tyłek. Skrzat przeturlał się kilkanaście metrów, postękując z bólu.
 
***
 
 Karzełka wsadziłem do worka i zamknąłem w piwnicy. Sam zaś bliżej przyjrzałem się pojazdowi, którym przyleciał. Spróbowałem go przekręcić, ale był zbyt mocno wbity w ziemię.
 - Ciekawe, ile coś takiego może ważyć? – zastanowiłem się. – Jakby to tak na skupie złomu opylić…
 Wyciągnąłem telefon i wybrałem numer kumpla.
 - Część Konrad – powiedziałem, gdy już mnie połączyło. – Słuchaj, mógłbyś zaraz do mnie wpaść? Interes jest.
 - Interes? Okej, zaraz będę.
 Schowałem komórkę do kieszeni. Z domu wyszła babcia. Szła w moim kierunku ze złożonymi do modlitwy dłońmi.
 - I co to jest, Pawełku?
 - Babcia się nie martwi – uspokoiłem. – Jeszcze na tym zarobimy.
 - Może zadzwońmy lepiej do Zosi i Tomasza?
 - Po co mamy psuć im wakacje – powiedziałem, bo obecność rodziców była akurat najmniej potrzebna. – Ja sobie ze wszystkim poradzę. A babcia włączy Radio Maryja i razem z Rydzykiem modli się do Boga. Tak będzie najlepiej.
 - No tak – przyznała. – Poradzisz sobie.
 Babcia poszła do domu. W połowie drogi odwróciła się, jakby o czymś zapomniała.
 - Aha, na kolację będą bliny – zawołała.     
 Konrad zjawił się kilka minut później. Jak zwykle ubrany był w kolorowe spodenki i hawajską koszulę, jakby wybierał się na skąpaną w słońcu plażę. Co prawda, słońce prażyło niezwykle mocno, ale plaża była daleko stąd…
 - Ja cię – zdumiał się Konrad, przesuwając palcem po karoserii pojazdu. – Czyste aluminium.
 - To dlaczego takie ciężkie, że ruszyć nie idzie?
 - A co ty się przejmujesz!? Słuchaj z nieba ci praktycznie złoto spada i jeszcze narzekasz. Tylko trzeba się jakoś szybko tego pozbyć, bo rzeczywiście się jacyś Rosjanie albo Amerykańcy przyczepią.
 - I właśnie między innymi po to do ciebie zadzwoniłem.
 - Spokojna głowa. Wezwiemy pomoc drogową, niech to wciągają na lawetę i wiozą na skup. Wydamy pewnie ze stówkę, ale zarobimy dużo, dużo więcej. Bo chyba się podzielisz, co?
 - No wiesz, coś ci tam odpalę…
 - Mam nadzieję.
 - Tylko, że myślałem jeszcze o tym, by się tego trochę inaczej pozbyć. Uważam mianowicie, że lepiej za coś takiego może zapłacić jakiś specjalny handlarz, koneser…
  - Wątpię. Taki miłośnik jest zazwyczaj biedny, jak mysz kościelna. Jeśli chcesz wyciągnąć więcej, to tylko na czarnym rynku.
 - No właśnie…
 - Nie ma, co gdybać. Podzwonię dzisiaj po znajomych, popytam tu i tam. Jak nic nie znajdę, to jutro dzwonimy po lawetę i na złom z tym wehikułem. Umowa?
 Przybiłem z Konradem piątkę na potwierdzenie.
 
***
 
 Popołudniu włączyłem moje ulubione GTA. Nieważne, że Vice City przechodziłem już bodaj jedenaście razy, znam na pamięć każdy zakątek miasta, przeszedłem wszystko, co było do zaliczenia, znalazłem 100 ukrytych paczek, zabiłem tysiące ludzi, a zebrane pieniądze liczę w milionach dolarów. I tak zagram w to raz jeszcze, choćby dla samego, niepowtarzalnego klimatu lat osiemdziesiątych. Tak, Vice City to genialna gra. Można grać i grać, aż wzrok odmówi posłuszeństwa.
 Teraz już nawet misja ze zdalnie sterowanym helikopterem nie stanowi dla mnie problemu. Pamiętam, że po raz pierwszy przechodziłem ją z bratem ciotecznym. On sterował, a ja rzucałem bomby. Ci przeklęci ochroniarze… Kiedy już udało nam się ukończyć misję, dane mi było zobaczyć piękną animację eksplodującego budynku. Wtedy, w roku 2003 wywarła na mnie niesamowite wrażenie. Dzisiaj niestety niewielu graczy jest w stanie dostrzec jej szczególność. Choć w sumie, to się nie dziwię; gdybym zaczynał od porażającej IV, to i do Vice City podchodziłbym, jak do gorszego produktu. Dla dzisiejszych graczy liczy się przede wszystkim grafika. Raczej się do nich nie zaliczam, ale grając w Phantom Hourglass na przenośnej konsoli Nintendo, nie raz ironicznie uśmiechałem się do wspomnień Wind Wakera z GameCube. 
 Kiedy już miałem wyłączać komputer, z dołu dobiegł dziwny szmer, następnie dwukrotny odgłos zamykanych z trzaskiem drzwi i przerażony wrzask babci. U licha, co się znowu stało?
 - Ludzie, ludzie! – krzyczała babcia. – Ja tego już nie przeżyję…
 Zbiegłem jak szybko mogłem. Widząc ciężko oddychającą babcię, która wspierała się o poręcz schodów i wyglądała, jakby za chwilę miała wyzionąć ducha, nie pytałem już o nic, tylko od razu pognałem na dwór. Wzrokiem szybko uchwyciłem postać oddalającego się karzełka. Pobiegłem w ślad za nim.
 - Zatrzymaj się konusie! – zawołałem. – Inaczej ci nogi z dupy powyrywam!
 Karzełek obejrzał się. Z rąk wypadła mu półlitrowa butelka z babciną nalewką. Podniósł ją i powrotem zerwał się do ucieczki. W biegu pochwyciłem kilka kasztanów i rzuciłem nimi w skrzata. Dwa trafiły mu w plecy. Karzełek zachwiał się lekko, ale szybko odzyskał równowagę. Dzieliło nas jakieś dziesięć metrów. Różnicę tę bardzo wolno niwelowałem, bo skrzat choć mały, był cholernie szybki. Swoimi krótkimi nóżkami przebierał w powietrzu w takim pędzie, jakby w tyłku zamontowany miał jakiś motorek z turbodoładowaniem. Zaczynałem żałować, że nie poszczułem karzełka moim dwuletnim wilczurem. On już by go na pewno dogonił…
 Tymczasem karzełek wykonał nagły zwrot i przecisnął mi się między nogami. Nieporadnie wyhamowałem i chcąc ostro ruszyć pośliznąłem się na trawie. Upadłem na pierś. Zamierzałem raz jeszcze zerwać się do biegu, ale unosząc głowę ujrzałem chowającego się między wysokie żyto skrzata.
 - I szukaj igły w stogu siana – westchnąłem. Karzeł był już poza moim zasięgiem.
 
***
 
 W domu kilkukrotnie próbowałem wmówić babci, że to, co widziała, wcale nie było ufoludkiem, tylko jakimś szwędającym się po wsi kotem. Powiedziałem też, że to nie wypada, aby przykładny chrześcijanin wierzył w takie niestworzone rzeczy. Na koniec dodałem jeszcze, że zbliża się czas radiowej Koronki do Miłosierdzia Bożego, o której babcia zapomniałaby przez te swoje dziwne fanaberie.  
 Wieczorem, kiedy babcia wesoło plotkowała z sąsiadkami na drugim końcu wsi, ktoś zadzwonił do drzwi. Czytałem akurat „Kuzynki” Pilipiuka, a że znajdowałem się w niezwykle ciekawym fragmencie, trochę czasu upłynęło nim zszedłem na dół i otworzyłem. Przed wejściem stał osobnik wyglądem zbliżony do niedawno zapoznanego karzełka. Z tą różnicą, że ten był zupełnie łysy i zamiast sweterka nosił prawdziwy, oficerski mundur. Na pagonach miał po cztery gwiazdki.
 - Czy pan Paweł Bernaciak? – zapytał.
 - Tak, to ja. O co chodzi?
 - Kapitan Bieńczyk. – Oficer podał mi rękę i mocno nią potrząsnął. Choć miał małą dłoń, to uścisk diabelnie silny. – Przejdę od razu do konkretów. Dzisiaj, w wyniku feralnego incydentu, na pańskim podwórku rozbił się międzygalaktyczny wahadłowiec, należący do Ministerstwa Armii Ufoludków z siedzibą w starym uniwersum Planety Niefrasobliwej, a wyprodukowany w stacji kosmicznej Radoryż…
 Zrobiłem zdziwioną minę i jedynie pokiwałem potakująco głową.
 - Jak sam pan widzi, wynikła bardzo delikatna sprawa. – Kapitan przeszedł na swobodny, nieurzędowy ton. – Konflikt międzygalaktyczny… znaczy się, konflikt między mną a generałem Eichsztetem wisi w powietrzu. Jeśli generał dowie się o zaistniałym incydencie, to… Wolę nie myśleć, co wtedy będzie…
 Zacząłem powoli kapować. Wypiąłem z wyższością pierś i spojrzałem na oficera z góry.
 - Rozumiem, rozumiem, ale…
 - No panie Pawle… przepraszam… w imieniu Ministerstwa Armii Ufoludków…
 - Nie wiem, nie wiem…
 - Ale panie Pawle… Nie dałoby się tak… polubownie jakoś…? W ramach dobra pokoju we wszechświecie…
 W tym momencie, jak spod ziemi wyrosła postać karzełka. Skrzat był zdyszany i lekko podchmielony. Chwiał się na nogach.
 - Panie kapitanie, panie kapitanie! – krzyczał, pokazując na mnie palcem. – Łapie pan tego pierońskiego troglodytę, to mu własnymi rękoma łeb ukręcę!
 - Zamknij się szeregowy Kurduplu! – zagrzmiał kapitan. – Żebym ja ci przypadkiem czego innego nie ukręcił!
 - Chętnie zrobię to osobiście – zaofiarowałem się. – Przez tego gnoja moja babcia omal nie dostała zawału. Wsadziłem krasnala do wora i zamknąłem w piwnicy. Skubaniec wydostał się jakoś i kiedy babcia schodziła po kartofle na bliny, ten zbiegł robiąc niemożliwie dużo hałasu i przy okazji podwędzając butelkę z nalewką.
 - I widzi pan, z nim tak zawsze. W nocy zwinął wart tryliony wahadłowiec, czego skutki są już tragiczne, a mogą być jeszcze gorsze…
 Skrzat splótł ręce z tyłu i smutno spuścił głowę.
 - Ja tylko chciałem…
 - Milcz ty odszczepieńcu – przerwał mu natychmiastowo kapitan. – Już ja oto zadbam byś za swój kompromitujący czyn odpowiednio odpokutował. A teraz na kolana i błagaj o litość! A spróbuj mi się tylko odezwać.
 Skrzat posłusznie uklęknął przed kapitanem. A że był lekko dziabnięty, to z utrzymaniem równowagi miał niemałe problemy. Chwiał się niczym kiepski żołnierz na nocnej warcie. Do przodu i do tyłu, na lewo i na prawo.
 - No, a wracając do sprawy. To jak będzie, panie Pawle?
 - Może i się jakoś dogadamy… Choć nie ukrywam, że na wasz pojazd mam już pewnego kupca…
 - Kupca? Jak to?
 - Ano kupca, panie kapitanie. W końcu, jakby nie patrzeć, to ta machina z nieba mi spadła. Niejako więc, należy do mnie.
 Kapitan podrapał się po szyi, robiąc zatroskaną minę. Niechętnie sięgnął ręką do kieszeni, z której wyciągnął plik banknotów.
 - Dziesięć tysięcy euro – powiedział. – Starczy?
 Chwilę milczałem, trzymając oficera w niepewności.
 - Dobrze, ale robię to tylko ze względu na międzygalaktyczną aferę, która grozi waszemu uniwersum.
 Kapitan ścisnął mi po męsku dłoń, serdecznie dziękując.
 - Dobry z pana człowiek, panie Pawle.
 Skinąłem głową na skrzata.
 - A z nim, co będzie? – spytałem.
 - Dokładnie to, co być powinno – odpowiedział rzeczowo oficer. – Dosięgnie go najwyższy wymiar kary.
 - Czyli?
 - Śmierć przez rozstrzelanie.
 Karzełek znieruchomiał. Z rozdziawionymi ustami i wywalonym na wierzch językiem, wyglądał jak najlichsze stworzenie świata. Muszę przyznać, że zrobiło mi się go trochę żal.
 - A może Kurdupel zostałby tu, u mnie – zaproponowałem.
 Kapitan popatrzył na mnie, jak na wariata. Karzełek zaś miał już nie tylko jęzor wywalony na wierzch, ale także oczy. Chyba ze zdziwienia.
 - Nie zdaje pan sobie sprawy, na co się porywa – ostrzegł oficer.
 - Poradzę sobie.
 - Cóż, skoro taka pańska wola – westchnął kapitan i krzyknął coś w nieznanym języku do krótkofalówki. Po chwili nad horyzontem pojawiła się sylwetka zmierzającego w naszą stronę helikoptera.
 Kapitan po raz ostatni uścisnął mi dłoń. Następnego razu bym pewnie nie wytrzymał.
 - Dziękuję w imieniu moim i Ministerstwa Armii Ufoludków – powiedział oficer. – Aha, uważa pan na tego Kurdupla, bo to naprawdę wyjątkowy przypadek.
 - Okej, będę ostrożny.
 Helikopter zniżył się tuż nad podwórkiem. Wiatr wywołany przez obracający się wirnik, wygiął gałęzie rosnącego opodal kasztanowca, niczym szalejący wicher. Ze śmigłowca zrzucono kilkunasto metrową drabinę sznurkową, po której wdrapał się kapitan Bieńczyk do środka helikoptera. Następnie spuszczono linę, do końca której przytwierdzony był jakiś magnes, a przynajmniej coś, co magnes przypominało. Łapka chwyciła znajdujący się na środku podwórka wahadłowiec, który razem ze śmigłowcem uniósł się wysoko w powietrze. Po chwili helikopter zniknął z pola widzenia.
 Wyciągnąłem komórkę i zadzwoniłem do Konrada.
 - Słuchaj stary, z tym wehikułem, to już nieaktualne.
 - Nieaktualne? Jak to?!
 - Już go nie mam.
 - Cholera jasna! Kto zwędził?
 - Eee – zastanawiałem się chwilę, co powiedzieć. – Amerykanie!
 - Kurna, wiedziałem, że ten Obama to wszędzie łapy wsadzi. Ten pieroński, przeklęty…
 Rozłączyłem się. Mój przyjaciel zapewne jeszcze przez kilka minut będzie rzucał klątwy pod adresem obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych, nawet nie zauważając, że połączenie zostało przerwane.
 Tymczasem skrzat wstał z klęczek, rozmasował kolana i pociągnął nosem. Spojrzał na mnie błyszczącymi się oczyma. Nie wiedziałem, czy to od łez, czy też alkoholu.
 - I co, najpierw ukręcisz mi łeb, czy raczej wyrwiesz nogi z dupy?
 Śmiałem się głośno i długo.
 - Mam lepszy pomysł.
 - Masz?
 - Tak. Wiesz dlaczego nie dopuściłem, by kapitan zabrał cię ze sobą?
 - No… Chciałeś się nade mną poznęcać osobiście?
 - Akurat to mi frajdy nie sprawia. Pomyślałem mianowicie, że za grube pieniądze sprzedam cię do jakiegoś zoo.
 Skrzat przygryzł kciuk, jak małe dziecko.
 - Zrobisz to?
 - Sam nie wiem. Generalnie wolałbym, żebyś tu został, ale pewnie znów spieprzysz…
 Karzełek padł do moich stóp i zaczął się łasić niczym głodny pies.
 - Obiecuję, że nie ucieknę… Proszę… Będę ci pomagał w lekcjach… Znam wszystkie języki, dobrze rachuję…
 - Hmm? A rozrzucać gnój potrafisz?
 - Eee… Nie wiem. Jeszcze nigdy tego nie robiłem…
 - Spokojnie, żartowałem.
 Skrzat popatrzył z zaciekawieniem na rosnący w pobliżu krzew czarnego bzu. Zbliżył się do niego i roztarł w palcach jeden z czerwieniejących owoców.
 - To jest dobre na nalewkę, wino lub syrop – orzekł. – Za jakiś miesiąc owoce powinny nabrać ciemnofioletowego koloru, co będzie oznaczało, że są już dojrzałe. Wtedy narwalibyśmy ich z jakieś pięć kilo, z czego moglibyśmy zrobić dziesięć butelek wyśmienitego wina. O wiele lepszego od tych sklepowych sików. – Skrzat stanął na dużym kamieniu i zerknął w stronę sadu. – Ta jabłoń, to antonówka jest?
 - Tak.
 - To dobrze się składa, bo z kwaśnych jabłek także świetne wina wychodzą. Wiesz, słodki zawsze należy łączyć z kwaśnym. Wystarczy spojrzeć na sukces, jaki w całym wszechświecie odniósł sos słodko-kwaśny. Dobra też jest pryta porzeczkowa. Masz porzeczki?
 Byłem pod coraz większym wrażeniem wiedzy skrzata na temat napojów alkoholowych.
 - Tego… U sąsiadów są.
 - A czarne czy czerwone?
 - Chyba czarne.
 - To super, bo czarne są o wiele lepsze. A na zimę zrobimy sobie miodcoka. Wiesz, co to miodcok?   
 Pokręciłem przecząco głową.
 - Nie bardzo.
 - Wódka z miodem. Uderza do głowy niczym czysty spirytus, ale też świetnie grzeje. Pamiętam, jak z kapitanem byliśmy na planecie Oziębła, na której awarii doznał nasz helikopter. Musieliśmy dziesięć godzin iść przez śnieżne zaspy, zmagając się dodatkowo z porywistym wiatrem i cholernie niską temperaturą, nim natrafiliśmy na jakiś dom. Gospodarz poczęstował nas wtedy właśnie miodcokiem. Natychmiastowo poczułem, jak wraca mi krążenie. No i natychmiastowo też poszedłem spać…
 - Upiłeś się?
 - Może nie aż tak bardzo, ale nie da się ukryć, że nie byłem w stanie ustać na nogach.
 Skrzat zeskoczył z kamienia i zaczął rozgrzebywać butem ziemię.
 - To jak będzie? Mogę tu zostać? Obiecuję, że nie będę ci przeszkadzał. Mogę spać nawet na strychu.
 Podrapałem się po szyi.
 - Wiesz, myślę, że się jakiś kąt dla ciebie znajdzie… w ostateczności…
 Skrzat w radości rzucił się mi na szyję.
 - Dziękuję, dziękuję! Zobaczysz, że ci się odwdzięczę.
 Postawiłem karzełka na ziemię, bo za chwilę by mnie udusił. Gnomy widocznie są tylko takie niepozorne…
 - Wystarczy, że nie będziesz mi przysparzał problemów – pouczyłem skrzata i dodałem jeszcze: - No i dobrze byłoby, gdybyś potwierdził te swoje zdolności z wyrobami alkoholowymi…
 
Koniec
 
 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur