Amore sacro. Religione sacro Spojrzy na nich łaskawie Syn umiłowany, połączy dwie ich twarze i wplecie w monidło, przeprowadzi w bólach aż po kres wezbrany, żeby włoskie Madonny doszyły im skrzydła. Tam zobaczą anioła z galaktyką w dłoni, szeregi eremitów w drewnianych sandałach, oraz faunę edeńską na tle rajskiej flory – wszystko przejdzie ścieżką ostrą niczym pałasz. Bo ostry tamten koniec. Głownia obosieczna. Gdyż tam już nie są ważne żadne ziemskie śluby, a pieczęć przysięgi złamie chłodność wieczna, co połączone wcześniej – rozdzieli cherubin. I nie wiadomo będzie, czy rajski konkubin wejdzie razem z nią w niebo – trochę jak w dwa piekła. Amore sacro. Religione profano Bogini ich okryje dziewiczym jedwabiem, postawi na straży im rzeczne bałwany, gdy będą jakby śnili spływając korabiem. A potem dzień nastanie. Bóg. Syn i kochanek. Przywitają te brzegi nieznane cumując. Ona zdobna w tatuaż, pachnąca lawendą, on okryty porożem jelenim i skórą – spłodzą dzieci-zwierzęta i wieczne legendy. Nie ulękną się ciszy szczerej ani burzy, ni stepów wysuszonych, ni puszczy pękatych – tylko się w jedne, drugie – leniwie unurzą. Póki im będzie dane wędrować tym światem, gdzie się żywiołów kilka przeciw ludziom brata, i wędrować się musi. Ze śmiercią jak stróżem.