Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Robert Karwat

Zwyczajna historia

Jeżeli chcesz ocalić królestwo, daj wewnętrzny ogień.

Antoine de Saint-Exupéry

 

Zwyczajna historia

 

Podziemny peron dworca oświetlony był światłem przybrudzonych jarzeniówek.
W listopadowy wieczór na ziemię zstępował już nocny chłód. Dworzec zapełniał się.
Ludzie wracali z pracy do podmiejskich miejscowości. Drewniane ławki zajęte były częściowo przez podróżnych, zaczęli też przychodzić bezdomni. Na peron weszło dwóch policjantów. Podeszli do siedzącego na jednej z ławek człowieka, okrytego łachmanami. Wydawało się, że śpi. Śmierdziało od niego. Obok ławki leżały dwie foliowe torby.

Policjanci zatrzymali się przed ławką. Jeden z nich odpiął gumową pałkę
i szturchnął siedzącego. Człowiek się poruszył.

– No, hrabio, wstajemy – powiedział policjant. – Zakłócasz porządek. Nie możesz tu zostać.

Człowiek podniósł się z wysiłkiem, sięgnął po swoje torby, jedną nogę zgiął
w kolanie, przenosząc na nią ciężar ciała, chwilę stał nieruchomo, po czym opadł
z powrotem na ławkę.

– Nie mogę, mam chorą nogę. Pozwólcie trochę odpocząć.

– Jak tu przyjdziemy następnym razem, ma cię nie być – usłyszał.

O kilka metrów dalej było stoisko z używanymi książkami. Stojący przy nim mężczyzna od dłuższego czasu niespiesznie przeglądał jedną po drugiej. W końcu wziął
w rękę odłożoną książkę, zapłacił, schował do przerzuconej przez ramię torby, po czym podszedł do ławki.

– Przepraszam pana – rzekł do siedzącego. – Zauważyłem, że ma pan kłopoty.
Może mógłbym pomóc?

Człowiek w łachmanach podniósł przygasły wzrok.

– Nie widział pan bezdomnego? Niech mi pan przyniesie wody. W reklamówce jest butelka. A jak pan chcesz, zostaw mi pan parę złotych.

– Pieniędzy panu nie dam. Ale wody przyniosę.

Wyjął z torby plastikową butelkę. W niedalekim barze poprosił o napełnienie jej wodą. Kupił jeszcze dwie drożdżówki i wrócił do bezdomnego.

– Proszę, to dla pana – podał trzymaną torebkę. – Niech pan trochę zje, to się pan wzmocni. Strasznie pan wygląda.

– Wiem. Dziękuję. Może da mi pan złotówkę?

– Powiedziałem już, że nie dam panu pieniędzy. Po co panu pieniądze? Zaraz pan je przepije. Niech pan popatrzy na siebie – jak pan tak może żyć?

– A co mam zrobić, jak nie mam nic? Domu nie mam. Miałem kiedyś pracę i to dobrą. Ale straciłem. Żona mnie wyrzuciła z domu. Nie jestem nikomu potrzebny. A tu jest ciepło. Wygonią, to pójdę gdzieś indziej. I jakoś będzie. A co to pana obchodzi?

– Może nie obchodzi, a może obchodzi. Widziałem, jak pana policjanci traktują –
z daleka i pałką. Ja im się zresztą nie dziwię. Kto by chciał przebywać w takim smrodzie? Niech pan pomyśli o sobie. Musi pan wyjść na powietrze, poszukać jakiejś pracy, umyć się i trochę ubrać. Jak pana żona wygnała, to musiała chyba mieć jakiś powód. Pewnie pan pił. Dom rzecz ważna, ale jak pan się stąd nie ruszy, to do końca życia nie będzie pan go miał.

– Może bym się i ruszył, gdyby nie to, że mam chorą  nogę. Odmroziłem ją ostatniej zimy. Uratowali mnie, ale potem zrobiła się rana. Ciągle się paskudzi.

Uniósł trochę nogawkę spodni i potrząsnął. Na posadzkę wypadło parę sztuk czegoś białego, co zaraz zaczęło się ruszać.

Stojący obok mężczyzna odruchowo cofnął się o krok. Zaraz potem rozdeptał szybko obłe kształty. Zauważył jeszcze, że wyglądały na tłuste. Przez chwilę nic nie mówił. W swoim życiu widział dużo, wielu upokorzeń  doświadczył też na własnej skórze,
ale żeby robaki jadły żywego człowieka …

– Stąd ten zapach padliny – pomyślał.

Spojrzał na siedzącego.

– Niech mnie pan uważnie posłucha. Mogę spróbować umieścić pana w schronisku dla bezdomnych. Wiem, do kogo mogę zadzwonić. Jeżeli to się uda, wyleczą pana.

– O, nie! – odpowiedział bezdomny. – Już byłem w schronisku razem z pijakami
i wariatami. Nie chcę tego powtarzać.

– Mówię o dobrym schronisku. Niech pan się zastanowi. Przecież będzie coraz gorzej. Tutaj nikt panu nie pomoże, najwyżej wygonią pana na dwór. Idzie zima – co pan z sobą zrobi?

Zastanawiał się przez chwilę.

– Wrócę za pół godziny. Wykonam parę telefonów i dowiem się, co się da zrobić.
Niech się pan poważnie zastanowi. I proszę zjeść te bułki.

Wracając kilkanaście minut później, ujrzał policjantów stojących przed ławką. Podszedł zdecydowanym krokiem.

– Dobry wieczór. Mam do panów prośbę o skontaktowanie się ze strażą miejską,
żeby przysłali tu kogoś z patrolu z samochodem. Mam zgodę na przewiezienie tego pana
do ośrodka dla bezdomnych. – A zwracając się do bezdomnego, rzekł:

– Proszę mi podać swoje imię i nazwisko oraz datę urodzenia. W ośrodku, do którego pojedziemy, jest szpital. Powiedziałem, że chce pan, aby tam pana umieścili. Chciałbym, żeby mi pan teraz potwierdził swoją zgodę. Radzę nie zastanawiać się, bo to jest najlepsze, co można było w tej sytuacji załatwić.

– Dobrze. Nazywam się Kazimierz Szczepański. Urodziłem się 10 lipca 1955 roku.

– Dzisiaj jest 18 listopada 2004 roku. Proszę zapamiętać tę datę, bo jak się panu uda, to może będzie to dzień pana drugich urodzin.

Minął miesiąc. Kazimierz został wyleczony. Lekarz powiedział, że jeszcze trochę,
a groziłaby mu utrata nogi. Pierwsze dni pobytu były okropne. Ciało poddawane różnym zabiegom odzywało się bólem. Przytępione dotąd zmysły nie dawały mu spokoju.
Kazimierz był zmuszany do różnych czynności, których dotychczas nikt od niego nie wymagał. Potem przywykł. Jadał regularnie, mył się codziennie. Spał na łóżku
w korytarzu, bo schronisko Markot-u było przepełnione. Warunki były bardzo skromne,
ale w porównaniu z dotychczasowym jego życiem był to luksus. Nie na darmo wśród pensjonariuszy ośrodka przyjęła się od dawna nazwa „Mariott”.

Najgorsze miało jednak przyjść ze strony, o której zdążył już zapomnieć.
Zaczął myśleć. Nagle odkrył, że ma dużo czasu, z którym nie wiadomo, co robić. Widział,
że wielu spośród współmieszkańców miało różne obowiązki w ośrodku. Póki co nikt mu
nie kazał podejmować żadnej pracy z wyjątkiem dbania o samego siebie. Sam zresztą
nie myślał nawet o tym, że mógłby mieć jakieś zajęcie. Ale bez jego woli zaczęło docierać do świadomości poczucie bezsensowności takiego życia. Na dworcu miał dużo zajęć. Żebranie o jedzenie lub papierosa, przeglądanie koszy na śmieci, zbieranie niedopałków, cierpliwe gromadzenie pieniędzy, żeby się czegoś napić, układanie się do spania w kącie czy na ławce – wszystkie te czynności wypełniały mu życie na dworcu. Do tego dochodziły częste wędrówki, bo policjanci co prawda tolerowali stałych bywalców, ale nie dawali im spokoju. Teraz tego wszystkiego zabrakło. A najgorsze było, że nie mógł zapalić papierosa.

Pewnego dnia Kazimierz zobaczył mężczyznę, który go wyciągnął z dworca. Pierwszą jego myślą było, że może wreszcie zapali papierosa. Posmutniał, gdy tamten mu powiedział, że nie ma pieniędzy. Zamiast tego zostawił mu książkę. Kazimierz dawno już nie czytał. Lubił kiedyś powieści przygodowe, wojenne – dobrze i łatwo się je czytało. „Stary człowiek i morze” – co to za książka? Na pierwszej stronie tuż za okładką ktoś napisał odręcznie: „Człowiek nie jest stworzony do klęski. Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać”. Zaczął czytać, ale mu nie szło. Trudno – spróbuje później. Szkoda, że tamten gość nie zostawił mu pieniędzy. Mówił, że nie ma – a taki szykowny, w krawacie! Po prostu nie chciał. Ale zanim odszedł, powiedział coś ciekawego – za parę tygodni Kazimierz będzie musiał stąd odejść, ale dostanie skierowanie do innego ośrodka poza Warszawą. To była dobra wiadomość. Coś się odmieni. I może wreszcie zapali?

Po kilkunastu dniach wspominał dni w ośrodku jak odległą przeszłość. Bardzo się ucieszył, gdy dostał to skierowanie i mógł wyjść – nareszcie wolny. Gdy szedł powoli
do centrum, zastanawiał się nawet, że może by tam pojechał. W kieszeni miał bilet, który dostał razem ze skierowaniem. Dali mu nawet kurtkę, bo była już zima
– w ostatniej chwili włożył do kieszeni zwiniętą książeczkę, tą o morzu i starym. A potem wylądował na dworcu. Tutaj czuł się naprawdę dobrze. Bilet sprzedał w kasie, a za otrzymane pieniądze kupił całą paczkę papierosów i dwie butelki wina. Och, dawno nie był tak bogaty!

Poczuł mocne szarpnięcie za ramię. Otworzył oczy. Nie bardzo wiedział, gdzie się znajduje. W głowie mocno mu się kręciło. Podniósł się z rozłożonej na posadzce tektury. Poczuł, że rękę włożył w coś mokrego – wytarł ją o spodnie.

– Wstawaj, człowieku! To nie hotel ani knajpa! – policjant był wyraźnie zły.
  Aleś się pan schlał. Nie można to było w domu, jak normalni ludzie?

Popatrzył uważnie na Kazimierza.

– A kogóż ja widzę, jeśli nie hrabiego? Czy mnie oczy nie mylą? Wróciłeś tutaj
– wy wszyscy wracacie, widać nie lubicie innego życia. Ha! Z tej okazji daruję ci
– możesz tu dzisiaj spać. Tylko uprzątnij wokół siebie.

Mijały kolejne dni, wszystkie takie same. Życie na dworcu nie było nudne.
Dni spędzał Kazimierz na zbieraniu pieniędzy wśród ludzi. Ze zdziwieniem stwierdził,
że idzie mu to łatwiej niż kiedyś. Czuł się zdrowszy, mocniejszy, noga mu już nie dokuczała. Ale sekret wyjawił mu kiedyś Zenek – młody chłopak, który, jak mówiono, wyciąga dziennie nawet i dwieście złotych.

– Spójrz na mnie. Jestem czysty, dobrze ubrany, odżywiony. Ludzie chętniej mi dają niż temu, co już na pierwszy rzut oka jest chodzącym trupem. Pamiętam przecież,
jak wyglądałeś parę miesięcy temu. Teraz jesteś gość. Mówię ci – myj się, bądź ogolony,
dbaj o ubranie. Reszta to kwestia techniki.

Kazimierz zastosował się do tej rady. Zaczął o siebie dbać. Odbywał czasem spacery do bogatych dzielnic, gdzie można było znaleźć dobre ubranie. Codziennie mył się i golił w dworcowej toalecie. Kupił sobie nawet szczoteczkę i pastę do zębów, bo pamiętał słowa Zenka: „ludzie nie lubią, jak komuś śmierdzi z gęby”. Mniej też zaglądał
do śmietników, a częściej kupował jedzenie. Przestał zbierać pety – papierosy kupował
na bazarku. A z alkoholu pił tylko wino – skończył z denaturatem i innymi wynalazkami.

Któregoś wieczoru usiadł na ławce. Nie chciało mu się jeszcze spać. Zaczął przeglądać zawartość toreb, gromadzących cały jego dobytek. Na dnie jednej z nich natrafił na książkę, podarowaną mu w schronisku. Otworzył i zaczął powoli czytać. Nie była ona podobna do tych, które znał z dawnych lat, ale zaczęła go wciągać, budząc jakieś bliżej nieokreślone myśli. Nie rozumiał tego starego człowieka, który tyle wysiłku wkładał w złowienie jednej wielkiej ryby, ale zaczął go podziwiać. Doczytawszy do połowy, poczuł się zmęczony, schował książkę i przeniósł się na swoje zwykłe miejsce. Nie mógł jednak zasnąć – coś mu przeszkadzało. Czuł jakiś niepokój, jakby pozwalał na coś, czego nie chce. Wyciągnął książkę. Było na tyle jasno, że mógł czytać, nie ruszając się z miejsca. Gdy skończył, spostrzegł, że na dworcu rozpoczął się już poranny ruch. Zamykając książkę, przeczytał jeszcze: „Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać”.

Czuł się zmęczony. Pozbierał się z wysiłkiem, poszedł się ogolić, a potem ruszył na swój zwykły obchód. Przechodząc w stronę hali kasowej, ujrzał kobietę, która siedząc na szerokich schodach, grała na małym instrumencie klawiszowym, a przed nią na plastikowym talerzyku leżało kilka monet. Pod wpływem jakiegoś odruchu sięgnął do kieszeni i położył złotówkę.

– Dziękuję – powiedziała nieznajoma. Sprawiała wrażenie zmęczonej.

Przyszedł wieczór. Kazimierz wahał się, czy pójść po wino. Jakoś nie miał ochoty.
Od kiedy zaczął mniej pić, nie dawało mu to już zapomnienia tak jak kiedyś. A nie szukał towarzystwa innych, bo wiedział, czym się to kończy. Tylko co w zamian? Zaczęło go znowu męczyć myślenie, tak jak wtedy w schronisku.

– Ale tutaj jestem sam i nikt mnie nie pilnuje – pomyślał. – Mogę robić, co zechcę. Tylko czego ja chcę?

Zaczął przeglądać zawartość posiadanych toreb. Wiele rzeczy, które wcześniej gromadził, nie interesowało go już. Zdecydował się większość z nich wyrzucić i po kilkunastu minutach wracał od śmietnika tylko z dwoma reklamówkami.

Przeszedł wzdłuż peronu. Zatrzymał się przy stoisku z tanimi książkami. Sięgnął do torby i wydobył swoją książkę.

– Czy ma pani coś tego autora?

Sprzedawczyni szukała przez chwilę.

– Mamy „Pożegnanie z bronią”.

– Wezmę ją. Ile płacę?

– Siedem złotych.

Sam się sobie dziwił. Mógłby za to kupić dwie paczki papierosów! Chyba mu się coś w głowie przekręciło.

Było jeszcze zbyt wcześnie, żeby iść spać. Poszedł podziemnym przejściem
w stronę dworca Centralnego. Na mijanej ławce coś leżało. Zbliżył się – był to instrument, który widział rano w rękach kobiety. Rozejrzał się, ale wokół nie było nikogo. Może go wyrzuciła?

W mroku tunelu, którym jeździły pociągi dalekobieżne, coś bielało. Kazimierz wychylił się ostrożnie – jakaś torba? Chyba ktoś to wyrzucił z pociągu. Doświadczenie nauczyło go, że trzeba sprawdzić. Ludzie wyrzucali różne rzeczy, niektóre bardzo przydatne.

Zeskoczył z peronu i poszedł obok toru w głąb tunelu. Minutę później zaglądał
do wnętrza torby podróżnej. Widział jakieś ubrania, coś jeszcze. Było zbyt ciemno
– sprawdzi potem. Już miał odejść z trzymaną torbą, gdy coś kazało mu spojrzeć dalej
w ciemność tunelu. Zastanawiał się, co tam widzi … Podszedł kilkadziesiąt kroków, gdy daleko w ciemności zobaczył światło. Zawahał się chwilę, potem przyspieszył. Już nie zdąży się cofnąć. Wiedział, że pociągi ostro hamują dopiero przy wjeździe na peron.

– Poczekam pod ścianą, jak pociąg będzie przejeżdżał. Ach, do licha, co to tam leży?!

Ostatnie metry przebył biegiem. Światła zbliżały się szybko. Schylił się, schwycił nieruchomo leżącą postać, była bardzo ciężka, światła go oślepiły, usłyszał pisk hamulców, ostatkiem sił szarpnął się w tył, uderzył o coś głową …

Ocknął się. Jaskrawe światło raziło w oczy. Poczuł ukłucie w rękę.

– Spokojnie, niech pan się nie rusza.

– Gdzie ja jestem?

– U nas, na komisariacie – usłyszał znajomy głos.

– Co się stało? – Bolała go głowa. Przypominał sobie …

– Upadł pan na kamienie. W ostatniej chwili wyciągnął pan tę kobietę.
Maszynista zobaczył, że coś się dzieje na torach, ale było za późno, żeby pociąg wyhamował. Dostał pan zastrzyk. Zaraz pan uśnie. Przewiozą pana do szpitala.

– A … ona?

– Zabrali ją na toksykologię. Coś połknęła – alkohol i jakieś proszki.
Ale jest przytomna. Wyjdzie z tego. Teraz spokojnie …

Otworzył oczy. Było miękko i ciepło. Ktoś się nad nim nachylał. Poczuł dotknięcie dłoni na czole. Ujrzał biały czepek i jasną twarz. Szumiało mu w głowie. Próbował się uśmiechnąć.

– Jesteś aniołem?

– Tylko pielęgniarką – usłyszał. – Niech pan odpoczywa. Zszyliśmy panu głowę. Wszystko jest w porządku. Za parę dni będzie pan zdrów.

Przez najbliższe trzy dni Kazimierz czuł się jak w raju. I nie tylko ze względu na jedzenie, spanie, ciepło. Uderzyły go dwie rzeczy, o których już zdążył zapomnieć: cisza i uśmiech. Coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że gdy wróci na dworzec, będzie mu źle.

Czwartego dnia zaraz po śniadaniu pielęgniarka otworzyła drzwi i uśmiechnęła się:

– Ktoś do pana przyszedł.

Do sali weszła kobieta. Przyglądał się zdumiony.

– To pani?

– Dowiedziałam się na policji, gdzie pan jest. Rozmawiałam z kimś, kto mówił, że pana zna. Podobno mówią na pana hrabia. Chciałabym podziękować i trochę porozmawiać. Czy można?

– Co tu dziękować. Dobrze, że tam byłem. A ta moja ksywa wzięła się stąd, że trzymałem się na uboczu. Ktoś kiedyś powiedział, że jestem hrabia, bo nie chcę się zadawać z innymi bezdomnymi. I tak już zostało. Po jakimś czasie nawet gliny
i ochroniarze zaczęli tak do mnie mówić. Proszę, niech pani usiądzie.

– Dziękuję. Widzi pan, ja wtedy byłam załamana. Nie wiedziałam, co z sobą począć. Gdyby nie pan …

– Naprawdę nie ma o czym mówić. Ja to rozumiem. Ze mną było jeszcze gorzej. Jeszcze niedawno byłem bardzo chory i zupełnie mnie to nie obchodziło. Byłem, jak mówi Zenek, chodzącym trupem. Mało brakowało, żebym w ogóle przestał chodzić. Ach, co tu opowiadać. Jakoś człowiek żyje. Niech mi pani wierzy, że można się urządzić nawet na dworcu. A pani ma gdzie mieszkać, czy też tak …?

– Miałam dom, gospodarkę. Dopóki chłop żył, było dobrze. A po śmierci Józka wszystko się odmieniło. Zięć tak mnie namawiał, że przepisałam na niego gospodarkę.
Potem córka wyjechała do pracy za granicę i nie wróciła. Zięć sprowadził sobie inną kobietę, a mnie tak nękał, takie awantury robił, że wszystko mi obrzydło. Wygnał mnie. Przez rok mieszkałam u brata, ale umarł i musiałam się wynosić. Następny rok chodziłam po ludziach, trochę pracowałam, ale jak zachorowałam, to i praca się skończyła, i nie miałam już gdzie mieszkać. Przyszłam na Centralny. Ot i cała historia.

– Wie pani co? Jutro mają mnie stąd wypisać. Pomogę pani jakoś się urządzić.
Sam ostatnio dużo myślałem. Nie chcę już żebrać. Będę zbierał puszki po piwie i inny złom. Na puszkach dobrze się wychodzi – na kilogram wchodzi 60 sztuk, a płacą 4 złote.
Zobaczy pani, poradzi pani sobie.

– Tak, ale co potem? Do końca życia na dworcu? A jak znowu zachoruję?

– Widzi pani, ja byłem tak chory, że robaki żarły mi nogę na żywca. Pomógł mi
jeden gość. Nawet mu nie podziękowałem. Ale żyję. Przestałem pić wynalazki, myję się, dbam o siebie – nawet glina mi powiedział, że się zrobiłem elegant. A ja mu na to, że przecież jestem hrabia, ha ha.

– To dobrze, że panu się udało. Ja nie wiem, co będzie.

Podniosła się ze stołka.

– Pójdę już. Policjant prosił, żebym panu przekazała, żeby pan się zgłosił na komisariat po swoje rzeczy. Ja też mam przyjść. Do widzenia.

– Panie Szczepański – zaczął policjant. – Mówię tak, bo nie mam już zamiaru tytułować pana hrabią. Nie jest pan już tym człowiekiem, co kiedyś. Nie chciałbym używać wielkich słów, więc powiem tylko, że wszyscy dziękujemy za pana czyn. Komendant obiecał, że załatwi panu nagrodę. Pieniądze się panu przydadzą.

– Ech, co też pan mówi. Nie chcę żadnych pieniędzy. A jeśli już mają być, to dajcie je tej pani. Mnie nic nie potrzeba. Wezmę tylko swoje torby.

– Niech pan posłucha, panie Szczepański. Jak pan dostanie te pieniądze, to sam pan je może dać, komu pan zechce. Ale ja mam do pana jeszcze prywatny interes. Rozmawiałem już o tym z panią Mazurową i ona się zgodziła.

– Interes, do mnie?! – zdumiał się Kazimierz.

– Moi rodzice mają duże gospodarstwo w Grabowie nad Pilicą. To niedaleko Warki. Zbliża się wiosna. Co najmniej do jesieni będą potrzebowali ludzi do pracy. Możecie tam pojechać oboje. Przez kilka miesięcy praca, utrzymanie i kawałek dachu nad głową. A jak będzie dobrze, to może i na dłużej. Co pan na to?

– Ech, to nie dla mnie. Za słaby jestem do fizycznej roboty. A na wsi nigdy nie byłem.

– To się pan wzmocni na świeżym powietrzu. A nauczyć się można każdej pracy.

– Proszę pana – wtrąciła się kobieta, – niech pan ze mną jedzie. Ja tak nie mogę pana zostawić. Jak będzie ciężko to pomogę. Co tam pomogę – jak będzie trzeba, to będę pracowała i za siebie, i za pana. Przecież gdyby nie pan, nie byłoby mnie. To dar od Boga. Proszę się zgodzić.

Spojrzał na nią. Nie wiedział, co powiedzieć. Przecież było mu teraz dobrze. Tylko to cholerne myślenie … – Dlaczego zmuszają mnie do wysiłku?

– Panie Szczepański – odezwał się policjant, – musieliśmy zrobić protokół z tego,
co się zdarzyło, i przyjąć do depozytu pana rzeczy. Spisaliśmy je dokładnie. Pamiętam, jakie książki tam widziałem. Jeśli pan je czyta, to nie jest pan już hrabią z dworca. Jeśli pan tutaj zostanie, zniszczy pan swoje życie. A na pewno będzie pan cierpiał bardziej, niż przy najbardziej ciężkiej pracy. Chce pan tego?

Minął rok. W domu Kowalczyków trwały ostatnie przygotowania do Świąt Wielkanocnych. W Wielki Czwartek wszyscy domownicy zebrali się w jadalni przy obiedzie.

Po odmówieniu pacierza gospodarz zwrócił się do Heleny i Kazimierza:

– Moi drodzy. Pracowaliście u nas cały rok. Syn zapewniał nas, że jesteście porządnymi ludźmi. Romek wspomniał też, że macie pewien sekret, o którym nie może powiedzieć, bo to tajemnica zawodowa. Nie znając was, obawialiśmy się trochę. Ale muszę powiedzieć, że teraz jesteśmy bardzo zadowoleni, że was poznaliśmy. Oboje
z żoną chcielibyśmy wam złożyć propozycję. Jeśli nie macie innych planów, pracujcie
u nas, dokąd będziecie chcieli. Gospodarstwo jest duże, sami widzicie, ile potrzebuje pracy. Z tego, co się zorientowaliśmy, oboje nie macie żadnej bliższej rodziny. Jeśli będzie wam odpowiadać, zamieszkajcie z nami na stałe.

Zapadło milczenie. Przerwała je Helena.

– I my się tu dobrze czujemy. Rozmawialiśmy już o tym z Kazikiem. Mamy u was
nie tylko pracę, ale i dom. A co do sekretu, o którym mówił pan Roman, to chyba nie będziesz miał, Kazik, nic przeciwko temu, że powiem, skąd tu się wzięliśmy …

Kończąc, Helena powiedziała:

– Ot i wszystko. Mogę powiedzieć, że dla mnie to cud – tak jakbym się narodziła
po raz drugi.

– A ja na zawsze zapamiętam datę 18 listopada 2004 roku – dodał Kazimierz – to moje urodziny. A poza tym, to po prostu zwyczajna historia.

– Ale musimy jeszcze o czymś powiedzieć – Helena zarumieniła się. – Mamy jeszcze jeden sekret. Pracując tutaj z Kazikiem mieliśmy okazję poznać się dobrze. Ja od dawna wiedziałam, że to jest dobry człowiek i nic mnie nie obchodzi, jakie miał wcześniej życie. I po pewnym czasie zrozumiałam, że go kocham.

Kazimierz chrząknął:

– A ja od dawna nie myślałem, że jeszcze kiedykolwiek spotkam kogoś, na kim będzie mi zależało tak, jak na Heli. Wybaczcie państwo – to jest pewnie dla was zaskoczeniem. Wam są potrzebni ludzie do pracy, a my z Helą chcemy nie tylko razem pracować …

Wszyscy się zamyślili. Ciszę przerwała pani Kowalczykowa:

– Karolu – rzekła, zwracając się do męża. – Właściwie powinniśmy to wcześniej
ze sobą omówić, ale na kilka dni przed Zmartwychwstaniem Chrystusa sprawy ważne należy załatwiać nie zwlekając. Mam propozycję: Helena i Kazimierz już teraz są dla nas prawie jak rodzina. Myślę, że nasi synowie nie będą mieli nic przeciwko temu, jeśli na naszym gruncie wydzielimy działkę, żeby mogli zbudować sobie dom. Niech pracują dla nas, ale także dla siebie i swojej przyszłości. Co na to powiesz, mężu?

– Joasiu, zawsze byłaś bardzo mądra. Czasem się zastanawiam, jak ty ze mną wytrzymałaś, gdy tyle razy nie chciałem ciebie słuchać. Zwłaszcza, gdy chciałem sprzedać gospodarkę, a ty się uparłaś. Jak to dobrze, że postawiłaś na swoim. A teraz widzę,
że jest jedna rzecz większa od twojej mądrości – twoje serce. Kochani – powiedział do Heleny i Kazimierza – powiem wam tylko, że będziecie skończonymi głupcami, jeśli odmówicie mojej żonie.

Helena uśmiechnęła się:

– Cóż mogę powiedzieć? Jestem po prostu szczęśliwa. Bardzo dziękuję.

– Zbyt wiele lat byłem głupcem – powiedział Kazimierz. – Nie wiem dlaczego, ale zostałem ocalony. Muszę to odsłużyć swoim życiem. A gdzie, jeśli nie wśród bliskich?

Cieszę się – rozpromieniła się gospodyni. – A teraz chodźcie na chwilę na dwór,
to coś wam pokażę. Jeszcze wczoraj ich nie było.

Wyszli przed dom. Wokół gniazda, zbudowanego na słupie telefonicznym, krążyła para bocianów.

– To dobry znak dla nas wszystkich – szepnęła Joanna.

 

 

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur