Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Robert Kucharczyk

CZŁOWIEK Z OBOZU

 

 

Gdybym miał wybrać między piekłem i obozem, bez wahania wybrałbym piekło. Myślę, że w piekle są chociaż jakieś w miarę sprawiedliwe zasady. Trafia się tam za własne winy, a nie za to, że urodziło się nie w tej części świata, co trzeba. W obozie mogli cię zabić za źle posłane łóżko, za zbyt wolne zdjęcie czapki, za nic.

Doskonale pamiętam swój numer. Nigdy go nie zapomnę. Tatuażu na ręce nie jest łatwo się pozbyć. 20452. Niski, bo trafiłem do obozu w 1940 roku i jako jeden z nielicznych przeżyłem w nich pięć lat. Tak, byłem numerem. Pięcioma cyframi. Nikim.

Pamiętam selekcję na placu obozowym. Mimo chłodu kazano nam rozebrać się do naga. Esesmani chodzili między więźniami, oglądali jak krowy lub świnie na targu i pokazywali palcem. Ty na lewo. Do pracy. A ty na prawo. Do gazu. Komendant obozu już pierwszego dnia uświadomił nas, w jaki sposób możemy się stąd wydostać. Była tylko jedna droga. Przez komin krematorium.

Miałem w obozie jednego wiernego, nieodstępującego mnie towarzysza. Na imię miał Głód. Szedł ze mną krok w krok przez te wszystkie lata. Ponoć prawdziwy głód jest wtedy, gdy patrzy się na kolegę jak na kawałek mięsa, który można zjeść. To prawda. Nieraz byłem naprawdę głodny.

Nigdy bym nie przypuszczał, że ludzie mogą jeść kości. Jak psy. Okazuje się, że mogą. Byli i tacy, którzy jedli trupy więźniów przewożonych do krematorium. Na początku nie wierzyłem w to. Potem się brzydziłem. A w końcu zrozumiałem.

Jak ja się cieszyłem, gdy znalazłem skórkę brudnego chleba. Albo niedopałek papierosa, który mogłem wymienić na pół miski zupy. Kradzież chleba, choć zawsze karana śmiercią, była na porządku dziennym. Ludzie ryzykowali życiem dla kawałka pieczywa. Niepojęte dla tych, którzy nigdy nie byli w obozie.

Od mojego drugiego dobrego znajomego również nie mogłem się uwolnić. Bynajmniej nie mogłem go nazwać przyjacielem ani nawet kolegą, choć tak długo był ze mną. Mówiono na niego: Ból. Czasami był to ból psychiczny, ale znacznie częściej fizyczny, związany z biciem. Bito za wygląd, narodowość, zbyt wolną pracę, za chęć przeżycia. Za wszystko. Za nic. Bito po plecach, brzuchu, głowie, w każdą część ciała. Ręką, nogą, kijem, łopatą, czymkolwiek. By ukarać. By skatować. By zabić.

Trzecim nieodłącznym kompanem była Praca. Codzienna, długotrwała, ponad siły. Bezsensowna, obliczona na wyniszczenie człowieka. Praca i Ból zawsze szły ze sobą w parze. Jak papużki nierozłączki. Nieuchronnie prowadziły do wyjścia z obozu. Tego, o którym dowiedzieliśmy się już pierwszego dnia pobytu w tym miejscu zapomnianym przez Boga i ludzi. Więźniów mających wydostać się z obozu wraz z dymem codziennie przynosiliśmy z pracy na swych ramionach. „Arbeit macht frei”. „Praca czyni wolnym”. Tak – wolnym. Jak dym na wietrze.

I tak przez pięć lat chodziliśmy sobie po obozie w czterech. Stanowiliśmy nierozłączny kwartet: ja, Głód, Ból i Praca. Praca chciała, żeby przyłączyć do naszej ekipy Wolność, ale broniłem się przed tym, bo jakoś nie tęskniłem za kominem krematorium.

Nieraz widziałem, jak kapo i esesmani wykańczali ludzi dla rozrywki. Choć nie do końca byłem pewny, czy wciąż jesteśmy ludźmi. Traktowano nas jak zabawki. Prześcigano się w pomysłach wysyłania nas na tamten, ponoć lepszy, świat..

Najbardziej znienawidzony był esesman Hans. Ogromny, ponad dwumetrowy, bardzo potężnie zbudowany bydlak. Ponoć przed wojną był świetnym bokserem i nie chciał wyjść z wprawy. Jego ulubioną zabawą było zabijanie ludzi jednym mocarnym uderzeniem olbrzymiej pięści. Przeważnie mu się to udawało. Wtedy cieszył się jak dziecko z wesołego figla i odchodził. Jednak gdy ktoś zdołał podnieść się po jego ciosie, wpadał w furię. Uderzał ponownie i wtedy niechybnie zabijał, a potem wybierał sobie jeszcze kilku delikwentów, na których ćwiczył siłę ciosu. Mówiono o nim, że codziennie musiał zabić co najmniej dziesięciu Żydów, by zaspokoić swoje mordercze żądze.

Kiedyś Hans wskazał palem na mnie. W duchu pożegnałem się już z życiem. Ustawił mnie do ciosu, wziął potężny zamach i uderzył, wspierając siłę ramienia skrętem tułowia. Zanim pięść Hansa zetknęła się z moją szczęką, już leciałem w tył. Ten fortel uratował mi życie, bo dzięki temu oberwałem znacznie słabiej. Esesman podszedł do mnie, kopnął w nerki i zadowolony stwierdził, że nie żyję. Wszystko na to wskazywało, bo straciłem przytomność, a w dodatku zesrałem się ze strachu. Jakimś cudem wyszedłem z tego żywy, ale przez miesiąc strasznie bolała mnie szczęka.

Znajoma z mojej miejscowości, piękna, młoda dziewczyna, trafiła do obozu razem z kilkuletnim synkiem. Nie przeżyła nawet kilku godzin. Słyszałem, że esesmani zrobili sobie pośmiewisko jej kosztem. Otoczyli kobietę i zabrali synka. Jeden z nich przystawił dziecku pistolet do głowy i powiedział, że zastrzeli je, chyba że matka rozbierze się do naga, zaśpiewa i zatańczy dla nich. Zdesperowana dziewczyna, ku uciesze tych skurwysynów, zrobiła, co chcieli. Esesmani śmiali się do rozpuku, a potem i tak zastrzelili małego. Gdy zrozpaczona matka doskoczyła do martwego synka, ją również zabili, strzelając w tył głowy.

Mój ojciec był ze mną na bloku. Niedługo, zaledwie trzy miesiące. Pewnego dnia popełnił straszne wykroczenie. Nie zauważył esesmana i nie zdjął przed nim czapki. Niemiec zawołał swoich kolegów i urządzili sobie zabawę. Kazali mu przenieść duży kamień wzdłuż długiej uliczki między barakami. Ojciec był już wtedy bardzo osłabiony ciężką pracą i brakiem jedzenia. Upuścił głaz już po kilkudziesięciu metrach. Biciem zmuszono go, by podniósł kamień i szedł dalej. Przeniósł kawałek i znów upuścił. Kilka mocnych ciosów ponownie zmusiło ojca do wytężenia wszystkich sił. Podniósł więc ciężar i przeniósł kilka metrów. I tak kilka razy upuszczał kamień, a esesmani strasznymi uderzeniami przymuszali go do nadludzkiego wysiłku. W końcu upadł koło studni i mimo solidnych kopniaków nie był w stanie wstać. Krzyczał z bólu, ale te sukinsyny nie znały słowa litości. Wpadli na bestialski pomysł, by obłożyć go słomą i podpalić. Gdy to zrobili, ojciec już nie krzyczał. Wył jak całe stado zarzynanych świń. Esesmani zobaczywszy, że naprawdę nie może wstać o własnych siłach, ugasili go polewając wodą ze studni. Ojciec klęknął przed jednym z oprawców, przyłożył lufę karabinu do swojej głowy i złożył ręce, prosząc o dobicie. Faszystowskie świnie śmiały się tylko jak z dobrego dowcipu. Potem we dwóch postawili go na nogi, spokojnie coś tłumaczyli i pokazali na linię posterunków. Ojciec pokiwał głową, zacisnął z bólu zęby i ruszył w kierunku wieżyczek strażniczych. Był niesamowicie zmasakrowany i poparzony. Przeszedł kilka kroków i padł bez sił. Esesmani podeszli do niego, jeden z nich strzelił mu w głowę z pistoletu i odeszli, zostawiając mojego ojca na środku uliczki. Jak zepsutą, niepotrzebną już nikomu zabawkę.

Widziałem to wszystko z okna baraku. Tego dnia płakałem po raz ostatni.

Do dziś doskonale pamiętam, jak moja młodsza siostra załamała się i poszła na druty. Staliśmy wtedy na placu na apelu. Wyszła z szeregu i poszła w stronę posterunków. Obejrzała się, poszukała wzrokiem mojej twarzy, a gdy odnalazła, uśmiechnęła się smutno. W życiu nie widziałem równie smutnego uśmiechu. Pomachała mi ręką na pożegnanie. Potem było tylko słuchać: „Halt! Halt!”. I dwa strzały. Przeszyły mnie, jakbym dostał w serce. Nie miałem już siostry. Nie miałem już nikogo w tym cholernym obozie. Byłem samotny wśród tysięcy żywych trupów w pasiastych ubraniach.

Każdy strzał oznaczał skreślenie jednego numeru z listy obozowiczów. Na początku bardzo to przeżywałem, zwłaszcza, gdy zabijano dziecko. Potem przywykłem i zobojętniałem. Wszyscy przywykli i zobojętnieli.

Zazdrościłem ludziom, którzy mieli odwagę iść na druty. Oni mieli już spokój. Nikt ich nie bił, nie głodził, nie poniżał, nie lżył. Nie traktował gorzej niż psa. Nigdy nie miałem aż tyle odwagi. Byłem tchórzem i wbrew wszystkiemu żyję do dziś. Nie wiadomo po co? Nikomu nie potrzebny.

Przed wojną byłem bardzo wierzący. Po wyjściu z obozu już nigdy nie poszedłem do synagogi. Nawet na ślubie córki stałem na zewnątrz. Bóg o mnie zapomniał, gdy byłem w potrzebie. Widocznie miał ma głowie jakieś ważniejsze sprawy. Nie jestem mściwy, ale wtedy ja też o nim zapomniałem. Inni ludzie pamiętali o Bogu, modlili się do niego w dzień i w nocy o wyjście z obozu. Wyszli. Tak jak mówił komendant. Przez komin krematorium.

Niemcom nie podam ręki za żadne skarby. Teraz przepraszają cały świat i mówią, żeby zapomnieć o tym, co było i przebaczyć. Podobno Bóg przebacza. Może i tak. Ale ja nigdy.

 

 

 

Pamiętam ten dzień, w którym wyzwolono obóz. Ludzie śmiali się z radości i płakali ze szczęścia. Ja nie płakałem, ani się nie śmiałem. Zapomniałem tej prostej czynności, jaką jest śmiech, a moim oczom już dawno zabrakło łez.

Kiedy wróciłem z obozu do domu, w pierwszej chwili matka mnie nie poznała. Nic dziwnego – miałem dopiero dwadzieścia cztery lata, a wyglądałem na pięćdziesiąt. Do tego ważyłem trzydzieści kilogramów, byłem przygarbiony i mocno kulałem. Zresztą do dziś kuleję. Potem przytulała mnie, całowała i płakała, jakby odnalazła dawno zagubiony skarb. Ja nie płakałem, choć chciałem. Już nie potrafiłem.

Po obozie nigdy już nie byłem tak naprawdę szczęśliwy. Schorowany, zmęczony fizycznie i zniszczony psychicznie, nie potrafiłem już nikogo darzyć głębszym uczuciem. Coś się we mnie wypaliło na zawsze. Dlatego rozpadły się moje dwa małżeństwa i dlatego dzieci nie chcą już odwiedzać starego, zrzędliwego, zgorzkniałego ojca.

Moje życie nie ma sensu. Mam już dosyć bolącego serca, chorych płuc, koszmarnych snów i samotności. Kupiłem pistolet, bo chciałem skończyć ze sobą. Zabrakło mi odwagi, by wymierzyć sobie w skroń i pociągnąć za spust.

 

 

I dlatego, Wysoki Sądzie, kiedy ten cholerny neonazista zaszedł mi drogę w miejskim parku i powiedział: „A teraz, pierdolony Żydzie, oddasz mi wszystkie swoje pieniądze albo zrobię ci tu drugi Oświęcim” – bez zastanowienia strzeliłem mu w łeb i zabiłem jak psa.

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur