Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Rudolf

opowiadania

Kwiatki

Wyczarowałem kwiatki, bo wiecie, jest taki zwyczaj, wita się kwiatkami. Stanąłem i czekałem przed bramą, bo oczekuje się kogoś najczęściej przed bramą, kiwałem się z boku na bok, by dokonać czekania, brama rosła, bym mógł spoglądać w górę czekając. Może nie powinienem był, a zresztą, co to za różnica, oglądać kwiatków czekając, można porządkować torebkę, przetrząsać kieszenie, pić z piersiówki, a ja oglądałem kwiatki, chowały się jeden za drugiego, bo już przewidziały koniec.
Brama otworzyła się i ona wyszła, spojrzała na kwiatki, na mnie, miną powiedziała mi – Ty morderco, ściąłeś te kwiatki w ich rozkwicie tylko by mi się przypodobać. Barbarzyńca! – Spojrzałem na kwiatki, gdy tylko usłyszały jej słowa niewypowiedziane poczęły się szarpać i kłóć mnie w dłoń. Trzymałem je jeszcze chcąc się poświęcić, mówiłem jeszcze podążając krok w krok – Nie jestem mordercą, chcę tworzyć, jednoczyć połowiczność, uczyć się drugiej strony medalu, to znaczy księżyca. Jak księżyc chcę wyjść z mroku średniowiecza, poznać, doznać i pojąć. Daj mi choć jedną wskazówkę a odnajdę drogę do ... – Spojrzała mi prosto w twarz, powinienem był przewidzieć, powinienem był zatrzeć ten grymas wywołany szamoczącymi się kwiatkami, grunt że powiedziała – Więc znajdź swoją połowę! – No i szła odpychając ziemię, która mnie wydała. Rzuciłem kwiatki na chodnik, od razu zaczęły się do mnie podczołgiwać, krzyczały – Ściąłeś nas morderco, słyszysz, ściąłeś nas! – To nie ja – tłumaczyłem – To kwiaciarka. – tłumaczyłem – Kwiaciarka to tylko anioł – mówiły spokojniej. – Człowiek wybiera, anioł kwiaty nosi. – Co mam zrobić? – zapytałem – Nie wiemy, nie wiemy, paraliżuje nas świadomość, że tam, na końcu łodygi jest nic, daj nam od niego uciec, daj nam uciec, daj uciec – Gdzie można uciec? – zapytałem – Weź nas z sobą, powiemy ci, spiesz się.
Spieszyłem się, ale choć przed wieczorem byliśmy w miejscu, które wskazały mi kwiatki, już nie krzyczały, już nie szeptały, szeleściły. Nie wiedziałem czy w ich szelestach kryje się jeszcze tajemnica ucieczki przed nic. Wszędzie było pełno śniegu, śnieg był miejscowy, nie przybył tutaj ostatnimi wieki, sędziwy był i włosy miał białe jak śnieg. Wstąpiłem do gospody. Nie wiem czy szukałem innych kwiatów, te, które jak dotąd kurczowo trzymałem ktoś ode mnie odebrał i wrzucił do ognia. Ogień trzaskał, kwiatki szeleściły, razem więc mogli rozmyślnie szeleskać i trzaścić. Zrobiło się cieplej. Nikt w gospodzie nie zwrócił na mnie większej uwagi, poza starszym człowiekiem. Ten wpatrywał się we mnie tak dziwnie, nie wiedziałem co widzi. Co jakiś czas klepał się po kolanie. Wyszedłem z gospody. Szedłem z powrotem. Usłyszałem za sobą kroki. Po odwróceniu się zobaczyłem starszego człowieka. Trzymał obrożę, którą założył mi na szyję ze zwinnością młodzieńca.
- Co robisz człowiecze? Byłem zbyt zmęczony, aby czuć oburzenie. Staruszek tymczasem ciągnął mnie ku sobie i próbował założyć kaganiec. Żaden z przechodniów nie zwracał na nas najmniejszej uwagi.
- Czy nikt nie zareaguje na krzywdę ludzką? – wołałem trzymając starszego człowieka za kołnierz. Szamotał się, ale nie był w stanie niczego zrobić.
- Przecież ty nie jesteś człowiekiem – powiedział – Jesteś moim psem zaprzęgowym.
- Bzdura, ja nawet cię nie znam. Przyszedłem tutaj po sens życia.
- Psy nie mają sensu życia – śmiał się starszy człowiek.
- Ja miałem! ... ale zgubiłem – W tym momencie spróbowałem przypomnieć sobie jaki on był, ten mój sens. Na pewno ciepły jak dom, na pewno niepodważalny jak autorytet królewski, na pewno pewny jak Pan.
- Patrzcie, oto pies, który miał sens życia – Starszy człowiek machał smyczą jakby chciał mnie zaprezentować przechodniom. Pociągnąłem za smycz tak mocno, że starszy człowiek wyłożył się jak długi.
- Jeszcze go znajdę – powiedziałem – Leży na ulicy, wystarczy się schylić – Starszy człowiek podnosił się. Pomagał sobie ciągnąc mnie za smycz.
- Daj mi chwilę – kontynuowałem – Chociaż list napiszę – Starszy człowiek najwyraźniej rozbawiony tym co powiedziałem podał mi ołówek i banknot, próbowałem pisać ale łapy nie mogły utrzymać ołówka. Poddałem się i pozwoliłem ciągnąć do zaprzęgu. Nie miałem złego miejsca, trzecie. Przede mną były górnik i jego żona, troskliwie liżąca chorą łapę, za mną urzędnik banku i fryzjer. Przez ten czas jakiś obcy w futrze założył starszemu człowiekowi obrożę i ustawił go jako psa prowadzącego. Ale już zaciął batem i od razu ruszyłem co sił w łapach. Trzeba czasu, by przyzwyczaić się do tego tempa, trzeba czasu, by przyzwyczaić się do denerwującego śmiechu psa prowadzącego.

Koniec Końców

Spojrzeć w lewo i widać ulicę, gdzieś tam, może nawet w zasięgu wzroku, księgarnia, w księgarni dzieci z prawego łoża, w pięknych ubrankach, wszystkie podobne do twórców, a ty otwierasz któreś z tych dzieł, znajdujesz tam siebie, leczysz skołatane nerwy, szlifujesz nierówności swojego charakteru, słychać brawa wybijane kartką o kartkę w całym przybytku. I moje jedno tam kiedyś posłałem. Myślałem, że przebywając z tamtymi, dobrze wychowanymi, nauczy się trochę ogłady, opowiadałoby wszystkim, jeśli chcieliby słuchać o chłopcu, który pracował u człowieka nie znającego miłości, dobra, wyrozumiałości, litości, szczodrości, mądrości ni szczęścia. O chłopcu, który dalej postanowił wybrać się na poszukiwania tych wszystkich zalet człowieczych dla swojego zwierzchnika. I dodam, że długo trwały poszukiwania, bo nie od razu odnalazł kobietę mającą zapasową miłość do dania, nie od razu wśród tysiąca mówiących – Jestem dobry – znalazł się ktokolwiek, kto pogłaskałby go po głowie; równo dwa lata minęły mu n słuchaniu opowieści starszego człowieka, ale dostał to na co cierpliwie czekał, litości dostał za dwóch, gdy usłyszano jego historię. Zdobyta mądrość życiowa pomogła zebrać wszystkie skarby, by ruszyć w drogę powrotną w wielkim szczęściu. I myślał – Mogę oddać szczęście, inne skarby wynagrodzą mu je. - gdy obdarzał szczęściem bogacza – Na co mu litość, skoro mądrość jego będzie nieskończona? – myślał oddając tę część skarbu bogom – Kto wspomniałby wyrozumiałość w obliczu miłości, która nie szuka poklasku? – mówił w duchu dzieląc się z rodzicami młodego jeszcze świata.
I stało się, że wrócił z pustymi rękoma do zwierzchnika swojego, ale już mu to nie przeszkadzało, bo gdzieś tam w podróży oddał komuś całego siebie. Zwierzchnik ucieszył się zarówno z powrotu chłopca, jak i ze zmiany jaka w nim zaszła i odtąd zawsze już uważał go za swego najlepszego pracownika.
Tak to jakoś biegło, snuło się, płynęło, ale nie dotarło w swoim wątku na półkę uznania.
Spojrzeć w prawo, stół drewniany, długi jak sen, beze mnie samemu się śniący, uczący płaskości ostatecznej. Każdy ma stół na swoją miarę. Bogumiłowicz musi mieć piękny dębowy stół, z lakierem błyszczącym jak wielkolud wśród liliputów. Nie wyobrażam sobie, by tak wybitne dzieła mogły powstawać na czymś innym. Ja mam stół, z którego pokolenia czyjejś rodziny starły lakier. Mam stół powyginany starością, jakby w swoim wiecznym śnie próbował przewrócić się na drugi bok całym drewnianym sobą, śpiący jednak czujnie z sękatym uchem wystawionym biernie na świat.
Zawsze zastanawiałem się, czy skrzypi wespół z drzewami za oknem, czy ze schodami, czy skrzypi z życiem, czy ze śmiercią. Słyszy i te i te swoim sękatym uchem. Drapię go czasem za tym uchem uprzyjemniając mu wieczyste stanie. Dziś stół skrzypiał chyba wespół ze schodami, bo drzwi otworzyły się i ktoś wszedł. Są te odwiedziny, które cieszą od progu do ostatniego uścisku dłoni, są te wizyty, które nigdy nie wychodzą poza próg naszej świadomej czy nie świadomej a szczeniackiej przecież niechęci. Gdyby zamknąć oczy, to skrzypiący stół brzmiałby jak otwieranie wrót do sufitu. I mimo, że wszystkie schody prowadzą do góry, przyjemny chłód obejmuje wpół poręczami i wiedzie do sieni. I garniesz się całym sobą do tej sieni, aż oczy otwierają się i ukazują całą nieprawdziwość złudzenia. A stół skrzypi, bo wszedł Człowiek i stanął przy stole. Dużo mógłbym jeszcze powiedzieć o moim stole. Ale czuję, że Człowiek nie chce tego słuchać, więc nie odzywam się, siedzę i drapię stół za uchem i czekam i czuję, że przyszedł czas na blisko. Człowiek stoi blisko mnie i stołu, blisko do dowiedzenia się od Człowieka, o co do jasnej Anielki mu chodzi, blisko tysiąc ludzi śniło, że jest rzeczka, w poprzek kładka, rzeczka płynie wspomóc morze, które siódmą noc z kolei już im wyje tuż pod oknem, lecz starczy o tem.
Sławny człowiek mówi, że pewnie nie kojarzę, ale jest sławny, z tajemniczą miną mówi, że jest tajemniczy, rękoma sobie pomagając opowiada o świecie ofiar i drapieżników, gdzie on drapieżnikiem. I czuję w nim tę szlachetną polską modę na cierpienie i przyjemność z opowiadania o cierpieniu swoim. To mój błąd, wiem, przepraszam, nie słuchałem, domyślam się jednak, że gdy opowiada o dziecięctwie nieszczęśliwym i gorzkim jak woda z ogórków, to nie to dzieciństwo, które miał, ale to, które sobie narzucił. Zamiast chwalić się oczytaną, miłą matką, chce bym stworzył mu jej przeciwieństwo, taką jednak chce ją widzieć, jaka w ułomności swojej dalej będzie go kochała, bo jego kochają wszyscy go kochają, wszyscy jego kochają tylko.
- Idź pan do prawdziwych pisarzy, oni stworzą panu postać jak żywą, z mocnym charakterem, według pana przepisu.
- Nie mam przepisu - odpowiada Urażony człowiek.
- A ja talentu – mówię próbując sięgnąć wzrokiem końca stołu.
- Masz pan taki talent, jakiego mi trzeba.
- Idź pan do Bogumiłowicza. On umie budować mocne postaci; każda jego powieść żyje niezależnie od niego, czy innych powieści.
- Tak – przytakuje Zgadzający się człowiek i kiwa głową na potwierdzenie – Wczoraj o mało nie wyszedłem na głupca. Chciałem zaczepić Zuzannę, w ostatnim momencie coś mnie tknęło, chyba to jej staromodne ubranie.
Zuzanna to bohaterka pierwszej powieści Bogumiłowicza, ze zwyczajem przechadzania się każdego dnia po mieście. Wszystkie postaci z powieści Bogumiłowicza mają jakiś zwyczaj, uwiarygodnienie ich istnienia, jak rączka w walizce.
- Ja pana nie proszę o radę, ale o przysługę – mówi Człowiek nie lubiący słuchać rad.
- To duża przysługa, dla tej jednej postaci trzeba napisać całą powieść. Poza tym będzie słaba, nieskomplikowana, beznadziejna jak wszyscy, których tworzę.
- O to właśnie chodzi. Dlatego właśnieś pan idealny – mówi Kalkulujący człowiek – Tu mam spisanych kilka ... cech, które, ... może pan dodać coś od siebie, ale proszę nie popadać w ekstrema – I wyszedł, a nie mogę powiedzieć, że nie dobrze, bo mogłem położyć jeszcze ciepłe czoło na chłodno myślący stół. Chłodząc swe czoło wyglądałem jak szepczący coś do drewnianego ucha, uchacha. Bocian nosi dzieci, niektóre z nich mają ciepłe czoła. Leżałem z czołem na stole i zastanawiałem się czy byłoby dobrze życzyć tym dzieciom miłych snów czy raczej znośnej jawy. Jedno wiem, dzieci z ciepłymi czołami bocian winien upuszczać w locie.
Gdy otworzyłem oczy, przypomniałem sobie całą rozmowę. Począłem szukać kartki, tej z przepisem na matkę. Nigdzie jej nie było, a do tego jeszcze na prawe oko nic nie widziałem, bo do czoła przykleiła mi się kartka z przepisem na matkę. To musiało śmiesznie wyglądać. Niestety nie słyszałem nikogo, kto by się śmiał. A może to znak, że odtąd wszystko postrzegał będę przez papier. Papier przyklejony do czoła pomyśli, wyda rozkazy rękom, nogom, ogonowi, płetwom ... I żeby jeszcze innych można takimi kartkami na siłę uszczęśliwić, temu wyższe dobro, tamtemu rozwagę przykleić, ale czy mógłby się człowiek powstrzymać, by komuś nie przyczepić kartki z napisem – Dość!
Odkleiłem kartkę, dość już ociągania się, trzeba na kartkę wreszcie spojrzeć, jak wtedy na tamtą, na której wszystkie za i przeciw, i ile razy na nią zerkałem, i dlaczego zawsze więcej za, choć wydawało się ich mniej. Tak właśnie jak na tamtą, na tę teraz spojrzałem i znalazłem naprędce napisane i nieprzemyślane zbytnio chyba:
- niska,
- czarne włosy,
- małomówna,
- przygarbiona,
- ze zmarszczkami,
Niżej na kartce pełno zdań jakichś, tak pokreślonych jednak, że nie mogłem niczego zrozumieć. Przeczytałem to wszystko kilka razy, nie umieścił proporcji, więc musiałem sam eksperymentować. Zadzwonił telefon. W słuchawce siedział, z drżącym z niecierpliwości głosem Dzwoniący człowiek; mówił szybko i pewnie – Niech mnie poza tym kocha. Wszystkim, którzy by ją o to zapytali mówi prosto w twarz Kocham mojego syna, bo mnie wszyscy kochają. Mimo, że Ja będę ją nienawidził za to, że gdy byłem mały nie opiekowała się mną, piła na umór. Sam musiałem troszczyć się o wszystko. Sam do wszystkiego doszedłem i teraz jej miłość jest mi obojętna, nie, gardzę nią, nie, nie dbam o nią.
- Jeśli pan naprawdę miał taką matkę, to po co mam panu tworzyć nową i to taką samą?
- Głupiś pan, moją matkę pamiętam jako wspaniałą kobietę, najwspanialszą pod słońcem. Niestety już nie żyje.
- Mógłbym spróbować stworzyć ją panu taką, jaką pan ją znał. Myślę, że dałbym radę. Przynajmniej ludzie mieliby dla niej więcej szacunku.
- Nic pan nie rozumiesz, kontrast, brak kontrastu.
- Masz pan kompleks Don Kichota – powiedziałem, odłożył słuchawkę.
Zabrałem się do pisania. Kilka razy jeszcze Niecierpliwy człowiek przerywał moją pracę swymi coraz dziwniej brzmiącymi telefony. Kiedy już jako taką Ją nakreśliłem, zadzwonił by powiedzieć, że idealnym miejscem na prezentację jego matki prasie byłoby moje mieszkanie. Z pisaniem postaci trochę jak z porodem, nie mówię, że tak boli, daje się przeżyć, zawsze jednak ciąży na niej grzech pierworodny.
Siedzieliśmy z jego matką przy moim stole, patrząc sobie w oczy. O czym myślała, nie wiem, ja w myślach porównywałem tę moją jego matkę z Matką Gorkiego, może i jakaś część podświadomości podyktowała mi kilka cech charakteru i wyglądu. Po kilku godzinach naszego się sobie przyglądania wszedł Sławny człowiek.
- Jestem – powiedział – Tak jak się umówiliśmy – Patrzył na matkę, studiował ją jak obraz Malczewskiego. Matka spojrzała na niego swymi psimi oczyma.
- To mój syn – powiedziała podchodząc do Przestraszonego człowieka i patrząc w moją stronę. Najwidoczniej nie chciał stojącej, do niego podchodzącej matki. Żeby złagodzić złe wrażenie powiedział udając beztroskę – No, za piętnaście minut odwiedzi pana prasa, dosłownie kilku dziennikarzy – Posadziłem matkę na powrót przy stole. Od razu po tem jak usiadła rozgadała się na temat Sławnego człowieka, wychwalała go pod niebiosa, nie przestała nawet, gdy weszła prasa. Jej – Dzień dobry panom – mówiło – Jestem nieświęta, ale On to ideał. Jej – Nie wiem – w odpowiedzi na jakieśtam prywatne pytanie mówiło – Wiecie i czujecie, żem złą matką, ale nawet ziarno rzucone na bruk może wydać stokrotny owoc, jeśli naprawdę tego zechce, On tego dowodem – Wszystko poszło jak po atramencie i dziennikarze wycofali się dzierżąc na swych piersiach łupy. Zostaliśmy z matką i Szczęśliwym człowiekiem sami. Rzucił mi trzy stówy i gotował się do wyjścia. A więc następny powód jego mnie wyboru. Każdy szanujący siebie pisarz wzgardziłby trzema stówami, kichnąłby na pięć stów, patrzyłby z politowaniem na osiem stów, dla mnie one zbawieniem.
- A co z matką? – zapytałem.
- Mnie ona nie potrzebna, zatrzymaj ją pan sobie – powiedział Wyniosły człowiek patrząc z obrzydzeniem na mnie i na matkę.
- To nie film wideo – odpowiedziałem. Wzruszył ramionami i wyszedł. Matka siedziała naprzeciw mnie przy stole i starała się wyglądać atrakcyjnie, niepotrzebnie, bo nie napisałem jej atrakcyjną. Jej atrakcyjność sprzeciwiała się całej idei, dlatego zakryłem oczy dłońmi i postanowiłem przez chwilę przyjmować świat zewnętrzny przez nos. Nie zdążyłem zatkać uszu i usłyszałem kroki. To nie były kroki nakrapiane drwiną, jak sławnoczłowiecze. Wszedł na powrót jeden z dziennikarzy, jedyny podczas całego wywiadu cichy i milczący, wszedł teraz, zdjął kapelusz i zamienił się w Bogumiłowicza. Siadł pomiędzy mną i matką i powiedział
- Całkiem ci zgrabnie wyszła.
- Nie żartuj sobie – odpowiedziałem. Z braku powodu, dla którego którykolwiek z nas miałby obstawać przy swoim siedzieliśmy w milczeniu.
- Dupa przyrosła mi do krzesła – powiedziałem w końcu – Po co mnie napisałeś ... jestem najsłabszą z twoich postaci i chyba jednak najwcześniejszą – patrzył na mnie ze zrozumieniem. W tym zrozumieniu dostrzegłem dla siebie cień nadziei.
- Skończ tę powieść – powiedziałem. Chciał jeszcze o coś zapytać, ale napotykając mój wzrok spoważniał i wyjął długopis, na jakimś świstku papieru zaczął pisać zdanie. Nagle przestał.
- Co? – zapytałem.
- Długopis się wypisał – powiedział Bogumiłowicz i cały zesztywniał.
- To weź inny – zasugerowałem.
- Nie mogę. Nic w ogóle nie mogę zrobić, nie mogę nic zrobić. Nie mogę postąpić ani o krok dalej w swoim istnieniu. Długopis, który mnie opisywał też się widocznie wypisał.
I siedzieliśmy tak przy stole, w milczeniu patrząc na stół. Ja, jego piórem dawno temu przybity do krzesła, on czyimś innym piórem do mnie, jakby nie było, przybity. Spojrzeliśmy obaj na matkę. Napotkałem pytający wzrok Bogumiłowicza. Rzuciłem okiem na długopis. Zostało w nim wkładu na jakieś dwa, trzy zdania.
- Wyślij ją po fajki – powiedział Bogumiłowicz. Przytaknąłem skwapliwie, dawno już pisząc.

Kto lepszy

No i zaczął się szał na konkursy. Kiedy się zaczął? Chyba w czasie zimnej wojny. Pytanie konkursowe: Co odpaliliśmy w kierunku waszego kraju?
rakietę z głowicą atomową,
ulotki,
wiadro śledzi.
Trwa to już z pół wieku, ale rozplenia się cholera, już nie tylko z innym krajem chcemy, ale z kim się da, właściwie to gdzie nie spojrzeć, tam konkurs i co nie robić, to okaże się, że można w tym rywalizować. Literaci ścigają się, kto napisze dłuższą książkę, jak na razie wygrywa mój psychiatra, bije wszystkich na głowę, sam ostatnio widziałem jak dwie paprotki ścigają się do kibla, wiem, moja wina, winienembył je podlać, ale jednak sprytne bestie, no, a teraz ci mądrzy namówili mnie, bym z nimi poszedł oglądać tę farsę, bo przecież to jest farsa, jak tak można, to wbrew naturze, to się w drzwiach nie mieści, to ... jak familiada – podpowiadają, tam familiada, stoję i mówię co widzę, albo co zaraz zobaczę. Dwie rodziny, całkiem mili ludzie z wyglądu, stoją naprzeciw siebie, czekają na gong, po nim mają przez półtorej minuty witać drugą rodzinę, wszystko jest rejestrowane przez wszechobecne kamery, nie wolno zdradzać objawów zniecierpliwienia, radosne witanie w kółko rodziny przez bite półtorej minuty. Ci tu z lewej, to rekordziści, wygrali pięć razy z rzędu, jak przyjechał ambasador Francji, to ich na niego poszczuli, facet po chwili miał dość a ludzie przyglądający się wszystkiemu na lotnisku nic tylko – Jeszcze raz go, jeszcze go! – no to ci go jeszcze raz powitali i tak kilka razy, i jeszcze raz, i kaszanką, i z liścia(mi) sałaty, i po jednym, no ludzie, toż i wsiadł do samolotu i tyle go widziałem.
Ale już gong i zaczyna się, głowa rodziny Nowaków, to ci po prawej, bieży w kierunku mamy Kowalskiej (ci po lewej) z otwartymi ramionami, lecz napotyka wielki bukiet róż, nie do przebycia on, Nowak wije się na boki, tym gorzej dla niego, już po chwili ma mordę w kratkę, tymczasem dziadek od Kowalskich wykorzystując wyrwę po tacie Nowaku dopada Nowaka juniora i już mu pakuje do kieszeni drobne, cukierki, krople Walerianowe, dobre rady, to do ucha, majtki z koronką, fokę z galaretki, naturalnej wielkości, numer do Grześka, trzecim lodem na patyku w kieszeni sprowadza gówniarza do parteru, pies mu mordę liże, już po nim, ale nie po Nowakach, dowodzi stryjenka, stoi daleko za wszystkimi, wydaje rozkazy przez komórę, i każdy ma u Nowaków komórę, stryjenka wydzwania to do tamtego, to do tej, dwie kuzynki od Nowaków biorą pod ręce głowę rodziny Kowalskich, rozprawiają z nim o starych karabinach, u Kowalskich lekka dysharmonia, szukają nowego lidera, grają na czas, ściągając Nowakom buty, zapraszając do salonu, wujaszek Rudi od Nowaków zabiera mamę od Kowalskich na ,,wycieczkę po stolicy”, we Wrocławiu?, w bagażniku?, z resztą jego to rzecz, Zunia od Kowalskich taszczy skrzypce, gra Czardasza, przechodząc czasem w ‘Whole lotta love’ Led Zeppelin, małe zamieszanie, córka Ania od Nowaków rzyga do wiadra, w środku jest pełno cukierków mordoklejków, miały być rozdane młodzieży, ale już po ptakach i po chłopaku Ani, teść od Kowalskich puszcza mu mecz Polska-Korea, częstuje kartoflanką, babcia od Nowaków wywołuje szwagra od Kowalskich pod pozorem telefonu z Ameryki, choć nie, za chwilę rzeczywiście staje w drzwiach brat z Ameryki, wita się z Kowalskimi, obejmuje pozycję lidera, ale coś tu nie gra, każe Kowalskim witać się samym z sobą, tak to szpieg od Nowaków, młody Wacław, wrócił ze studiów, Kowalscy odkrywają podstęp, nasyłają na niego Jolę, studentkę socjologii, ale co to?, tak, świnka, świnka, ona ma świnkę, to świnka morska, leni się prosto na ubranie młodego Wacława. To jednak wcale nie pomaga Kowalskim, przegrywają z kretesem, pomóc może im tylko knock out i ... tak, wzywają swą tajną broń, ciocię Kazię, nauczycielkę Fizyki, opowiada wszystkim o stażu na nauczyciela mianowanego, przed nią pada nawet wujaszek Jurek, swawolny Dyzio, obłapiający wszystko co chodzi po ziemi i umie już mówić, pada, i kwiczy, wszyscy leżą i kwiczą, i Kowalscy, i Nowakowie, sędzia odlicza, i po raz kolejny zwyciężyli Kowalscy, ale ja tego nie widzę, bo leżę i kwiczę, wynoszą mnie na świeże powietrze i ... tak, oczywiście, obok sunie inna czwórka, wynosząca innego człowieka na świeże powietrze, to konkurs wynoszenia na świeże powietrze a tam stoją faceci z nosami jak klamka od zakrystii, smakują jak świeże jest powietrze, ktoś wiesza mi medal na szyi, schylam się by go obejrzeć – Za trzecie najlepsze zasłabnięcie w roku – rozglądam się wokoło i, tak, - Za drugie najlepsze rozglądanie się wokoło w roku, następny medal za spoglądanie na medal, następny za brwi marszczenie, schylam się coraz bardziej, by oglądać coraz to nowe medale, szyja wydłuża się, by pomieścić wszystkie nagrody, jestem zasranym wielbłądem i boję się puścić bąka, albo ruszyć z miejsca, by nie dali mi ostatniego medalu, który załamie moje plecy, ale obok stoją jeszcze dwa wielbłądy, oba zastygłe w bezruchu, obserwuje nas facet, dla każdego ma przygotowany medal.

Człowiek
 
Człowiek wstaje nad ranem. Człowiek czuje potrzebę. Człowiek umywa ręce. Człowiek robi śniadanie. Człowiek zjada śniadanie. Człowiek zęby szoruje. Człowiek ubiera buty i pistolet ładuje. No i Człowiek wychodzi. Wychodzę i ja.
Człowiek idzie ulicą. Człowiek staje na światłach, myśli nad złem i dobrem, między nimi różnicą. Człowiek wchodzi di banku. Wchodzę i ja.
Człowiek staje w kolejce. Czeka na swoją kolej, liczy ludzi, co przed nim. Pot mu płynie po czole. Człowiek patrzy za siebie. Za nim w kolejce ja.
Przed Człowiekiem jest czworo. Człowiek czeka cierpliwie, patrzy w sufit, w podłogę, spuszcza głowę z pokorą. Przed Człowiekiem jest troje. Miss okienka się stroi. Dwoje. Jakoś to minie. Miss okienka, ta świnia, dała napis – NIECZYNNE – no i z deszczu pod rynnę. Wentylator nie działa. Dwoje ludzi i szału można dostać pomału. No, wróciła. Czy ona? Trochę jakby zmieniona. Przez ten obiad przytyła z dziesięć kilo. Baryła. Ledwo ruszać się może. Ledwo sapie i zipie a już na bułkę łypie. Cap ją ręką, a bułka woła jeszcze spod stoła – Ach kogutku, kogutku, pójdź uratuj biednego, lis mnie porwał i wlecze mnie do lasu ciemnego – Już umilkła na wieki. Jeden jest przed Człowiekiem. Przed Człowiekiem jest jeden. Utyskuje na biedę, na podatki, na czasy i na piersi sąsiadki się zarzeka, że nigdy, jak zna banki, to pindy takiej jak ta w okienku, szukać ze świecą w ręku. Co tam świecą, z toporem, rozonaczyć na czworo. Niech się dwoi i troi, nawet czworzy poczwara, byle dała mu zaraz rentę z odszkodowaniem za pół życia przestane. Miss okienka, że – Chętnie bym z panem pogawędziła ale, jak pan słyszy, dzwoni telefon, więc muszę odebrać – Jako rzekła, zrobiła wyraz twarzy zmieniła. Mówi – Jurek, to ty? Ach ty mmmmały świntuchu ... Co? A ty tylko o jednym. Nie ma mowy nie masz co prosić. Po ostatnim jeszcze dziś strzyka mnie w krzyżu ... Dziś? A nic ... Może ... jak ładnie poprosisz. Proszę pana, trochę kultury. – To do starszego pana, który tracąc cierpliwość, własną próbował ręką wziąć, co jego z okienka.
Wróćmy tu do Człowieka, bo nadeszła ta chwila, by odważył się powstać, nie jak inni narzekał. Człowiek mija staruszka, broń wyjmuje, powiada – Zginiesz pani na miejscu, albo przestaniesz gadać. – Miss okienka przerwała, lecz słuchawkę trzymała. Padł na wznak przerażony tym pracownik ochrony.
- Słucham, czym mogę służyć? – mówi z nutką wahania, miła nie do poznania.
- Ja tu nigdy nie byłem, często idąc do pracy zerkam w kierunku banku, bo raz zauważyłem, że tu wchodzi się smutnym a wychodzi szczęśliwym ... Mnie, wie pani, zależy by wyjść takim jak oni. – Tyle powiedział do niej. Stanął Człowiek i czeka. Miss okienka z poczwary stała się dobrą mamą i słowami człowieka jakby dłonią chce głaskać, słowa się u nóg łaszą, słowa do snu kołyszą. Człowiek słowa te słysząc broń opuszcza i słucha. Słucham i ja.
- Wiem co pan czuje. Jest pan jednym z tych ludzi, którym nigdy nie przeszło pytanie – Po co? Tyle, że pięciolatek używa go w innym celu. Pańskie życie nazywa się Po co? Pańskie odbicie w lustrze wabi się Po co? Gryząca woń słodkich perfum ma dla pana zapach Po co? Pan byłby świetnym pantoflarzem. Dałby pan sobą kierować bez walki, ten jeden przynajmniej problem miałby pan z głowy. Panu podobni są idealnymi żołnierzami, bo dają ludziom myśleć za siebie, by uwolnić się od Po co? W zimie siedzi pan w domu z otwartymi oknami, bo uważa pan, że chłód zamrozi serce, które przestanie boleć. Posunął się pan nawet do jedzenia surowego mięsa. I wie pan co? Stwierdził pan, że to pomaga. Ale zima nie trwa wiecznie, nawet w lodówce. – Miss okienka przerwała, bliżej się przysunęła do Człowieka, szepnęła – Pan nawet myśli sobie czasem, że nie dostajemy wskazówek, że Pan nic nie zadał do domu. Niech pan to weźmie. – miss okienka to mówiąc Człowiekowi wręczyła starą, zniszczoną książkę, zawiniętą we wstążkę. Powiedziała – To ,,Pan Tadeusz”, podobno jeden z was znalazł w niej szczęście i spokój. – Człowiek odwiązał wstążkę, zaczął czytać, broń schował, jeszcze w drzwiach podziękował. Wyszedł z dołka i z banku. W banku zostałem ja.
Koleżanki z okienek naszą Miss otoczyły, piały o złotych nerwach, ależ zrobiły scenę. Miss okienka im na to – To nic, po prostu mój stary był taki sam. Cały czas szukał i szukał, i nikł w oczach. Szukał w kieliszku, szukał w barku, szukał w biblioteczce, szukał w szufladzie, szukał w piwnicy, szukał w moich włosach. No i znalazł tę oto książkę. – Tu się rozpłakała – Znalazł a potem wyjechał. Gdy ostatni raz pisał do mnie oznajmił, że dostał pracę gdzieś daleko. Miał zapalać i gasić jakieś światło. Potem już od niego nie dostałam listu. – Koleżanki z okienek naszą Miss otoczyły, tarmosiły, tuliły, wspólnym głosem zawyły:
Auuu
Auuu
Każdy facet to duuu
Reń, w domu ma boginię Herę
A ten lezie gdzieś w cholerę.

Auuu
Auuu
Cała się poświęcasz mu,
Jesteś słodka jak brzoskwinia,
Niańczysz dzieci a ta ...

- Dziękuję bardzo koleżanki. Dziękuję. – Miss okienka przerwała, na znak, że to już za nią, cicho sobie westchnęła, za to temat podjęła Miss innego okienka. Jęczy niebożę i stęka. – Mój stary też się gdzieś zaszył. Wszystko było pięknie a on raz poszedł gdzieś i nie wrócił. Dzwoniłam do jego przyjaciół, do rodziny, dzwoniłam do środy. Potem zrezygnowałam. – Na to zaś starszy kasjer – Moja słodka pszczółka – Tu rozczuliły się baby, widzę, że każda chciałaby zostać choć raz słodką pszczółką – po dwóch latach wspólnego życia, po wszystkich obietnicach, po czwartej rzuciła mnie i już nie podniosła. Został mi po niej ... kot. – A ja stoję w kolejce, stoję dostaję kota, stoję z ręką spoconą i przychodzi ochota, aby wyjść z tej kolejki, lecz nie mogę, bo ręka w kieszeni, bo ręka, bo ręka, ach ręko nadmierna ręko – Szybciej – mruczę. Każdy chce napaść na okienko.

Taki sobie żart

Mój czas dobiegł końca. Wzleciałem mając pozostawić po sobie chwilę płaczu, chwilę pocieszenia i kamień. Było tak jak sobie wyobrażałem, naraz i z boku, i z góry patrzyłem na wszystkie swoje ludzkie, nieludzko dręczące uczucia. Mój czas dobiegł końca i stałem czekając. Stałem czekając. Stałem. Czekałem stojąc. Czekałem. Stałem i czekałem i czekałem i stałem i szlag mnie już zaczynał powoli trafiać, bo nikt do mnie nie przychodził, ani nieżywej duszy. Stałem i czekałem. Byłbym sobie poszedł, ale nie miałem ciała, byłbym sobie usiadł, by nie stać, ale przecież nie miałem ciała. Byłbym ... Zobaczyłem zbliżającego się do mnie wysokiego jegomościa o włosach złocistych, skrzydłach rozpostartych i obliczu nieskazitelnym. Gdy do mnie podszedł (nie spieszyło mu się zbytnio) powiedział:
- Jestem Karol Anioł Stróż.
- To ty wspomagałeś mnie w mojej drodze życia? Niezmiernie mi miło cię widzieć.
- Ta – odpowiedział Anioł Karol. Potem była cisza. Ja stałem ze wzrokiem pytającym utkwionym w Anioła, on nic nie mówił, rozglądał się wokół, jakby czegoś szukając.
- Tak – przerwał milczenie – Podobało ci się na ziemi?
- Sam chyba wiesz dobrze – odpowiedziałem – Byłeś tam ze mną
- No tak, no tak, prawda ... A gdzie ... a ten ... no ... Jak tam podróż? – zapytał Karol po chwili zastanowienia.
- Była tak krótka, że nawet nie umiałbym jej opisać
- To opisz krótko – powiedział Anioł Karol i ryknął śmiechem.
- Co proszę? – zapytałem, próbując zrozumieć co go rozśmieszyło.
- Nic, nic. To taki sobie żarcik niewinny taki ... – Anioł Karol podrapał się w głowę i wypalił:
- A co powiesz na ostatni mecz Polska-Szwecja? -
- Mecz? – zdziwiłem się – Jaki mecz? – nie chciałem jednak być nieuprzejmy, dodałem więc:
- A kiedy był? -
Anioł Karol spojrzał na mnie, jakby moje pytanie było czymś nie na miejscu i odpowiedział:
- O ósmej wieczór -
- A tak – przypomniałem sobie – Wtedy akurat umierałem -
- A to dobre – Anioł Karol znów ryknął śmiechem, ale po chwili uspokoił się, spoważniał, poklepał mnie po ramieniu i rzekł:
- Przykro mi to słyszeć, moje kondolencje, yyyy to znaczy, chciałem powiedzieć, jak tam na drugim świecie? -
W tejże chwili zaczęły mu dziwnie trzepotać skrzydła, szybko odwrócił się, odszedł parę kroków, wyjął z kieszeni telefon i zaczął rozmowę:
- Anioł Karol, słucham ... nie stał długo ... nie ... no, to znaczy ... jeszcze mu nie powiedziałem ... nie, to nie dlatego ... ja nie chciałem tak od razu ... dobrze ... oczywiście ... tak ... tak jest ... rozkaz ... oglądałem ... no przegrali ... ach ginie duch w narodzie ... tak ... powiem mu ... dobrze – Anioł Karol schował telefon do kieszeni, podszedł do mnie i powiedział:
- A teraz pójdziemy sobie grzecznie do nieba -
Niezmiernie się ucieszyłem, gdy to usłyszałem, bo już nabierałem podejrzeń, że coś poszło nie tak. Poweselałem i zacząłem wypytywać Anioła Karola o niebo, a to – A jak tam jest? – a to – A ilu jest mieszkańców? – a to – A jak duże jest niebo? – Anioł Karol był raczej lakoniczny. Odpowiadał na przemian – Sam zobaczysz – albo – Tak sobie – minę miał przy tym niewyraźną.
Brama nieba była ogromna, trudno jej było nie zauważyć, co chwilę wrota otwierały się i wpuszczały kolejnego śmiertelnika prowadzonego przez jego anioła stróża. Zauważyłem jednak, że my skręcamy w prawo, mijamy bramę i zmierzamy w kierunku dość niskich, drewnianych drzwi z wyciętym serduszkiem. Nikogo prócz nas tam nie było. Znów zacząłem się martwić.
- Czy my na pewno dobrze idziemy? Zanim wejdziemy do nieba musisz za potrzebą? – pytałem.
- Za potrzebą? – zapytał Anioł Karol i znów ryknął śmiechem. Po chwili spoważniał i stanął naprzeciw mnie.
- Muszę ci coś powiedzieć – prawie wyszeptał – Ty masz dy chy zy chychy – wyjąkał coś tak niewyraźnie, że nic nie zrozumiałem.
- Co mam? – zapytałem. Anioł Karol zebrał się w sobie i powiedział:
- Masz duszę z gówna -
Wryło mnie. Stałem tam i nic nie rozumiałem.
- Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytałem po chwili.
- To, co mówię – odparł zrezygnowany Karol.
- Jak to z gówna?! – nie rozumiałem.
- No normalnie, z gówna – Anioł Karol najwyraźniej tracił cierpliwość – Nie widziałeś nigdy gówna? – zapytał – Jak się załatwiasz to nie zaglądasz później do muszli? -
Wydało mi się to tak niedorzeczne, że odpowiedziałem:
- Nie, a ty? – Anioł Karol najwyraźniej się zmieszał i powiedział:
- Nie, ja też nie. Pewnie, że nie – zły był jednak na mnie za to, że zauważyłem jego zmieszanie, powiedział:
- Hej, to nie ja mam duszę z gówna – tym argumentem zakończył sprawę.
Stałem ze spuszczoną głową i mówiłem:
- Przecież byłem dobrym człowiekiem, wychowałem trójkę dzieci, miałem kochającą żonę, psa, kota, podlewałem kwiatki, płaciłem co miesiąc rachunki, gimnastykowałem się co rano, grałem w toto-lotka, współczułem sąsiadowi, gdy jego syn zmienił płeć. Zawsze, kiedy miałem grypę jadłem rosół, w szkole byłem grzeczny, w przedszkolu byłem najgrzeczniejszym dzieckiem, sprzątałem swój pokoik ... -
- No i co z tego?! – powiedział poirytowany Anioł Karol.
- Czy wszyscy ludzie mają dusze z gówna? – zaryzykowałem pytanie.
- No co ty, żartujesz chyba – rozwiał moje wątpliwości Anioł Karol.
- To dlaczego ja mam? – nie dawałem za wygraną. Anioł Karol westchnął i zaczął:
- Twój rocznik był bardzo specyficzny. Namnożyło się wtedy ludzi jak świąt w kalendarzu. Najpierw oczywiście w ruch poszła glina, ale gdy gliny nie stało, to się brał co się miało ... Syn twojego sąsiada zmienił płeć? – zapytał nie dowierzając.
- Tak – odpowiedziałem – To znaczy, źle powiedziałem. To była córka mojego sąsiada
- A jego syn? – zapytał Anioł Karol.
- On nie miał syna. To znaczy, na początku nie miał syna. Potem to ta córka zmieniła płeć, a potem to się już mówiło syn sąsiada -
- Trudno jest zmienić płeć? – nie dawał za wygraną Anioł Karol.
- Co znowu? Skąd ja mam wiedzieć? – byłem już tym wszystkim zmęczony.
- Pytaj lekarza syna mojego sąsiada -
- Masz jego numer? -
- Po co mi do cholery jego numer. Przecież ja nie żyję. -
- No, nie bądźmy takimi pesymistami – powiedział Anioł Karol – A teraz już chodźmy –
Po tych słowach otworzył drzwi do klopika.
- A czy ja mógłbym się zobaczyć z żoną? Ona też już nie żyje -
Anioł Karol potrząsnął głową i począł mi tłumaczyć:
- Musielibyśmy jej szukać. Gdybyś ją zobaczył a potem miał się z nią rozstać na ... długo, długo, to czułbyś się jeszcze gorzej. I tak już jesteśmy spóźnieni, mam napięty plan dnia, rozumiesz, no i w niebie ten zapach ... ludzie nie byliby zachwyceni. Zadzwonisz do niej. Międzymiastowa nie jest tutaj droga.
Mówiąc to Anioł Karol prowadził mnie jakimś ciemnym korytarzem, rozciągającym się za drzwiami z serduszkiem. Po chwili oczom naszym ukazało się wnętrze bardzo dużego pomieszczenia, pełnego ludzi, by długo opisem nie męczyć, naszym oczom ukazało się wnętrze baru. Anioł Karol posadził mnie na obracanym krzesełku, polecił barmanowi, by nalał mi piwa, kiwnął na jakieś dziewczyny, które po chwili przysiadły się do nas, rozmowa zaczęła się toczyć dość żywo.
- Cześć Karol – powiedziały dziewczyny.
- Cześć, słuchajcie, oto mój przyjaciel, a oto Alina i Alicja -
- Miło nam – powiedziały dziewczyny - Za który numer tutaj jesteś? -
- Słucham? – byłem nieco zbity z tropu.
- One pytały o grzechy główne – powiedział Anioł Karol i poszedł z dziewczynami na stronę, coś im tam tłumacząc. Popatrzyły na mnie ze współczuciem, a gdy Karol skończył mówić wróciły.
- Nie martw się – powiedziała Alina.
- Tak – zgodziła się Alicja – Życie to szambo ... przepraszam, nie chciałam, zachowałam się jak gówniarz, yyyy, przecież liczy się to co mamy w środku to jest ... może pójdę poszukać Karola -
No i poszła, a ja zostałem z Aliną.
- Czy to czyściec? – zapytałem.
- Tak. Tutaj spędzam całe dnie -
- Mimo, że starałem się żyć jak najlepiej, trafiłem do czyśćca? -
- Nie, to Karol przyprowadził cię tutaj, byś się trochę rozerwał. Od jutra będziesz już w tym drugim niebie. Wyślij czasem kartkę. Wiesz, co jakiś czas mam taki sen. Przychodzę tu do baru, a Karol mówi do mnie:
- No, to co dziś mamy w planach? Aha, niebo, i prowadzi mnie do tej ogromnej bramy, i wchodzę do środka, i czuję taką ulgę i spokój -
Złapałem się za głowę i tak siedziałem oparty o bar nic nie mówiąc.
- Chodźmy się przejść i pooddychać świeżym powietrzem – zaproponowała Alina i poprowadziła mnie pod rękę w kierunku wyjścia. Na zewnątrz było trochę duszno, wiał lekki wiatr, zaczął padać deszcz. Popatrzyłem w górę i uśmiechnąłem się.
- Lubisz deszcz? – zapytałem.
- Nie mam specjalnego zdania – odpowiedziała Alina – Mi on nie przeszkadza.
Powiedziała to - mi – z takim naciskiem, że zacząłem zastanawiać się, co miała na myśli i wtedy stwierdziłem, że Alina staje się coraz wyższa, czy może to ja robię się coraz mniejszy.
- Co się dzieje? – zapytałem.
- Rozpuszczasz się – odpowiedziała spokojnie Alina – Jesteś z gówna, więc się rozpuszczasz.
Zobaczyłem, że podchodzą do nas Karol i Alicja. Patrzyli na mnie ciekawie.
- Ilu jeszcze będę tu musiała przyprowadzić, by się zreflektować? – zapytała Alina.
- Jeszcze długa przed tobą droga, moja mała – Karol patrzył na to, co po mnie pozostało i mówił:
- Dla jednych niebo to niebiańskie przyjemności, dla innych niebo to niebyt.
Słyszałem ich coraz gorzej, spływałem coraz dalej i niżej.

Radio

Prosta rzecz, tak to przynajmniej wygląda, ustawić jakąś częstotliwość, zgłośnić i już jesteście Parysem i Heleną w jednej osobie przy dźwiękach skrzypiec Paganiniego. Jak w telewizji. To znaczy słucha się radia, ale sytuacja jak z telewizji, gdzie facet włącza muzykę i już wyobraża sobie jak to boso, ranną rosą po trawie i przemierza mieszkanie tanecznym krokiem. To nie tak. A jak? A pół godziny przy gałce, łapanie stacji, co śliskie jak złota rybka, a jak już jakąś złapiecie, to chuda bidulka, ostatkiem sił dyszy – Wypuść mnie – najlżejsze życzenie by ją zabiło. No to szukacie innej. Szukacie, szukacie szydła w stogu siana.
Radio uzależnia bardziej niż telewizja. Radio to telewizja, gdzie wy jesteście scenarzystą. Radio oczekuje umierając z częstotliwości jak też zinterpretujecie ten mlask, pomruk, to szurnięcie, nie daj Boże ton głosu. A interpretujcie sobie jak chcecie. I tak wszystko z playbacku. Słucham radia, przyznaję, wyznaję, ogłaszam wszem i wobec, słucham, słyszę, jestem posłuszny, kręcę gałką. Tak mówiłem zanim zepsułem gałkę. Bez gałki cała zabawa do niczego. Bez gałki to palenie papierosów z filtrem powietrza. Jak lisek wypierałem się zalet radia.
- To nie żadna zaleta – mówiłem - mieć puszystą gałkę -
By rzucić nałóg trzeba uwagę zwrócić na inne zainteresowania. Miast gałki kombinerki, jedynie, by pogrążyć się w bezdennej beznadziejności. Byłem już w tym stanie, w którym odwiedza się znajomych, mija w drzwiach ich żony bez żadnego słowa wyjaśnienia, myszkuje po domu, by z udawanym zdziwieniem wyrzec – O, macie radio – już dawno przy nim majstrując. Niechybnie posunąłbym się do chodzenia po sklepach RTV, gdybym nie odwiedził swojego własnego strychu. Coś mi już przecież świtało, że dobroduszny dziadek zostawił po sobie przyrząd, który na pierwszy rzut oka przypominał telewizor, taki był wielki. Ale gdzież w czasach dziadka telewizor. Oczywiście, że radio. Dobre, stare radio. Na radiu kartka, ostatni list napisany przez dziadka. Przyniosłem go do domu wraz z radiem i tak tam leżał:
,,Drogi wnuczku, ciężko mi pisać te słowa. Miej w swej pamięci, że ...” A tam. Bez zbędnych wstępów taszczyłem radio po schodach w dół do pokoju, do kontaktu, do mojego świata. I już buczało, mówiąc swym grubym głosem – Miej cierpliwość synu. Twoje uszy będą w fale wzięte, daj mi jednakże zebrać myśli ... I oto już jestem.
Od razu zauważyłem, że pod nieobecność mojej gałki wszystko się zmieniło, nowe stacje, nowa fala, stylizacja na lata pięćdziesiąte. Nie bardzo mogłem znaleźć swoich ulubieńców, typu Jankowskiego ,,Koncert Złorzeczeń”, czy ,,Dobranoc, czyli wydzwanianie do przypadkowych ludzi w środku nocy” w wykonaniu Krzysztofa i Marka Pawłowskich.
Aż wstyd przyznać, ale znalazłem stację a na niej program, do którego dzwoniły osoby samotne, mówiły o sobie, o pragnieniu bliskości z innym człowiekiem, czasem poruszany był jakiś temat, wszystkie dyskusje krążyły bliżej, lub dalej wokół samotności. Tytuły programów: ,,Ucieczka od wielkiego miasta”, czy ,,Niezrozumiani” mówiły same za siebie. Czasem zdarzyło mi się zadzwonić do programu, by wyrazić swoją opinię. Nie ważne ile rozmawiałem, na rachunkach za telefon nie widniało nigdy ani jedno połączenie z radiem, co było bardzo wygodne zważywszy moją sytuację materialną. Od kilku już tygodni nie potrzebowałem gałki, bo stacja przeze mnie znaleziona nie chciała uciekać i choć dźwięk przekazywany przez głośniki był jakby zza ściany, to taki sam wydawał się i przez telefon.
I zadzwoniła ona, młoda, ambitna, skromna, mówiła o problemach z systemem produktywno pieniężnym. Dlaczego osoby na banknotach patrzą na nas z takim wyrzutem, gdy chcemy sobie kupić, na przykład, nowe kolczyki, albo torebkę.
- Trudno im się rozstać z tak uroczą osóbką – wtrąciłem – Każdy Mieszko 1-szy, którego wydaję idzie ode mnie z miną, jak gdyby właśnie przeżył noc z Marilyn Monroe.
Prowadzący program zastanawiał się dlaczego akurat Mieszko 1-szy, ja z Joanną tymczasem rozwodziliśmy się nad brakiem kobiet na banknotach.
Dzwoniłem telefonowałem, kłóciłem się do upadłego o jakieś przykładowe kształty muszli klozetowych. Do dyskusji włączałem się zawsze, gdy zadzwoniła już Joanna, jeśli zaś zdarzyło mi się wyrwać, już za chwilę słyszałem polemizujący ze mną jej głos. Podczas jednego programu powiedziała mi, że musimy się spotkać, bo nie wypłaci się za telefon. Ja podałem jej swój adres, ona mi swój. Postanowiliśmy, że nawet jeśli ja zawiodę to ona mnie odwiedzi do końca tygodnia. Oczywiście chciałem być pierwszy, już następnego dnia, z sercem walącym jak młotem, ubrany w garnitur dziadka gnałem pod wskazany adres ... gdzie nikt mnie nie znał. Facet, który otworzył drzwi był dość podejrzliwy, na tyle, by trzymając mnie jedną ręką, po niesatysfakcjonującym go moim tłumaczeniu, drugą ręką wykręcać numer telefonu na policję. Wyrwałem się i uciekłem na dworzec, ale w prawym uchu dudniło mi nadal – Heniek, zostaw go!, które nie wiedzieć dlaczego jego żona krzyczała akurat do mojego ucha. Doczekałem się końca tygodnia, a gdy Joanna nie zjawiła się, wściekły wykręciłem numer do programu radiowego. Tematem była akurat potrzeba pojednania, więc moje i Joanny krzyki i wymyślania jedno drugiemu idealnie harmonizowały z kojącym głosem prowadzącego, proszącego o chwilę ciszy, by mógł zebrać myśli. No a jak już zebrał, to nam dopiero wygarnął, że psujemy mu cały nastrój, że to nieprzyzwoicie tak się drzeć, krzyczał, że przez nas straci premię, że jesteśmy egocentrykami, inni też chcą się pokłócić, znaczy pogodzić – poprawił się- a tak w ogóle to bałwany lepić a nie do radia dzwonić jak z nas takie dzieci. Odłożyłem słuchawkę z trzaskiem, Joanna to samo. Zacząłem chodzić po pokoju. Gdy zmęczony chodzeniem usiadłem przy stole, począłem bezmyślnie bawić się kopertą z listem dziadka. Całkiem się uspokoiłem, otworzyłem kopertę i ponownie zacząłem czytać:
,,Drogi wnuczku, ciężko mi pisać te słowa. Miej w swej pamięci, że zawsze byłeś moim ulubieńcem. Dlatego to właśnie tobie powierzam największy mój skarb. Używaj go rozumnie i nigdy nikomu nie wyjawiaj jego tajemnicy.
Radio, którego słuchasz ma tę szczególną zaletę, że przekazuje programy dawno już przeminione, bo z roku 1954. Dni i miesiące są więc te same, co w twym świecie, wraz jednak z zakończeniem roku cykl zaczyna się od początku.
Każdego roku powstawało jedno takie radio i od razu było przekazywane do muzeum mediów. Dzięki temu teraz każdy radio-amator może udać się do muzeum, włączyć jakiekolwiek radio zechce, a nawet zadzwonić do stacji, którą polubił. Rok 1954 był jedynym, w którym wyprodukowano dwa takie odbiorniki. Właśnie temu zawdzięczasz przyjemność słuchania historii, jakby nie patrzeć, w tak niezwykłym wydaniu.
No i ostatnia rzecz. W przyszłości poznasz dziewczynę, ożenisz się, postanowisz nie mieć przez nią żadnych tajemnic. Nie daj się skusić temu uczuciu, które podpowie, by jej powiedzieć. One tego nie rozumieją. Poczekaj lepiej aż twój syn dorośnie, zainteresuje się radiem. Jemu następnie przekaż nasz skarb. Koniec audycji.”
To prawda, dziadek rzeczywiście miał hopla z przerzutką na punkcie radia, teraz to sobie przypominam, ale nie dziwota, mając taki cud w domu. O babci pamiętam tyle, że zwymyślała dziadka od starych dziwaków i poszła sobie nie wiem gdzie, i właściwie do dziś nie wiem, kiedy wróci, jeśli w ogóle.
Wyobraziłem sobie siebie przed radiem ze zdziecinniałym uśmieszkiem, szukającego po raz setny tego samego programu.
- Co ty widzisz w tym radiu? – pytałyby mnie dzieci, a ja chichotałbym tajemniczo. Leżała mi taka przyszłość, bez dwóch zdań, musiałem jednak dowiedzieć się, co stało się z Joanną. Ubrałem się i poszedłem do muzeum. Otworzyłem drzwi budząc tym samym starszą kobietę w śmiesznym mundurze.
- Pan do muzeum? – zapytała niedowierzając.
- Tak, a konkretnie do radia – odpowiedziałem.
- Słucham? – zapytała marszcząc brwi.
- Chciałem pooglądać odbiorniki radiowe -
- Aaaa – przypomniała sobie pani ze zrozumieniem – Proszę za mną -
Przeszliśmy przez długi, ciemny korytarz. Na jego końcu były brązowe drzwi ze szklanym oknem. Starsza kobieta otworzyła je i zaświeciła światło. Pokój był pełen odbiorników radiowych, coraz to mniejszych, zawsze jednak całkiem zakurzonych.
- Czy one działają? – zapytałem.
Nie wiem, ale chyba tak. Czasem jakiś nauczyciel przychodzi tutaj z klasą, chyba ich nie oglądają, ha, ha – zaśmiała się starsza kobieta.
- Szukam rocznika 1954 i kolejnych – powiedziałem zatrzymując kobietę w progu. Spojrzała na spis odbiorników na ścianie obok drzwi i odrzekła:
- To półka pod oknem – tu wskazała na lewo – Te cztery początkowe to 1950, 1951, 1952 i 1953, potem jest przerwa a potem dopiero 1955, i tak dalej. Z 1954 będzie gorzej. Teraz sobie przypominam, że była o to głośna afera. W roku 1954 feralny odbiornik opuścił fabrykę, ale do muzeum nie dotarł. Zginął gdzieś po drodze.
- Zginął? – zapytałem nie chcąc wierzyć.
- Zginął – powiedziała starsza kobieta i wyszła.
Włączyłem rocznik 1955, szeptał mi, byśmy nie byli zbyt głośno. Przerzucałem bezmyślnie kolejne stacje i złapałem się na tym, że wciąż szukam Joanny. Jako, że jej nie znalazłem począłem szukać na stacjach innych odbiorników, do 1960-go włącznie. Nic. Myślałem, że to z powodu zbyt późnej pory. Zwlekałem z opuszczeniem muzeum, nikt mnie z resztą nie przepędzał. Wyszedłem około 12-tej.
W drodze do domu prowadziłem monolog z dziadkiem.
- Ty stary lisie. Napisałeś mi łzawy list malując siebie i mnie jako tych wybranych, a w rzeczywistości zrobiłeś mnie wspólnikiem w największej kradzieży, o jakiej słyszałem. Gdy doszedłem do domu włączyłem odbiornik i przez jakiś czas siedziałem słuchając. Wreszcie wiedziony resztkami nadziei zadzwoniłem do programu. Nie wiedziałem właściwie nic o hodowli bydła, bo to okazało się tematem przewodnim, ale dyskutowałem zażarcie zalety paszy krajowej, wspominałem nowości ogrodnicze, robiłem dobrą minę do złej gry. Posunąłem się nawet do opisu swojego inwentarza. Moje cztery krowy, moje dziesięć owiec, moje dwa tuziny kur, mimo niepowtarzalnego uroku, jaki im nadałem w swoim opisie nie przebłagały Joanny. Marzyłem, by odezwała się mówiąc:
- Ty kłamczuchu! Ty nie masz żadnych, ale to żadnych krów. Jedyne, jakie widziałeś, to te na znaczkach pocztowych -
Posłusznie bym przytakiwał. Przytaknąłbym wszystkiemu, co by powiedziała. Joanna uznała jednak chyba, że kłamstwo samo pierzchnąć zwykło i milczała z premedytacją. Dzwoniłem przez cały następny dzień. Potem uznałem swoją porażkę. Właściwie zrozumiałem jeszcze jedną gorzką prawdę. Oboje z dziadkiem byliśmy dziwakami, to jednak nie upoważniało mnie do zatrzymania odbiornika. Z samego rana, z determinacją w oczach wpakowałem sobie radio na plecy i zmierzyłem w kierunku muzeum. Gdy dotarłem na miejsce zapukałem nogą. Otworzył stróż, też starszy człowiek. Z oczami okrągłymi ze zdziwienia stał i słuchał, gdy wykładałem mu całą sprawę, chwilę ją przetrawił a następnie zadzwonił do dyrektora muzeum, chyba, bo tenże się natychmiast zjawił, otoczony masą ekspertów i radiospecjalistów. Wybadali odbiornik, gdy odkryli, że jest autentyczny miny zrobili, jakby doznali objawienia, wreszcie wydawali się mnie zauważyć i zaczęli pytaniem:
- Ile pan chce jako nagrodę? –
- Nic – odpowiedziałem natychmiast.
- A może jakiś odbiornik, by pan nie został z niczym? – zapytał jeden z radiospecjalistów.
- Rzucam to – powiedziałem, mając na myśli radio.
Tamci chyba nie zrozumieli, wzruszyli więc ramionami i poszli w im tylko znanym kierunku. Moje radio wypełniło lukę na półce lat 50-tych.
Przysunąłem sobie krzesło, usiadłem przy do niedawna moim odbiorniku i oparłem głowę o jego szklaną oprawę. Na początku myślałem o Joannie. Potrzebowałem chwili, by zebrać myśli. Zastanawiałem się co zrobić z całym czasem, który mi został w życiu. Ociągałem się z opuszczeniem muzeum. Weszła starsza kobieta – stróż.
- To znowu pan? – zapytała zdziwiona.
- Tak, ja – odpowiedziałem wyrwany z zamyślenia. – Ale dziś już nie będę słuchał – dodałem.
- Wyrósł pan wreszcie z tego? – stwierdziła i dodała nie czekając najwyraźniej na moją odpowiedź:
- Ja też już bardzo dawno nie słuchałam radia.

Sny

Leżę w łóżku. Chyba śpię. Podchodzi do mnie mój brat i mówi:
- Wiesz, już od dłuższego czasu rozważam aspekt śmierci –
Ja właściwie nie mam brata. Nigdy nie miałem. Ten on nie mówi nic, co mogłoby wskazywać, że jest moim bratem. Mimo tego mam pewność, że nim jest. Kontynuuje:
Pytałem znajomych, co sądzą na ten temat. Mówili najczęściej, że to niegłupie. Jeden nawet stwierdził, że nigdy o tym nie myślał, ale dlaczego nie, i że sam się może kiedyś zabije, jeśli tylko znajdzie wolną chwilkę –
Tak mówi mój brat nie czekając na reakcję, a ja chcę coś powiedzieć, ale jakoś nie mogę. Wzbiera we mnie żal na słowa brata, ale cały jestem bezwładny. Kontynuuje:
- Rozmawiałem też z jednym takim pijaczyną, on o mało nie zapił się na śmierć kilka lat temu, pamięta wszystko, co się wtedy z nim działo, mówił, że śmierć przytula jak mama, jeśli bolą cię nogi bierze „na barana” jak ojciec, nawet, jeśli zrobisz coś głupiego, na przykład zabijesz się, niczego nie wypomina, nie daje klapsów, dlatego mnie samemu bardziej kojarzy się z dobrym wujkiem. Tylko jeszcze zastanawiam się jak to zrobić, bo przecież im bardziej boli, tym milsze ma się przyjęcie tam. A z resztą, co to za różnica, tak sobie myślę, przecież cały czas boli, ciągle czuje człowiek taki jakiś świder obracający się w sercu –
Tak mówi, a potem dodaje:
- Nic się nie odzywasz. Przynajmniej zgadzasz się ze mną –
Wstaje i wychodzi. Jeszcze mówi idąc:
- Ale i tak mi pomogłeś. Teraz już się nie boję –
A ja nic nie robię. Każdej nocy przychodzi do mnie inny, nowy brat. Zawsze rano obiecuję sobie, że tego następnego już ocalę, ale oni wszyscy odchodzą. Nie wiem ilu mi jeszcze zostało braci, których nigdy nie miałem. Nie wiem ilu nas zostało.

Sobie

Wróciłem do domu. Nadal trząsłem się z niemożliwej do ugaszenia wściekłości, co chwilę przypominałem sobie słowa, jakie powiedziałem ludziom w uniesieniu i to rozjuszało mnie jeszcze bardziej. Ukląkłem na podłodze nie ściągnąwszy kurtki ni butów, nabrałem powietrza w płuca, tak do granic wytrzymałości, wydawało mi się, że płuca tak wypełnione powietrzem rozsadzą mnie od środka. Poczułem, jak cały gniew, który w sobie miałem przechodzi do powietrza w płucach. Krzyknąłem więc co sił w gardle. Potem padłem na podłogę i długo dyszałem ciężko. Gdy oddech uspokoił mi się odrobinę usłyszałem cichy męski płacz, za ścianą. Powoli wstałem i poszedłem do pokoju, z którego dobiegał. Na wersalce siedział Pan i płakał. Zobaczywszy mnie przestał i otarł łzy. Nie umiał się tak do końca uspokoić, więc co chwilę pochlipywał. Przykucnąłem przy Nim i czekałem. Po chwili ciszy zdobyłem się na odwagę i powiedziałem:
- Przepraszam –
Pan spojrzał na mnie z wyrzutem i odrzekł:
- Znów przepraszasz i nic z tego nie wynika –
- Uniosłem się – próbowałem wytłumaczyć – niezmiernie mi głupio …-
- Tobie głupio – przerwał mi. – A co Ja mam powiedzieć? Wiesz, jaką przykrość mi sprawiłeś?! Chciałem cię wziąć do nieba. A teraz, co? –
- Poprawię się. Obiecuję – mówiłem próbując Go przekonać o swoich szczerych chęciach.
- Sęk w tym – powiedział Pan. – Że ja już nie mam siły czekać. Wciąż popełniasz te same błędy. Zły duch nadal zaczepia cię na tym samym rogu. Ty też zawsze dajesz się zagadnąć z taką samą naiwnością –
- Bo jestem tylko człowiekiem. Wiele mam słabości. Jak każdy człowiek chcę dobrze tak bardzo, że czasem nie myślę o tym, czy to, co robię jest naprawdę dobre.
- Nie myślisz – przytaknął Pan.
- Oddaję kontrolę nad swoim życiem emocjom –
- Oddajesz – przytaknął Pan.
- A do tego nie doceniam dostatecznie twojej troski –
- Nie doceniasz – przytaknął Pan i uważając rzecz za wyjaśnioną wstał, i skierował się w stronę drzwi. Nacisnął klamkę, ale odwrócił się jeszcze w moim kierunku. Powiedział:
- No, to będę ci trzymał to twoje miejsce w niebie. Tylko się staraj. Do końca życia –
- Będę się starał – powiedziałem szczerze. Pan wyszedł, a ja myślałem, że chciałbym mieć przez całe życie taką pewność siebie i siłę do walki z samym sobą jak w tamtej chwili.

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur