Cegła - Literatura - Proza - Poezja
100 000 KSIĄŻEK NA WWW.TAJNEKOMPLETY.PL !!!
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Tomasz Krzykała

O hodowli i pielegnacji roslin doniczkowych i innych

O hodowli i pielęgnacji roślin doniczkowych i innych

 

Kaktus

To nie jest łatwe, niewątpliwie, taka hodowla i właściwa pielęgnacja kaktusa.  Rośliny bywają bardzo trudne i wymagające, co niewątpliwie oznacza, że jak mało kto potrafią przysporzyć problemów. Jeden mój znajomy miał w domu dość dużego kaktusa i nie wiedział jak się z nim obchodzić. W końcu ktoś tam gdzieś, w jakiejś kwiaciarni doradził mu, żeby stworzył mu, albo przynajmniej próbował mu stworzyć warunki jego naturalnego środowiska, czyli meksykańskiej pustyni. Od tego momentu mój (świętej już pamięci) znajomy rozsypał w domu piach, ponalepiał na ścianach fototapety przedstawiające dalekie wydmy, poodkręcał grzejniki tak, że było u niego zawsze koło 50ºC, aż wreszcie, widząc, że kaktus zaczyna marnieć ( o ironio! ) chodził po domu wyłącznie w skórze kojota. Wreszcie, któregoś dnia takiej opieki kaktus nie wytrzymał i rzucił się na mojego znajomego, ukuł go porządnie w klatkę piersiowa, tamten stracił równowagę i upadł uderzając głowa o kant stołu…i koniec – umarł! Natomiast kaktus przepadł bez wieści. Moje prywatne dochodzenie wykazało, że był to ewidentny przypadek zabójstwa i nie miał nic wspólnego z wypadkiem – otóż kaktus był z USA, a nie z Meksyku, nietrudno wiec zrozumieć jego furie po przypisaniu mu tak poniżającego pochodzenia. Rósł na pustyni skalistej, a nie wśród piaszczystych wydm na tapetach sfotografowanych, tak a propos, w Afryce, do tego zaś w jego naturalnych warunkach nie występowały kojoty! To tyle odnośnie motywacji tej zbrodni w głębokim afekcie. Któregoś dnia, kiedy oglądałem jakieś telewizyjne relacje dotyczące wojny w Iraku mignął mi na ekranie…ależ tak! To był on – kaktus mojego znajomego! Stał na ulicy i szpiegował – najprawdopodobniej pracował dla Amerykanów – jako sposób maskowania wybrał noszenie na sobie bananów – przebrał się za bananowca! – ale ja i tak go poznałem. To był on!

Arbuz

Dziś rano postanowiłem ubrać się do pracy jak arbuz. Założyłem berecik z antenką i zieloną, roboczą pikowana kurtkę, która mnie pogrubia. Na kurtce kredą namalowałem jasne, pionowe pasy. Nie bardzo wiedziałem co zrobić z nogami, bo one nie pasowały do wizerunku arbuza, który jak wiadomo nie posiada specjalnie wyodrębnionych kończyn. Problem ten rozwiązałem poprzez próbę upodobnienia swoich nóg do pędów arbuza - ja mam nogi, których nie ma arbuz, podczas, gdy arbuz ma pędy, których nie mam ja; możliwość kompromisu zaistniała sama przez się. W tym celu założyłem ciemnozielone, robocze, drelichowe spodnie a stopy obułem w brązowe, wykonane ze skaju podobnego do kory drzewa buty, jeśliby zaś ktoś jeszcze odczuwał swoisty niepokój patrząc na moja osobę, to na butach widniał stosunkowo duży napis "relax", który jak sądzę załatwiał tego typu wątpliwości i niepokoje. Pod kurtkę założyłem oczywiście jadowicie czerwony sweter na którym domalowałem markerem stosunkowo dużo czarnych kropek. To miał być miąższ. Tak ubrany wsiadłem na rower w celu udania się do pracy, ale zsiadałem co rusz z niego z powodu napadów śmiechu. Proszę sobie wyobrazić - byłem jedynym na świecie egzemplarzem arbuza umiejącym jeździć na rowerze! jadąc przez miasto napotkałem stoisko, na którym leżało mnóstwo stłoczonych moich krewniaków; pomachałem im i pojechałem dalej i rozradowanym sercem - było nas bowiem tak wielu! Potem minąłem sklep z ziołami - odwróciłem głowę ze wstrętem - jako arbuz nie lubię zielska! Dojechałem do pracy spóźniony i dostałem porządną reprymendę od szefa. Zignorowałem go. Jako arbuzowi były mi obojętne jego opinie, a poza tym czułem, że rosnę w siłę - nas arbuzów jest tak wielu!

 

Fiołek

Kiedy moja narzeczona podarowała mi fiołka poczułem się nieco tym faktem zaskoczony i (nie ukrywajmy) zażenowany też! Moje zażenowanie wynikała z dwóch powodów – po pierwsze moja narzeczona kupiła sześć sztuk rzeczonych fiołków (paragon znalazłem podczas standardowej kontroli w jej torebce) i z niejakim niepokojem myślałem o tym, co zrobiła z pozostałymi pięcioma, po drugie to był bardzo wyrośnięty fiołek – to był fioł co się zowie i niniejszym moja narzeczona spowodowała nominalnie zaistnienie okoliczności, że „dostałem od niej fioła”, jakkolwiek kolokwialnie by to nie brzmiało.  Od tego dnia trzymałem mojego fioła w ukryciu, a na światło dzienne wydobywałem go tylko przy jej przyjściu, bo nie wypadało inaczej (raz mi inaczej wypadło niż wypaść powinno – najedliśmy się wtedy porządnie stresu – ale po szóstym z kolei teście ciążowym, który nic nie wykazał trochę się uspokoiliśmy! Ale to już inna historia.) Nie mniej jednak dbałem o swojego fioła jak należy – codziennie około czwartej piętnaście, zanim ktokolwiek z mojego bloku był na nogach wyprowadzałem fioła na dwór, kładłem go na trawniku, trochę z nim rozmawiałem, uczyłem go podstawowych prawd życiowych, dekalogu, podstawowych prawd wiary, podstawowych prawd ekonomii i zasad współżycia społecznego (tego jednak uczyłem go krótko – mnie roślinki nie interesują, a i on nie wykazywał chęci!). Raz, kiedy go wyprowadziłem padał rzęsisty deszcz – ucieszyłem się, bo dało mi to sposobność „Naturalnego Planowania Pielęgnacji” bez uciekania się do sztucznych metod, potępianych przez Zjednoczone Narodowo-Chrześcijańskie Koło Ogrodników Polskich.  Potem zamykałem fioła w toalecie, napuszczałem wody do miseczki i kładłem ją obok doniczki z zamiarem wykształcenia w mojej roślince nawyku pracowitości i przedsiębiorczości, a nie tylko biernego oczekiwania aż ją ktoś oleje z góry, do tego w  całkowitym bezruchu.  Nie mniej jednak, tak jak murzyn jest czarny, jak Żyd taki jak ci między którymi żyje, tak i mój fioł miał swoją, wrodzona bierność silnie ugruntowana przez naturę i nie potrafił sam sobie zdobyć wody. Mimo takiej szeroko zakrojonej i z poświęceniem przeprowadzanej opieki, mimo tego, ze sam go zacząłem podlewać,  zaczął marnieć. Byłem zszokowany i przerażony. Kiedy w zetknięciu z całą tą sytuacja narzeczona napomknęła, cała we łzach, o ewentualności przesunięcia  terminu ślubu a nawet rezygnacji z moich usług, postanowiłem zadziałać z zimną krwią i niemiecką precyzją. Najpierw zadzwoniłem do proboszcza z prośbą o wsparcie, ale on błyskawicznie się rozłączył. Dopiero po siódmym z kolei telefonie zdołałem mu wytłumaczyć, że nie chodzi mi o wsparcie finansowe i proboszcz zgodził się udzielić mi wsparcia duchowego. Potem zamówiłem msze w dziesięciu klasztorach. Potem zadzwoniłem do imama z Marsylii, który zgodził się (za pewną niewielką sumą), pomodlić z wiernymi w meczecie w Dijon. Potem przelałem pewną sumę na konto przywódcy duchowego afgańskiego odłamu Al.-Kaidy, o którym mówiono, że leczy i zabija na odległość – mnie chodziło o to żeby wyleczył , ale po zastanowieniu (z dopłatą) podałem jeszcze adresy paru znajomych, już w innym celu. Skontaktowałem się też z paroma rabinami w Izraelu, którzy również obiecali mi serwisową pomoc duchową. Potem (po osobistej rozmowie telefonicznej) z Dalaj Lamą zasiadłem do telewizora obejrzeć razem z moja rośliną osobiście przygotowana mi przez Rosyjskiego uzdrowiciela kasetę video dla „innych form życia” cokolwiek by to miało znaczyć. Pomogło!!! Czy to dlatego (jak mówią złośliwi) że kwiat dostał wreszcie trochę światła, czy za pomocą wsparcia duchowego – nie wiem! Dosyć, jeśli ze wzruszeniem powiem, że narzeczona do mnie wróciła, a życie jest piękne, ponieważ dzięki własnej upartości, trosce, samozaparciu , determinacji i wierze, oraz pomocy wielu kręgów religijno-społecznych ciągle mam mojego fioła, a nawet ostatnio on zaczął się rozrastać! Teraz spędzam życie w spokoju, jeśli nie liczyć paru chwil porannego sprzątania pokaźnej sterty ofert od rabinów i klasztorów żebraczych. Za parędziesiąt lat, kiedy spłacę imama osiągnę życiowa stabilizację – już teraz jednak moje życie wygląda dużo lepiej, bo pomoc z Afganistanu pozbawiła mnie wielu wrogów – właściwie mam już tylko przyjaciół. Samych przyjaciół.

 

 

BAOBAB

 

Wczoraj, nie bez obaw

Kupiłem Baobab

I wczoraj go zasadziłem

Dzisiaj tak wyrósł, że aż się zdziwiłem!

 

Wielki się zrobił

cały dom zacienił

Ma pień jak wielka bania

Takiego kupiłem drania!

 

Dzisiaj już wszyscy go widzą

Niektórzy się wstydzą

A niektórzy dziwią

Inni widząc baobab łzę uronią tkliwą!

 

Zlatują już do niego ptactwa zastępy

Afrykańskie orły i pustynne sępy

A na ziemi - Nikt się tego nie spodziewał wcale!

Pojawiły się juz hieny i szakale.

 

Tam zaś, gdzie widać konary kręte

Zauważyłem już murzyńską piętę!

A po pniu się zsunął jak w biblii kusiciel

Piękny, gruby, wielki wąż Boa-dusiciel!

 

Małpy mi wyją w listowiu,

Gdy księżyc na nowiu,

A przed świtem (wstałem wcześnie dla zabawy)

Lwy warczały załatwiając swoje sprawy!

 

Kiedy jednak, by Baobab nie pozostał taki mały

Deszcz na niego tropikalny lał dzień cały

Mocząc wszystko dookoła

(Ach, cóż to za życia szkoła)

 

Powiedziałem "Nie"

I postanowiłem, że

Kupię siekierę

I drzewo zetnę!

 

Zrobiłem, co zamierzałem

Po siekierę się wybrałem

Ściąłem drzewo, które chlasło

Na ziemię przed jedenastą!

 

Dzisiaj, juz nie dla zabawy

mam 4 sądowe sprawy.

A do tego kupa zwierza

Wpadła w bloku do Alkierza.

 

 

Trawa

 

 

Trawa była moim wrogiem – wiedziałem o tym od najmłodszych lat, ale dopiero teraz postanowiłem zrobić z tym porządek! To nie było proste zadanie i oceniając sytuację zdałem sobie sprawę z ogromu czekających mnie wyzwań! Wróg był wszędzie i nie było sensu ukrywać przed sobą i innymi tego oczywistego faktu. Jego działania były wszędzie widoczne, ale wiedziałem z doświadczenia, że on działa powoli. To był szansa dla mnie, dla mojego domu, dla nas wszystkich. Wieczorem zebrałem się z całą rodziną, żoną teściową i dwojgiem dzieci (synem i córką) i ogłosiłem stan wyjątkowy oraz zakomunikowałem dobitnie konieczność gromadzenia zapasów. Żona spojrzała na mnie zmęczonym wzrokiem, ale ja wiedziałem czego się po niej spodziewać! Wiedziałem, że cos takiego mnie spotka!

- Kobieto! – krzyknąłem – Twój brak entuzjazmu działa jak sabotaż w naszej trudnej sytuacji! Lada chwila będziemy odosobnieni, odcięci od całego świata i on naszego stylu życia! Lada chwila poczujemy grozę i lęk! – Mówiąc poczułem wzruszenie i spojrzałem ze łzą w oku na dzieci i na obejmującą je teściową – Poczujemy strach i rozpacz! – Łza stoczyła mi się po policzku, a dzieci spojrzały po sobie – Ale już więcej nie ustąpimy, nie oddamy nawet piędzi ziemi! Nie pozwolimy by wróg zabrał nam wszystko! – Ostatnie zdanie wykrzyknąłem z zapałem  - Kiedy wróg posuwa się tak daleko, to jasnym staje się fakt że jemu chodzi wyłącznie o to, by nas zniszczyć! Ale nie traćmy Ducha! Nie traćmy Ducha! – uniosłem ręce jak Mojżesz na filmie, który widziałem ostatnio i który bardzo mnie wzruszył. Spojrzałem na dzieci; stały z rozdziawionymi ustami. Spojrzałem na teściową, ale ona rozmawiała z moją żoną o nowej, reklamowanej właśnie w telewizji przyprawie do pulpetów. Westchnąłem ciężko. Konkretnym plonem tego dnia zostało uchwalone jednomyślnie (1 głos za, 4 głosy wstrzymały się od głosu) 24-ro godzinne odtwarzanie muzyki patriotycznej w całym domu, gromadzenie zapasów i codzienne dyżury wartownicze przy oknach na strychu. Następnego dnia obudziłem się rano skoro świt i za pomocą szpadla utorowałem drogę przez podwórze usuwając przydeptane szpalery wrogów wraz z korzeniami. Zrobiłem głęboko wciętą i pozbawioną wroga ścieżkę do garażu. Około 10 rano przebiegliśmy z żoną do samochodu i pojechaliśmy do miasta poczynić odpowiednie zakupy. Kupiliśmy oczywiście głównie żywność i wodę, znieśliśmy to wszystko do samochodu, a wtedy, zostawiając żonę na chwilę, pobiegłem jeszcze do sklepu sam, zakupiłem cztery, wielkie, pełne butle gazowe na propan-butan, kazałem zapakować w drewniane pudło, zabić gwoździami i zabrałem to pudło do samochodu kupując jeszcze przy kasie końcówkę do przenośnego miotacza płomieni (była w promocji). Żona spojrzała na to pudło, a potem na mnie z wyrzutem, ale zabroniłem jej mówić cokolwiek, co odebrało by mi ducha, w duchu zaś (tym samym, którego nie odebrała mi żona!) cieszyłem się, że mam ostatecznie dobre zaplecze do walki. Następnego dnia zamknąłem na klucz bramę od zagrody, a sam klucz wyrzuciłem do studni. Od tego dnia dzieciom zabroniłem chodzić do szkoły (zresztą i tak były jeszcze za małe), zabarykadowałem drzwi chałupy i w rytmach wojskowych marszów zacząłem na szkicu sytuacyjnym – własnoręcznie wykonanej mapie mojego gospodarstwa – planować ofensywę pod angielskojęzycznym kryptonimem  „Akcja Grassless”. Było to „Ostateczne Rozwiązanie” – oczyszczenie z trawy całego gospodarstwa, a potem, może nawet…całej wsi!!! Planowanie zajęło mi dwa dni, po których nadszedł gwałtowny kryzys i rozpoczęcie działań zbrojnych. Wyglądało to następująco:

 

Dzień 0

 

5.00 rano – syn budzi mnie w godzinie zmiany warty i prowadzi na strych. Wyczułem, że coś się stało, bo normalnie on kładł się spać, a na strych szedłem sam. Tym razem, wyraźnie przejęty poszedł ze mną.

 - Tato – powiedział – nie denerwuj się tylko, weź sobie relanium…. (postanowiłem od razu uchwalić w domu zakaz używania zwrotu „tato weź relanium”)

Syn mój otworzył okienko strychowe i … zamurowało mnie nagle i przejęło zgrozą to co zobaczyłem!  Tam gdzie zagiął się kawałek blachy i wiatr naniósł ziemię rosła sobie bezczelnie kępka trawy! W moim domu, na moim strychu, tuż nad sztabem rosła kępa trawy, która mnie pewnie podsłuchiwała impertynencko i pewnie przekazywała informacje innym trawom na podwórzu, a może i dalej!

- Chodzi mi o to, tato – mówił dalej mój syn – że kiedy ją próbowałem wyrwać, to oderwałem jedno mocowanie rynny.

- O, nie ! – wydarł mi się okrzyk rozpaczy – To prowokacja! To prowokacja czysta! – złapałem syna za ramiona i zatrzęsłem nim w desperacji – rozpłakał się i uciekł na dół. Dobrze zrobił – teraz chciałem być sam! Jak w malignie zbiegłem na dół zaraz po nim.

 

5.30 rano – odbiłem wieko skrzyni z butlami w garażu, za pomocą końskich rzemieni wykombinowałem sobie zgrabny sposób powieszenia butli na plecach i wkręciłem w nią końcówkę miotacza. Założyłem okulary słoneczne (innych nie miałem) i wyszedłem na podwórze. Wszystkie źdźbła traw się nagle pochowały! Na dworze było dziwnie ciemno, nic nie było widać i nagle otrzymałem silny cios w głowę. Okazało się, że z powodu skrajnie zabrudzonych szkieł w okularach (nie używałem ich chyba z rok) wyrąbałem głową w futrynę przy wejściu. Po zdjęciu okularów pierwsza rzeczą, którą zobaczyłem było zarośnięte trawą podwórko.

 

5.45 rano – W domu żona spojrzała na mnie, jakby zobaczyła Marsjanina, ale powiedziała tylko, że skończył się jej papier toaletowy i musi jechać do miasta -  zwarzywszy na brak klucza i na całokształt sytuacji domowej oraz poranną agresję traw w natarciu, jej argument był oczywistym buntem przeciw resztkom porządku i próbą degradacji morale do walki. Wtedy też kichnęła moja córka.

- Co ona, - spytałem żony – chora?

- Nie  - żona spojrzała na mnie z pewnym przestrachem i  rezerwą – ma tylko katar…sienny.

A więc trawy zaatakowały również moje dziecko! Jeszcze raz były szybsze.  Ostatni raz!

 

5.50 rano – Strych – rozpoczęcie działań.

Ustawiłem rurę miotacza na wprost kępy rosnącej na dachu, ustawiłem minimalny strumień ognia o nacisnąłem spust, ale nie zadziałało. Podkręciłem gałkę na większy strumień, ale ciągle bez żadnego rezultatu. Wreszcie zwiększyłem moc do maksimum i wpadło mi do głowy, że być może nie zdjąłem blokady przy zaworze. Tak było w istocie. Strumień ognia gwizdnął z taką siłą, że osmalił mi brwi i wąsy, a rura miotacza wypadła mi z ręki i rzygając ogniem zaczęła tańczyć jak głupia po podłodze przy moich nogach osmalając mi buty i paląc sprzęty. Udało mi się ją w końcu chwycić, ale kiedy próbowałem zmniejszyć strumień ognia zapaliłem cały dach i urwałem gałkę regulacji blokując moc na maksimum.  Z dzika rozkoszą skierowałem ogień na ta kępę za oknem i spaliłem ją do cna, podobnie zresztą jak samo okno. Zostałbym tam i wypalił całą butle kierując strumień za okno, gdyby nie to, że dachówki zaczęły mi lecieć na głowę.  Szybko więc zzułem butlę i wywaliłem za okno. Słyszałem jak głucho spadła na…trawnik! Sam rzuciłem się na schody, żeby uciec ze strychu, ale nim jeszcze doleciałem do pokoju poniżej usłyszałem paniczny krzyk teściowej i dzieci! „Uciekajcie!!”, krzyknąłem widząc jednak, że nie bardzo jest jak uciekać, bo drzwi wejściowe stały w płomieniach zasilane dzikim podmuchem wylotu miotacza, skierowanego na nie od zewnątrz. Do powszechnej wrzawy doszły jeszcze krzyki żony, która wyszła właśnie z łazienki. Nie namyślając się wiele złapałem dzieci za ręce, syna za prawą, a córkę za lewą, ale pomyślawszy chwilę, czy to aby nie dyskryminacja płci pięknej, zmieniłem ustawienie dłoni i rozpocząłem ucieczkę. Taboretem wybiłem (z duża przyjemnością – nie będę ukrywał) okno w jadalni. Wypchnąłem oknem syna, córkę żonę, a potem próbowałem teściową, ale wtedy mój syn znowu zjawił się w jadalni, czarny jak diabeł krzycząc, żebym wybrał inne okno bo  wrzuciłem ich wszystkich prosto do piwnicy z węglem, której zapomniałem ostatnio zamknąć. Za nim wróciła (tez czarna) córka i żona. Zmieniłem okno, jeszcze raz ich wszystkich wyrzuciłem.

 

6.30 rano – podwórze – Walka w toku.

Dom płonął już cały jak pochodnia. Siedzieliśmy chwile dysząc ciężko i patrząc ja woły. W końcu garaż zajął  się od dachu domu  sam przez się, a w garażu był samochód i były butle z gazem. Żona z dziećmi i zesztywniałą z bólu teściową (przypadkiem wyrzuciłem ją przez okno głową w dół) rzuciły się do bramy i próbowały właśnie ją otworzyć mimo braku klucza. Gorączka panująca  na podwórzu była niemiłosierna, ale to mnie nie przerażało, pomimo, że przerażało to moja rodzinę – ja widziałem tylko źdźbła trawy wysychające z gorąca! Byłem górą – lata moich upokorzeń, klęsk i poczucia niższości kończyły się teraz sromotną klęską mojego odwiecznego wroga. Ta jego klęska musi mieć swoją cenę! Rozpętał mi piekło i zniszczył plon pracy całego życia, ale sam przy tym ginie! To piekło unicestwia też jego samego! Wystarczyło zdobyć się na odwagę, na skok w przepaść, na którego bałem się zdobyć całymi latami i oto stopniowo nadchodzi zwycięstwo! Na razie jednak jeszcze trzeba było walczyć! Wieńce i przemowy przyjdą później! Wstałem i pobiegłem do garażu. Pomimo przeraźliwego wycia buzującego już na poddaszu ognia i okropnego gorąca, odpaliłem silnik i wyjechałem na podwórze. Mój dom właśnie się zapadł i sterta płonących desek przykryła buchającą wciąż jeszcze ogniem butle z dokręconym miotaczem. Żona z dzikim wyciem szarpała za rygiel bramy, teściowa osłaniała dzieci wspinające się rozpaczliwie na płot obok bramy. Otworzyłem drzwi auta i pomimo wycia płomieni krzyknąłem, żeby się odsunęli. Zamierzałem rozwalić bramę samochodem , tak jak na amerykańskich filmach i już sobie nawet wyobrażałem ujęcia z kamery, ale wtedy zauważyłem kępkę TRAWY przy słupku bocznym i niewiele myśląc wjechałem w ten słupek. Samochód jęknął, zbiła się przednia szyba, obróciło mnie o 90º i rozwaliłem bramę bokiem samemu tarasując dokładnie przejście. A jednak samochód był dużo niższy i zarówno dzieciaki, jak i żona uciekły po masce. Tak samo teściowa (miała problemy, żeby się wspiąć na tą maskę, więc szybko wysiadłem i pomogłem jej kopniakiem). Po chwili już widziałem jak wszyscy uciekają przez pola w kierunku wsi. Byli bezpieczni, a ja mogłem działać już spokojniej.

 

7.00 końcowa faza walki.

Po chwili rozległa się głośna eksplozja i szczątki butli, której używałem na strychu z głośnym furkotem  wbiły się w płot kilka metrów od miejsca gdzie stałem. Kilka chwil potem zapadł się garaż i stał się cud! Oto bowiem z rumowiska, w które zamienił się garaż wypłynęła szeroka struga ognia i zaczęła spływać szybko buzując ogniem w kierunku szczątek bramy z zakleszczonym między słupkami samochodem, czyli innymi słowy w kierunku miejsca, gdzie stałem. To była benzyna z plastikowej beczki w garażu! Moje zapasy na czarną godzinę – oto godzina nadeszła i oto są moje zapasy! Wszedłem na maskę i z głębokim wzruszeniem obserwowałem, jak  trawa na podwórzu zamienia się w czarny popiół – benzyny było tyle, że nie zatrzymała jej nawet głęboko wykopana ścieżka z nieistniejącego już domu do nieistniejącego już prawie garażu, jaką zrobiłem parę dni temu. Kiedy rwąca rzeka ognia przepaliła oponę w samochodzie i on  gwałtownie usiadł z jednej strony, zeskoczyłem na suche miejsce obok i zaraz padłem na ziemie jak długi bo w powietrzu zagrzmiały trzy, wielkie eksplozje od butli gazowych, sypiąc mi na głowę kupę iskier, i tworząc w powietrzu skołtunioną zawiesinę dymu, popiołu desek, i płonącego deszczu, urozmaiconą spazmatycznymi gwizdami latającej, zdeformowanej blachy, która była kiedyś tymi właśnie butlami! Oszołomiony wstałem a wtedy od strony wsi dobiegł mnie odgłos syren i w dali zamigotały pulsujące światełka. Nadciągała odsiecz. Wtedy właśnie pękło kolejne koło samochodu i nagle sam samochód eksplodował głośno odrzucając mnie ponad płotem gdzieś daleko.

 

Zakończenie

 

W szpitalu powiedziano mi , że w ambulansie majaczyłem ciągle o resztkach trawy wzdłuż płotu i na podwórzu. To fakt – tam są miejsca w których wróg mógł przetrwać, ale nikt mi nie powiedział, czy zgodnie z moja radą istotnie go usunięto. Jeśli nie, to sam to zrobię, kiedy mnie już wypuszczą. „Akcja grasless” była wielka a jej skutkiem stało się zwycięstwo rodzaju ludzkiego na skalę nie spotykaną od czasów Rewolucji Francuskiej – kolejna, wielka karta w dziejach ludzkości została napisana, kolejny etap dziejów właśnie się zaczął…

 

 

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur