Jest piąta czterdzieści dwa. Jesteśmy ze Staszkiem w Sanoku,
w domu parafialnym- trzeba sobie radzić jeżeli w góry
wybrało się bez namiotu. Czekamy aż proboszcz zaproponuje:
kawę czy herbatę? A może nawet ciasteczko.
Ciałem jestem w Sanoku, duchem gdzieś w Rzeszowie
przy pewnej Monice i nic na to nie poradzę, tak jak na to,
że zapomniałem podlać marihuanę, którą zasadziłem
żeby kaktusowi nie było smutno i nie wiem dlaczego
akurat teraz myślę o Monice wespół z marihuaną.
Była kawa dla mnie, Staszek wybrał herbatę. Ciastko tez było.
Teraz pod szczyt góry. Łapiemy stopa siedem kilometrów przed Leskiem.
Staszek szepce: "no łap chuju". Kierowcy nie są chętni
a może po prostu zdziwieni co my tu robimy. Ta Monika
to chyba moja choroba. Czas na papierosa. "Idę łapać chuju"
-szepnąłem do Staszka.
Szukałem długopisu, bynajmniej nie przez dwa dni, jednakże
od dwóch dni jesteśmy nad Soliną. Nie mając nic (prócz plecaków)
co upodabniało by nas do turystów byliśmy zmuszeni
włamać się do opuszczonego hoteliku. Grube, wiórowe płyty,
płaszcze przeciwdeszczowe i śpiwory pozwoliły poczuć się jak u mamy.
Perfidnie zrzygałem się podczas snu, będąc w stanie "najebania",
jeszcze zrzuciłem to na jakiegoś kogoś.
Siedzimy wystawieni na działanie słońca. Ja myślę i piszę-
jakże by inaczej- o Monice a Staszek czyta tomiki, które
na szybkiego ukradliśmy przed wyjazdem. Lipska, Macierzyński,
Dehnel, Broniewski. Nie wiem kiedy wracamy bo mamy miejsce
na ognisko, dwie płyty wiórowe pod dupę i teraz nie wieje wiatr.
Staszek śpi, ja czytam. Krople damskiej poezji wnoszą we mnie
rozmyślania nad sensem drogowskazów i skrzyżowań w naszym życiu.
Pani Ewa Lipska stworzyła genialne linijki pachnące ciastem ze śliwkami
wprost z wiersza "Ciasto ze śliwkami". Nie wiem dlaczego pijąc kawę
myślę o śmierci. Zawsze miałem tak, że śmierć czeka na dworcach,
najczęściej na PKP we Wrocławiu. Monika jest daleko, napisała mi esemesa,
który pokazuje jak bardzo boi się swoich uczuć. Nie dziwie się.
Monika- gdyby nie autobus i to, że nie miałem gdzie dać bongosa
to, to imię było by mi obce a tak staje się z dnia na dzień bliższe i wyraźniejsze.
Patrzyłem na gasnący płomień więc powinienem pomyśleć o przemijaniu,
a tu Monika czytająca mi Wojaczka- kiedy to będzie?
Jest noc. Jutro wracamy.
Powrót. Stoimy za Leskiem i próbujemy siłą perswazji kciuka
wyciągniętego ku górze obłaskawić kierowców. Najlepiej dwie nimfomanki.
Przez cały wypad narzekaliśmy na brak punków. Nie to, że my punki
ale lubimy anarchię i nie lubię myć włosów choć lubię mieć długie.
Widać "biedronkę", znak "Sanok 14" i samochody,
które mkną ku zachodzącemu słońcu bez nas.
Jestem w domu. Północ. Dotarliśmy autobusem, potem pociągiem,
w kiblu bez biletu.
Monika. Ile ten czas będzie jeszcze pokazywał bo ja już wiem.
30 kwiecień- 3 maj 2007 |