Cegła - Literatura - Proza - Poezja
100 000 KSIĄŻEK NA WWW.TAJNEKOMPLETY.PL !!!
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Tomasz Matkowski

Miejsce na środku śniegu

  Listopad, rok 3035. Noc powoli ujarzmiała perspektywę, a wraz z gęstniejącym mrokiem wygasała pochodnia oglądu, powodując tym samym posmak duchowej ciemnicy. Sprawa była oczywista - nadchodziła Zima. W jednej chwili chmury zaszyły oddzielające je odległości, jednocząc swe istnienia dzięki obscenicznym ruchom agresywnego, fallicznego powietrza, spiralnie drążącego wszelką naokolność. Kolorystyka tego zatraconego w przypadkowości wierzchniego okrycia Zimy była przedziwnie nieznajoma, jakby wydobyta "ku" przyswajalności po raz pierwszy w umownych "dziejach świata". Pomarańcz zgnębionego już przez horyzont słońca rozlewała się ostatkiem sił po niebieskawym prześcieradle chmur, stale rozrywanym przez wirujące, masywne sprężyny prądów powietrznych. Cisza, która zazwyczaj nastaje w momencie śmierci nieboskłonu, przeniknęła w istotę zachodzących zmian, wyodrębniając w efekcie połać karmazynowego "pomiędzy", zmierzającego powoli do wygaśnięcia. Fascynacja stałością i nigdywczesnością tego obrazu, uchwycona dodatkowo w perspektywie świadomości nadchodzącej nocy wywołała impuls, nakazując sytuacji oderwanie się od zapatrzenia w samą siebie i zezwolenie na działanie czasu. Czekająca za jej kotarą noc otrzymała sygnał i parodiując gesty czułej matki z cyniczną przyjemnością objęła atmosferę czystości, desakralizując ją dotykiem zgrzybiałych, bluźnierczych ramion. Sytuacja, choć niezadowolona z takiego obrotu sprawy, musiała być posłuszna wyrokom przedwiecznej harmonii i posłusznie zwinęła się w kulę, poddając się tym samym agresorce i jednocześnie przyjmując postawę obronną. Duch zmącił się ustępując temu, co inne, niewyraźne, a zatem - pociągające. Noc obwieściła nadejście Zimy, owiniętej w skisłość nocnych, umierających kolorów i w szatę pociągniętą starością zmurszałego spokoju. 
  Kiedy nadeszła Zima, pąki jeszcze niewydarzonych kwiatów życiodajnej wrażliwości zmarniały, zatraciły swe rozrodcze zdolności, zasklepiając ludzkie serca w iluzorycznej wolności wyboru. Dreis Polotnik był zrozpaczony. Człowiek, z samej swej istoty należąc tylko do tego świata, który jest mu w stanie umożliwić wykształcenie nastawienia pro – światowego, przystosował swój sposób bycia do zmieniających się zewnętrznych warunków. Świat (a dokładniej: rzeczywistość), właśnie dzięki swojej istocie ciągłego oddziaływania na człowieka przyczynia się zarazem do tego, że ów człowiek w ogóle cokolwiek „może”. Ogołocone z samoświadomości nagie bycie ludzkie, grunt wszelkiego stawania się, niezależne od późniejszej osobowościowej nadbudowy, „odczuwa” zmiany rzeczywistości, która bezwzględnie nakazuje jestestwom do siebie się przystosowywać.
  Zima, nadchodząc twardym, żwawym krokiem, nieunikniona przez swą oczywistość i gwałcąca wszelką indywidualność, pogrążyła  serce Dreisa Polotnika w rozpaczy, wynikającej z jego niemocy bycia sobą. O ile bycie sobą można rozumieć jako bycie ugruntowanym, czyli przystosowanym do świata, bezpardonowo domagającego się totalnej zwierzchności nad ludzkim życiem, to takie rozumienie jest zbyt smutne, a zatem – niesłuszne. O ile radość inspiruje, o tyle żal nie pozwala na stawianie pytań.
  Z nastaniem Zimy „niepotrzeba wyboru” przepoczwarzyła się w „konieczność wyboru”, pełne wigoru i młodzieńcze „ja chcę” zostało wyparte przez zatęchłe „należy”, a wiosenna frywolność spojrzenia uległa ciemności coraz szybciej zapadającego zmierzchu. W momencie, kiedy zimowe przesilenie wyczerpało swoją moc w dziesiątkującym wszystkie jestestwa podskórnym konflikcie między „jestem” a „nic mnie to nie obchodzi”, wykrystalizowała się miękka, śliska przestrzeń między spojrzeniami. Przestrzeń taka zdaje się być dla dyskursywnego myślenia całkowicie nieprzydatna, właściwie niepotrzebna, bo czysto intuicyjna.  Przybiera różne formy, choć coś takiego jak „forma” nie należy do jej istoty, która nie jest w żaden sposób. Tamtemu feralnemu wydarzeniu (z listopada 3035 roku) przestrzeń ta patronowała opatulona w formę nocy.
- Jak tak sobie teraz o tym myślę – myślał w ten sposób o myśleniu Dreis (bo często mu się zdarzało zauważać, że myśli, choć to nie ma znaczenia) – to noc pachnie dzisiaj Prawdą. Miłe uczucie. Tylko spóźnione. – melancholia spowodowana bolącym kolanem przerwała zadumę, dając Dreisowi pretekst do dalszych rozważań.
- Ha! Łatwo to sobie tak powiedzieć: „Prawdą” – stropił się Polotnik, dystansując się do poprzedniej myśli i tropiąc zagubiony trop. Był przecież tropicielem od urodzenia – Sam fakt, że coś, jakaś namacalna okoliczność wypływa na powierzchnię biegu zdarzeń i flirtuje z ludzką zdolnością pojmowania, zdaje się mieć niepotrzebny wpływ na możliwości wynikające z określonego bycia w świecie. Prawda to zwykła dziwka! – czując, że podstawy dla określania własnej natury przez siebie samego wymykają się Dreisowi, zdecydował się na rozpaczliwy akt deprecjacji – Kiedy podchodzę – ucieka. Kiedy patrzę pełen wściekłości – uśmiecha się. Wypindowana szmata z woalką na pustym łbie!
  Echo jego ostatnich słów tchnęło jeszcze nie usystematyzowaną mnogością intuicji, rozpuszczając powietrzne drobnoustroje. Takie echo jest nieubłagane. Zazwyczaj nabiera przekonania, że jest niezależną istotą o nigdy nie wypowiedzianych właściwościach, co naturalnie skutkuje buntem i nienawiścią do wszystkiego, co ma nazwę. Jako produkt nieświadomości akt językowy tego rodzaju przybiera u mężczyzn postać animy i tak zostaje rozpoznany. W ten sposób właśnie, z kopulacji słów i sprzyjających okoliczności, narodziła się  Kate Wiszka.
- Robi się ciemno, choć prawdą jest, że kiedyś bywało jeszcze ciemniej – stwierdziła Kate, wysilając się na ton kruchego uporu – Dziwne, jak te mieszaniny emocjonalne wydziejawiają się i utrwalają w historii. Mój drogi – słowa te skierowane były do zapatrzonego w okno Dreisa – kochasz mnie jeszcze?
- Kocham siebie przez ciebie, bo jesteś moim echem – odparł Dreis, cały czas zapatrzony (dzięki szybie) w miarowy stukot młota kowalskiego, doświadczanego zmysłowo po drugiej stronie ulicy. Twarz Dreisa, wyartykułowana przez umalowane na bagienną modłę okno, uległa zastygnięciu i nie wyrażała nic. – Kocham cię, ale nie ze względu na ciebie.
- Czy wczoraj też mnie w ten sposób kochałeś?
- Nie.
- A czy wcześniej w ogóle mnie kochałeś?
- Nie.
- Miło.
  Kochankowie rozstali się po półgodzinie milczenia.

II


  W drodze powrotnej do swej typowej postaci Kate natknęła się na przejściową moc rozdzielającą, gmatwającą światło na naturalnych drogach otrzymywania tego, co trzeba. Zima surowo zakazała tego rodzaju postępowania, piętnując takie czyny jako buntownicze i wichrzycielskie. Jednakże Kate, zaciekawiona prezentowaną przez ową moc wizją rzeczywistości, poszła za pierwszym odruchem i zapragnęła wtargnąć w ten nowy sens. Nie wiedząc, ku czemu to światło zmierzało, dostrzegała jedynie prężącą się wszechobecnie tęgość poprawności, rzekomej lekkości dostrzegania, a tak naprawdę – zbyt nieobrobionego samego faktu istnienia. Czekając na pistolet, posklejany z siatki postępowych przyzwyczajeń dawnych właścicieli, którzy strzelali sobie w łeb zaraz po przebudzeniu z popołudniowej drzemki, Kate poświęciła torbę czasu na kształcenie osobowości. Zrobiła to, nie osiągając spełnienia przy zwykłym mieniu się dobrze, tylko w osieroconej i wyimaginowanej całości tego, co w niej najlepsze. Cześć dla przodków znikła, pozostawiając po sobie irytujące pieczenie w okolicy ośrodka skrzelowego odpowiedzialnego za to, gdzie dla człowieka istnieje stratosfera wszelkich ruchów. Skojarzenia zatarły się, świat zapomniał. Powała nocnego nieba pragnęła – mimo sprzyjania zimowemu totalitaryzmowi – szybkiego zespolenia w czymś, co nazywają wyzwoleniem. Niestety, poszlaki, na które wytrawny tropiciel wpada od czasu do czasu wskazują, że ludzie nie żyją już nawet w swoim własnym świecie, tylko w odseparowaniu od widoku czegokolwiek – a już na pewno nie dostrzegają powały nieba, nawet nocnego. Pięć niech więc będzie tych powodów, dla których nikt nie jest w stanie odroczyć faktu pogmatwania: wina, cześć, płaca, niemoc, oczywistość. Borykać się z nimi niełatwo, nietrudno je odstawić do LaPlace'a, najciężej jednak po prostu porwać na strzępy, rugając treść za wpływ, jaką wywarła na formę. Zresztą – w tej kombinacji i tak obie się wykluczają.
  Kate, trzymając w dłoni pistolet, czekała na uwolnienie swej istoty od krępujących ją słownych kajdan, wykutych głosem przez Dreisa. Zima z kolei wymagała od poddanych dyscypliny i ścisłego przestrzegania wyznaczonych przez nią reguł. Jednakże ciekawość wszędzie szerzyła swoją doktrynę Brutalnego Niezważania, a z drugiej strony wzgląd na Jedyne Niedokończone starał się zapobiegać niechybnej katastrofie, spowodowanej wcielaniem w życie owej doktryny. Przenosząc nogi na drugą stronę ulicy, Kate dostrzegła oczami swojej nadchodzącej całości, jak rzeczy odbywają się i dlaczego w ogóle dochodzi do ich ujawnienia. Jakiekolwiek „wtedy” nie byłoby "wtedy", gdyby teraz nie dało się go dostrzec i od - słonić (zdjąć słonia z lekkości znaczenia). Nawet w trotuarze zauważono pierwsze oznaki nastającego zrozumienia – park, zroszony pląsem dziewczęcych stóp przestał widywać się z Morgan, a pustelniczy żywot pierwszego pioniera w dziedzinie frędzlologii nażarł się cukierków. Wyczuwało się, że powoli wszystko zmierza ku oświeceniu.
- „Wypindowana szmata z woalką na pustym łbie!” – z nienawiścią pomyślała Kate, czując w głębi trzewi, jak bliskie są jej te słowa. O ile świat stoi na żółwiu, o tyle to wykrzyknienie stanowiło nieubłaganie o jej jestestwie. – Magiczny to zwrot, niechybnie wyszedł on z anielskich ust wędrownego barda. Niezmiernie właściwe te słowa wydają się, albowiem czuję nastrój iście poetycki, och! – nastrój jakże prześwietlony starością fundowania słów! Czyż me zniewolenie z takim tonem zbratać się potrafi, niwecząc wszelkie ciche nadzieje na zmysłów roztargnienie? Och, jakże słodkie wydają mi się te ruchy świetliste, przypadkowe, co o poranku w zapomnienie ciężkie sny wpędzają! Jakże nieskalane są wonne ruchy niewinnej igraszki, co pieszczoty nakazując radośnie władają pamięcią! Gdybym na szczycie górskim płomienia samotnej mądrości w garści nabrała, z jakąż przekorą do ludzi bym zeszła, z jakim zachwytem dzieliła się wielką mą zdobyczą! Jakże prawdziwa jest każda prawda, która wykwita z nasączenia gleby zuchwałości lodowatym strumieniem piękna! – Kate, przebrana w ludowy strój, stała na baczność na środku ulicy i z emfazą graniczącą z orgazmem przemawiała do tłumu. Tłum nie słuchał i obrzucił ją jabłkami.
- Nudy! Wynocha! – wrzeszczała bezpostaciowa masa, wśród której przemykał raz za razem nielubiany przez nikogo Pretekst. Przybył słój z białymi kasztanami i wszyscy poszli do domów spać, noc bowiem rozpanoszyła się na dobre. Nocność, zrozpaczona z powodu swego nie urzeczywistnionego wyzwolenia postanowiła mścić się na ludziach, których obwiniała za swoją porażkę. Obryzgała wszystkie odniesienia nieciekawą warstwą przeterminowanego porto i w otoczeniu sępów dawała się we znaki tym, co leżeli na brzuchu.
  Kate Wiszka płakała. Wszystkie podjęte przez nią zabiegi, zmierzające do wyrwania się z uścisku konieczności, spotkały się z pełnym niechęci odrzuceniem ze strony słuchaczy. Moc rozdzielająca zniknęła, pozostawiając tylko wspomnienie tego, że da się inaczej.

III


  Dreis marzył o pędzącej na złamanie karku wrażliwej prostytutce. Jej rychłość, niestabilność i prędkość doznawanych emocji w połączeniu z pełnym współczucia i zrozumienia charakterem stanowiłyby wyborną mieszaninę lekkości życia i obawy przed śmiercią. „Budziłaby się – myślał Dreis – a to byłoby równoznaczne ze wschodem intymnej naiwności, tak podniecającej przez swoją nieskrytość, tak rozbrajająco żarliwej. Jej poranność jak balsam po nocnych koszmarach, południowość w środku życia doznaniem sensu cierpienia, wieczorność – wytchnieniem w przybytku wiecznego światła. Jej całodzienność pożarem zdałaby mi się, trawiącym uschnięte gałęzie Drzewa Powszechności. Smaku, smaku mi trzeba! Mocy w jakimkolwiek kształcie!”. Dreis, cały czas wsłuchany w widok wznoszącego się i opadającego raz za razem młota, ogarnął spojrzeniem dźwięki zziajanych gardeł, które we wszystkich domach próbowały uprzytomnić sobie, o co chodzi w mówieniu. Zazwyczaj owe dźwięki mają formę zakrzywionych trójkątów, które jako takie przestają być trójkątami i przez to znoszą się nawzajem. Ich nieprzewidywalność ma niepisaną umowę z czasem.
  Pokój, w którym siedział Dreis, oczywiście nie istniał tak sam z siebie, tak sam do siebie. Nabierał kształtów tylko wtedy, gdy się na niego spojrzało bądź o nim mówiło a propo czegoś innego. Materia jest przecież tak samo bezkształtna jak to, co nigdy nie zaistnieje, więc stanowi idealny desygnat dla każdej myśli. Wpatrzony w okno Dreis obawiał się obowiązków związanych z rolą demiurga, nadającego rzeczom ich istoty, siedział więc skupiony wszystkimi zmysłami na twórczej pracy wykonywanej przez kowala po drugiej stronie ulicy. Z tego powodu nie był w stanie odnotować w ośrodku skrzelowym pukania do tylko jakoś istniejących drzwi.
- Czy otworzysz, czy coś czujesz?! – okrzyk ten rozległ się gdziekolwiek, wyrywając Dreisa z błogosławionego stanu maksymalnego zaniechania wrażeń. Gdziekolwiekość ma niestety dostęp do każdego wymiaru bycia – To ja, Odwieczny Przyjaciel! Chcę pomóc! – głos świdrował i miętosił doznania Polotnika, zbijając je w kulkę i uderzając o ściany percepcji. Uczucie ohydne, z rodzaju tych destabilizujących.
- Nikogo nie ma w domu! – odkrzyknął Dreis, a po chwili namysłu warknął – A ty jak?
- Mam się pysznie, mój kolego!
- A ja nie! Lecz co z tego? – zirytowany Dreis odwrócił się ku zapamiętanemu widokowi drzwi i strzyknął śliną z obrzydzenia, gdyż ślina poleciała na pogrążony w mroku dywan. Noc zbierała swoje żniwo i niewidoczne w ciemności dywany traciły na wartości z powodu niemocy wyobrażenia ich sobie. Konieczność drzwi była natomiast zbyt nieubłagana, żeby ich istnienie pozostało niezrealizowane. Tym razem pod spojrzeniem Dreisa przybrały postać roznegliżowanego starca, który z drewnianą misą w lewej dłoni zapraszał wyrazem oczu do starodawnego pocałunku. Teoretycznie mógł się poruszać, lecz jak to zazwyczaj bywa z archetypami, wolał pozostać niewzruszony.  
- Otwórz, to dostaniesz złoto!
- Wielki mój panie! Z przemożną ochotą! – uradowany perspektywą poczucia smaku złota, Polotnik wstał i zbliżył się do wyobrażonego starca, trzymającego w lewej dłoni misę. „Wystarczy, że zwróci się na takiego uwagę i będzie człowiekowi dziękował po kres dni” – pomyślał Dreis i wrzucił do misy blaszany guzik, symbolizujący ukierunkowanie uwagi na starczą samotność i cierpienie. Mędrzec przesunął się w bok i ukłonił, odsłaniając tym samym jakąś postać stojącą w umownym progu. Był to Odwieczny Przyjaciel, Sentyment, Pomocnik.
- Jak istnieją właśnie takie ściany? Ktoś na nie cały czas patrzy, że są inne niż ja chcę je widzieć? – zapytał swobodnie Odwieczny, poufałością i nieistotnością pytania przełamując bariery komunikacyjne, wynikające ze skrępowania rozmówcy (bądź jego nieufności). Zagadnienie istnienia ścian „mimo wszystko” często bywa dobrym tematem do skruszenia pierwszych lodów.
- A po co to mówisz? – zaskoczony Dreis szczerze rozszerzył źrenice na kształt wisiorków z Córką Viety – Znamy się przecież, jesteś moim Przyjacielem! Daj mi złoto i rozejdziemy się w zgodzie.
- Tak. Mam dla ciebie złoto. Nigdy cię nie zawiodę – odrzekł Pomocnik, po czym zapłakał miedzianymi żetonami.
- Daj mi złoto i rozejdziemy się w zgodzie – powtórzył cierpliwie Dreis, pragnąc jak najszybciej zapoznać się ze smakiem kruszcu. Pożądał wszak mocy zaklętej w cokolwiek, najlepiej jednak w coś, co Się pożąda, bo tak Się robi. Prawda, mimo całej swojej wrażliwości, to w codziennym obyciu zwykła dziwka – odda się więc tylko za pieniądze.
- No przecież to jest złoto, nie widzisz? W końcu jest ciemno, możesz sobie stworzyć z tego, co chcesz, choćby miśkiżelki! – zdziwił się Pomocnik, który nigdy nie wątpił w siłę wyobraźni Dreisa.
- Po ciemku nie będę się niczym rozkoszował, chcę doświadczyć złota również w blasku dnia. Nie jest to dla ciebie oczywiste?
- Ale dziwki wychodzą na ulice zazwyczaj właśnie nocami, im to wszystko jedno, czym zapłacisz – przebiegle uśmiechnął się Odwieczny, wyczuwając myśli swego przyjaciela.
- To nie jest tak łatwo z nimi, niestety – pokręcił głową Polotnik, patrząc na stojącą w mroku sylwetkę Sentymentu, którą rozpoznawał nawet z zamkniętymi oczami – „Ile masz złota, czego sobie życzysz, a nie, za tyle to tego nie zrobimy, jesteś żebrakiem, wynocha, fajtłapo!”. Czasem wrażliwość i ta dobrze rozpoznawalna pogoń za życiem ujawnia się u nich podczas menstruacji, jednak zazwyczaj zakładają maski grubiaństwa i pogardy, aby odstraszyć od siebie niegodnych i mało bystrych. Wiem jednak dobrze – tu Dreis zacisnął wargi z całej siły, aż mu ślina pociekła i rozbiła biwak na brodzie – że kiedy ta płochliwa istota odda mi się przy całej swej osobistej wolności, cały świat legnie u mych stóp. Posiądę ją w sposób naturalny i wszystko się skończy!
  Przyjaciel nic na to nie odpowiedział, tylko ze zrozumieniem włożył sobie palec do pępka, po czym pociągnął go w górę rozpruwając brzuch i drugą ręką wyciągając z niego wnętrzności. Były to podłużne walcowate sztaby, które emanowały złotym blaskiem w świetle jego określającego spojrzenia.
- Dobrze więc, weź moje wnętrze. To złoto jest prawdziwe, niezależne od pory doby, Zimy, jesieni czy miotły.
- A więc stało się. Pachnie jak świeżo skoszona trawa – z zachwytem osądził Dreis, głęboko wdychając rozlegający się głośno zapach poskręcanych jelit.
- A te żetony to zabieram z podłogi, spójrz! – ucieszył się Pomocnik dostrzegając, że jego rola jeszcze nie skończona.
- Mi już i tak ciężko cokolwiek dojrzeć.

IV


  Noc przesączyła się przez dławiące uczucie strachu, ustanawiające domy i ulice, tworzące wizerunek okolic listopada 3035 roku. Ptaki zniknęły, gdyż nie posiadały wyobraźni wystarczającej,  aby siebie dostrzegać, a garncarze wyrabiający w cementowniach posłania dla królewskich Muz zajęli się regułami ortografii. Beznadzieja wynikająca z niemożliwości urzeczywistnienia swej istoty tak, jakby się chciało, doprowadziła Kate na skraj wyczerpania. Szwendając się po zasmarkanych ulicach i siedząc przy wódce w emanujących piekielnym światłem barach nuciła bezustannie szlagier dreisowego repertuaru pt. „Wypindowana szmata”. Smutki prawie zawsze są oporne na topienie w alkoholu, bo czepiają się kół ratunkowych rzucanych przez pamięć i samoudręczenie. Zresztą i tak, w przeciwieństwie do ryb, potrafią pływać.
„Pieprzona Zima, karze się opatulać i nienawidzić” – pomyślała Kate, bojąc się swoich zbyt nieuniknionych myśli, wynikających z własnej genealogii. Siedziała w istniejącej już od tysiącleci karczmie „Wnieś kukłę” i przyglądała się przez okno nogom przechodzących chodnikiem ludzi. Ślady pozostawiane przez nich na śniegu szybko traciły kontury, gdyż noc, zazdroszcząca ludziom posiadania stóp, wymazywała je zarówno z obrazu, jak i z pamięci. W ten sposób przemijały ludzkie instynkty, wydrążone w białym puchu emocje – mocniejsze, słabsze, wolniejsze, ktoś się spieszył, ktoś uciekał, ktoś do domu z wędrówki wracał, ktoś myślał, maszerował, stąpał, skakał, kopał bądź kroczył. Ktoś zawadził głową o zwisające z dachu sople i zasłonił sobie nagłym, zbyt przesadzonym ruchem twarz – ten ktoś grał rolę cierpiącego z powodu doznanych obrażeń, który to powód jest przez ogół aprobowany. Wyobrażenia pokątnie składały się na wypaczający oblicza wstręt do ludzi, zasadzony na zapamiętanych i utrwalonych głęboko emocjach, przeżyciach i uprzedzeniach. Groteskowe kształty wyłaniały się raptownie z mroku nocy i pojawiały w świetle oberży, prezentując swoje zdeformowane, ohydne oblicza aby zaraz po tym znów zaniknąć w swojej smolistej ojczyźnie, gdzie nie ma podstaw nawet do wyobrażeń. Chwilowość, przypadkowość aktów narodzonych i zmarłych, odraza i niechęć wykształcały poczucie całkowitego odrealnienia, niedostatek bodźców do tworzenia rzeczywistości.
  Podmuch zrodzony z połączenia białości śniegu z czernią nocy wstrząsnął oberżą „Wnieś kukłę” i uświadomił Kate, jak bardzo nieistotne są jej rozważania. Zajrzała w oczodoły wiszącemu na ścianie naprzeciwko niej tygrysiego poroża i podjęła nieodwołalną decyzję.

Życie rzekło:
„Jak się w smutku chęć zatrzaśnie,
Meczą myśli, co nie moje.”

  Kate wyszła z karczmy i podążyła za zapachem gnijących pomarańczy, obróconych w sposób nieprzystający do ich pozycji. Stąpała zdecydowanie, z głową uniesioną do góry, nafaszerowana skutkami swojego przyszłego czynu.

Okoliczność rzekła:
„W pękach wpływów niewidocznych
Sąd niezwłoczny jest niezmienny.”

  Stanowczym krokiem weszła na most, oświetlony nikłym światłem unoszącej się w powietrzu niebiańskiej pomarańczy i spojrzała bez emocji na przepływającą w dole Pachnicę Letnią.

Rozpacz rzekła:
„Chęć zamknięta – myśl konieczna,
Pędzi pośród bezwolności”

  Kate, obezwładniona i prosząca, złapała w obie dłonie świetlistą pomarańczę i zgniotła ją, rozpryskując lepki sok na wszystkie strony i niszcząc tym samym jedyne źródło światła –  nie chciała bowiem widzieć, co robi. Zwróciła się aktorskim ruchem w stronę prawego krańca mostu i wskoczyła na niewielką barierkę, zabezpieczającą przechodniów przed upadkiem w przepaść. Kate Wiszka cały czas grała swoją rolę, choć nie było publiczności, nie było wartościowania ani fizycznego przymusu. Zniszczyła światło pomarańczy, aby nie oglądać swoich ruchów nazbyt dramatycznych, nazbyt przesadzonych, aby uniknąć całego patosu związanego z odchodzeniem. Nie widziała swoich stóp, które robiąc krok do przodu straciły funkcje podpierające czy też umożliwiające przemieszczanie się. Tego typu zdolności już przecież nikomu nie będą potrzebne. Kate, wraz ze swoimi rozczapierzonymi palcami u obu dłoni, rozwianymi czarnymi włosami i skupionymi ustami, które zamarły w półprzymknięciu, była w swym ostatnim akcie nieprawdopodobnie piękna, mimo że noc ukryła rysopis całego zdarzenia. Dla publiczności akt autodestrukcji, którego dopuściła się Kate, okazałby się zapewne wzniosły i upajający, choć z drugiej strony nieznośnie estetyczny. Ona sama, spadając, nie czuła jednak absolutnie nic.

Śmierć:

„Dusi życie ku niemocy,
Stracić siebie ku istnieniu”

V


 23 Listopad 3035

Pierwsze ofiary przedwczesnej Zimy

(Tekst oparty o relacje pana Michała Anioła)

  Z Pachnicy Letniej wyłowiono dzisiaj dwa ciała – jedno kobiece, drugie prawdopodobnie męskie. W pierwszym przypadku prawie na pewno mamy do czynienia z samobójstwem – brak oznak walki na ciele ofiary, brak obrażeń od noża kuchennego czy dziur po kuli armatniej. Trupa wyłowił Eskimos, łowiący w przeręblu poduszone ryby. Zlodowaciałe zwłoki pięknie zakonserwowanej kobiety (równie pięknej) oglądać będzie można od jutra w Muzeum Pięknych Ludzi w podziemiach naszego miasta. Druga wyłowiona przez Eskimosa (szczęściarz) zdobycz to mężczyzna w wieku lat około 27, zakatrupiony prawdopodobnie baniakiem na słodycz, używanym często przez prostytutki. Jednakże środowisko tych panien, co to sprzedają swoje wdzięki za złoto i klejnoty milczy, więc ciężko jednoznacznie stwierdzić, czy to któraś z nich. Mężczyzna został prawdopodobnie najpierw zabity ciosem baniaka w tył głowy, a następnie zostało mu odcięte tasakiem przyrodzenie (znaleziono je w kuble na śmieci przy ulicy Dobra Robota). Później ktoś wrzucił nieszczęśliwca do rzeki. Ciało, w przeciwieństwie do ciała poprzedniczki, nie zostało utrwalone w bryle lodu i zdążyło mocno przegnić, zanim dowieziono je do szpitala. Wątroba była na wpół przeżarta przez szpitalne robactwo zanim w ogóle położono ciało na stole operacyjnym, a sczerniałe jelita zaczął toczyć jakiś grzyb – samorodek. Kwasy żołądkowe przypominały bagienne wydzieliny, a unoszący się wokół trupa smród uniemożliwiał chirurgom podejście do zżółkego ciała. Gazy, jakie czasem jeszcze uchodziły z odbytu trupa obezwładniały i przyprawiały lekarzy o wymioty. Reanimacja niestety nie powiodła się i ciało, z którego zachowały się tylko kości przyobleczone w nasączone żołądkowymi sokami kawałki skóry, będzie wrzucone do torby i przewiezione na wieś, gdzie posłuży jako pasza dla osłów.
Takie wydarzenia uzmysławiają nam, jakie to życie jest ciężkie.

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur