Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Tomasz Matkowski

Piekło

  Skandaliczne, jak bardzo uczucia potrafią zagrozić atmosferze. Vrej doskonale wiedziała, że osoba, która mówi za dużo, zazwyczaj zupełnie nie rozumie, do czego służą słowa. Można też jednak sporo o nich wiedzieć i zarazem rozpaczliwie ich nie lubić. Nagłe ukłucie fantazji pozostaje bowiem niewyrażalne. Nagłe ukłucie fantazji to czysty absurd.
  Atmosfera zagęszczała się wokół Vrej, dusiła jej spontaniczność, próbowała przemocą wtargnąć do sali umysłowej, całkowicie zalanej kolorowym światłem wirujących emocji, roznoszących na wszystkie strony miły zapach niebios. Harmonia, nieistniejąca w ramach zwykłej, codziennej percepcji zmysłów, spajała w najgłębszych rejonach wszystkie barwy, tworząc z nich wachlarz współgrających ze sobą odcieni. Przypominały one drgające promienie słoneczne odbite w niegeometrii nieistniejącego diamentu, wyzutego z perspektywy i kształtu. Mimo bogactwa kolorów dawało się w sali odczuć zadziwiającą sterylność, jakby współgrające emocje, mimo całej swojej hałaśliwości, na innym planie zamieniły swój sposób bycia w milczenie. Pomieszczenie było czyste, rozświetlone przez zatracone w tańcu, promieniste postaci, a jednocześnie puste, zharmonizowane aż do cichości. Był to skandal.
  Skandal, gdyż panująca na zewnątrz Vrej atmosfera była zwykłą Ohydą, co w szalony sposób kontrastowało z jej stanem ducha. Wyniosłość etosu zadumy, panującego w mentalnej sali koronacyjnej drgnęła, przekształcając Ohydę w ciężki i niemożliwy do przyswojenia odblask dawno zapomnianej chwały. Przypomnienie nie istniało, zostało zakryte przez zapadający z wolna wieczór, nienawidzący wspaniałej przeszłości swojego ojca. Obecnie wieczór pragnął zakryć sam siebie, lecz z wyrachowaniem, z codziennym umiarem i z rzekomą obojętnością wobec swego pochodzenia. Wieczór powracał do siebie, zwiastując noc jako nieustające zaciemnienie.

Dziś wieczorem dostrzeżono
Wygłodniałą prędkość życia,
Otwierając na to wrota sensu:
„Hula dusza, piętrząc dzieje”.
Hula zatem i się śmieje,
Omijając wszelkie znaki,
Bluźniąc własnej swej naturze,
Urągając własnej matce,
Własnej swej karykaturze.

  Zgniłe światło aż nazbyt oczywistego słońca ostatkami sił pragnęło wnieść coś od siebie, chciało jakoś do siebie przekonać, lecz jasnym przecież jest, że starcy nie mają prawa wpływać na rzeczywistość. Vrej siedziała skulona przed łaźnią, oglądając w kałuży odbicie gasnącego zapału. Unoszone wiatrem w ostatnich znamionach kulawego, słonecznego patosu pyłki kwiatów osadzały się łagodnie na jej odbitym w wodzie obliczu. Nie sposób było dłużej ignorować leniwie przeciągającego się wieczoru. Odkształcenia na sercu Vrej znaczyły szlak coraz śmielszym wyobrażeniom o wieczornej konieczności. Dla pozasłownej percepcji, którą odznaczała się bohaterka, niemożliwością było dostrzec różnicę między płynącym z cichym poszumem strumienia liści od zamglonego, zakratowanego wizualnym więzieniem ognistego podmuchu. Taki bowiem podmuch żył pod powierzchnią rzeczy, takie monstrum buzowało w podziemiach wieczoru, jego samego podstępnie ukazując jako wszystkim znane, niegroźne zjawisko. Nieboskłon niebezpiecznie zachmurzył dotychczas gładkie lico, z uporem zbliżając się do wieczornej rzeczywistości jako protektor rosnącej wciąż w siłę atmosferycznej Ohydy. Słońce umarło gwałtownie, prawie niezauważalnie, pozostawiając jedynie szybko zabliźniające się rany ma łożysku zdarzeń.
 Vrej nie potrafiła pogodzić się z własną różnorodnością. Widząc kształty w wieczornym powietrzu bardzo pragnęła je zawęzić, przygarnąć, umiejscowić w jakimś znanym jej wymiarze, choćby wymiarze „wszelakości”. Niestety, doskonale wiedziała, że ich pierwotna, istotowa bezkształtność nabierała smaku i wyglądu dopiero pod jej kształtującym spojrzeniem, dając im tym samym możliwość wymigania się od konieczności samookreślania. Nie było to zresztą z ich strony żadnym przewinieniem, gdyż określenie takie przychodziło z zewnątrz, ze źródła całkowicie arbitralnego, osadzonego w znaczeniach. Mimo że słowa były Vrej obce, nie potrafiła opędzić się ona od własnego istnienia, od nieuchronnego przebywania w danym jej miejscu, w określonych zasadach z nieodwołalnym rozumem. Unoszące się w przestworzach obiekty stawały się dopiero w oczach Vrej „zobacz – obiektami”, czym natomiast były we własnej istotności – odkrycie tego nie leżało w możliwości żadnego człowieka.
  Oczywistość zamiarów Vrej wygładzała zatem rzeczywistość, urabiała ją i ugniatała dłońmi wyobraźni jak glinę na wirującej formie do wyrobu ceramiki. Nadawała dziejom tego jednego, zbędnego wieczoru jakiekolwiek znaczenie, uszlachetniała każdą chwilę przyzwyczajenia, momenty banału. Gęstwina atmosferyczna, emanująca z zacieśniającej się Ohydy rozgryzła szyfr teraźniejszości, opłakując zawczasu ciężkie grzechy schowanego w sobie wieczoru. Jednakże Vrej stanowiła bezwzględną i absolutną trwałość w czasie, to wokół niej wszystko się działo, to dla niej, dla jej spójności trwało wieczne przedstawienie, zatrzaśnięte w schematach powtórzenia. Przestało istnieć „naprawdę”, stracił sens jakikolwiek „sens”. Niegodziwości wściekłego wieczoru były więc bardziej „nie” niż „tak”.
  Miejsce tonęło w przykrywającym je z coraz większą natarczywością obrzeżu myśli, jaki w skali makro stanowił wieczór. Ciemna kołdra pozornego spokoju, jaki towarzyszy zazwyczaj niemyśleniu, otulała z czułością cynicznej matki przykładowe miasto.
- Ale mamo, ja spać jeszcze nie chcę, pragnę przed zaśnięciem zatopić się w eterycznym świetle nocnej martwoty. Pragnę doświadczyć ciszy bijącej z Twojego wzroku, kiedy patrzysz, jak zasypiam, lubię też podskórną miękkość księżycowego światła, które rozpościera się na dywanie śnieżnobiałym welonem. Sen nic nie znaczy, bo przecież naprawdę cenne jest tylko nocne roztopienie.
- Śpij już dziecko, śpij, nie rozumiesz, że pod płaszczem mego ciała bije cudza przeszłość, pozwól mi zatem twoim własnym snem codziennie o niej zapominać. Chętnie rozwieram dla ciebie moje łagodne ramiona, zapewniając odpoczynek od rzeczywistości, przynosząc to, co niekontrolowane. Daj mi w zamian swojej siły, nakarm mnie tą wygodą, śpij więc i uwolnij mnie od troski – rzekła Wieczorna Matka, przyglądając się ziewającemu brudem małemu miastu.
   Dziecko dało się przekonać - ulice nabrały dymu w usta. Perspektywa uległa wypaczeniu, gdyż gniewnie zmarszczone oblicze nieba zapragnęło obezwładnić wszystkich z myśli zebranych przesadną grozą chwili, wychylającej się właśnie z dziejów miętoszących Formę i Materię. Smolistość całej tej przesady nachalnie domagała się od Vrej akceptacji, na siłę wtłaczała jej swoje racje, jednakże bez ich uzasadnienia. Szarość, mgielność: niepotrzebność. Trwanie zazwyczaj nie ma dostępu do tych rejonów faktycznego stawania się, gdzie kanony otrzymanych z zewnątrz reguł nie mają żadnej mocy ustawodawczej. W dobie nienazwanego lęku tego typu  duszności, wynikające z niemożliwości poznania, łatwo potrafią zniewolić, zbesztać postanowienia, oskarżając je o niespójność. Łatwo można dostrzec, że prawdziwa historyczność wszelkich przeciwieństw nie wynika z ich rzekomej radykalnej odrębności, lecz właśnie z inaczej radykalnie apercepcyjnej harmonii. Odbicie w kałuży zapamiętanych już tylko promieni słonecznych i odbicie świetlistego wachlarza na nieistniejącym diamencie – to jedno i to samo.


W duszy światło rozbrzmiewa brutalnie
Niszcząc sterylność i układ spokoju,
Gdzie wieczór jest, gdzie siła przyboju,
Tam niewidzialnie łączą się treści;
A kiedy wszystko w jednym się zmieści -
Formy istnieć przestają.

  Istniejąc Vrej czasem miała wrażenie, że zapada się w błoto, że grzęźnie w oskarżycielskich spojrzeniach uczuć, których przecież w ogóle nie znała. Emanująca z ich nagrzanych serc aura nieprzystępności czy też niechęci wprowadzała niekiedy do sali koronacyjnej klimat iście tropikalny. Zatapiając się w błocie niewypowiedzianych gróźb Vrej parła jednak zawsze naprzód – czy to w stronę swojego odbicia w kałuży, czy też twardego lądu spojrzenia zbieracza śmieci.
  Smród nieufności zniewalał, ograniczał jej możliwości ruchów, nadawał mowie ciała Vrej pozory nieokrzesania. Konieczność wiedziała jednak, kim jest. Wieczór przysłonił możliwe i wyzwolił nieuchronne. Ohyda przygniotła swym wielkim cielskiem dopiero co powstałą jedność, zabarwiła na powszechny, beznadziejnie wyświechtany kolor całą rzeczywistość. Totalna uniformizacja, wyjaławiająca umysły jednoznaczność zagarnęła triumfalnie cały dostępny zasób istnienia.
  Przegrana walka z uniwersalnością znaczeń i z asubtelnością nazywania zmusiła Vrej do powrotu na ziemię swoich przodków, gdzie wartości nie mają ograniczeń, a wrażenia desygnatów. W jej ojczyźnie wielkość nie zna granic, twardość nie odnosi się do żadnego podłoża, a i podłożu brak gruntowności oddziaływania. Przykładowe miasto, w którym przykładowy wieczór czyni starania o własną niepowtarzalność, wyistacza dopiero Vrej z bytowego roztopienia, czyni ją ewentualną, możliwą, a na końcu – konkretną. U siebie natomiast Vrej nie istnieje.
  Kiedy noc zbudziła ranek pohukiwaniem słońca, nasza bohaterka wsiadła do pociągu zmierzającego w losowo wybranym kierunku. Pozazdroszczenia godne było takie zlekceważenie kaprawych ślepi czasu, nakazujących swym fałszywym spojrzeniem cykliczność zachowań w ramach określonych przez Wielkiego Konformistę. I tak kiedy ten pociąg odjechał dzień później, dzień wcześniej wcale nie przyjechał. On się tylko "zachował", on "sobie - nie - pozwolił" na roztopienie w związku przyczyn i skutków.

Kiedy mgieł swoistość dojrzysz,
Ciemność sensu, możliwości,
Nie zobaczysz już niczego.
Jesteś kundlem,
Szukasz kości -
Krążysz wokół trupa swego.

  Psy wylęgły na ulice, zaśniedziałą wielką nieziemskością osmaglowanych płaskorzeźb. Jakiś pan bez tułowia potknął wieszczkę, nadymając sobie oczy spekulacją w kolorze zastygłym w bezruchu. Odpomina się stare po – jedzenie, zwane „Rusz się, jak nie chcesz znać przyszłości – widać jeść nie chcesz. Po!” tym powiedzeniu czas odróżowił twarz, zawstydzony zbyt wielką ilością założonej na niego odzieży, aż w końcu zstąpił z nieba. Wieszczka nie przewidziała tak hałaśliwego natłoku wydarzeń:  rachu ciach odwróciła kota ogonem wypruwając mu zarazem flaki, którymi niestety okazały się jedynie kufry wypełnione złotymi pąkami róż i dwójnóg do pisania obrazów. Panu bez tułowia odpadł unisono wysoki grzbiet, który wybierając wieczne potępienie zawiewał w korcu maku. Osobowości pękały, zamieniały się w wydmuszki tego, co niesłychane, niepercypowalne, osierocone z komfortu bycia oglądanymi. Vrej zanikła w przestworzach niebytującego niebycia, a świat się kurczył i przepoczwarzał, zmierzając ku własnemu daniu sobie spokój.
  Świat rzekł wtedy, a teraz rzecze i powie: „A dam ja sobie spokój ze sobą. Daję spokój sobie, w przyszłości spokój dam. Znikać trza.” Szkoda, że nie ma on szacunku dla tradycji, która wyraźnie przecież mówi: „Świat nie ma prawa nakrywać się Kopułą Niewidką”. Zaskoczenie? Nie – przeorany mózg!
  Wieczór dusi w sobie potworną obawę przed wyciąganiem wniosków co do swego dalszego istnienia. Zdegradowany jakościowo, zamieniony w zieloną łunę wijącą się po śmietankowym niebie, postanowił on ostatnim zrywem motywacji przestudiować swą przeszłość, którą dawniej tak gardził. Słońce odbija się od swych różnobarwnych, nieforemnych szyb, uwydatniając jednocześnie sadzawkową mroźność zimowego poranka, emanującego z zasmuconej twarzy Vrej, na zawsze utrwalonej w zamarzniętej kałuży. Ohyda wypluła już za parę chwil wszystkie te paskudztwa, jakimi będzie nafaszerowana i odchodzi w niepamięć natychmiastowo absolutną. Nieodwołalna chwila grozy, przycupnięta tuż przy konarze Drzewa Życia, zaniechała już dawno występowania w czasie – w innej przestrzeni, we Wszechświecie B. Dawno, znaczy się 5 sekund temu, kiedy jeszcze wiedziała, co jest dla niej dobre.
  Przesączając nostalgię o milę, wieść, pochodzisz z Nietejpowierzchni. Wir i przestrzeń, ogniska kształtów zjadła wizja, że to To! Jaka wszakże jedność istnieć może tam, gdzie koronacje nigdy się nie odbywają?

Wieszczka pyta:
„Gdzieś jest pani?
W czołgu, w polu, w atmosferze?
Bardzo rani, gdy cię nie ma!
Niechaj czas mnie stąd zabierze!”

Czas zwinięty jest w bezczasie,
Dusza – wieczność w bezduszności,
Nie ma o się, bez się, da się,
Głodny kundel szuka kości.

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur