Cegła - Literatura - Proza - Poezja
100 000 KSIĄŻEK NA WWW.TAJNEKOMPLETY.PL !!!
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Tomasz Smogór

CHLEW

Mieszkałem w chlewie ze świniami. Miałem w tyłku wetknięty mały ogon i wydęte policzki. Ręce przestały pełnić swą dawną funkcję, stając się przedmiotem stania. Wśród nich wstydziłem się swojej nagości, chowając ją skrupulatnie, kawałek po kawałku. Biel ścian była już mocno szara. Skóra współmieszkańców oblepiona muchami jakby pobrzękiwała i miała zaraz odfrunąć. Nigdy nie zadałbym sobie pytania - kim jestem? W co układa się moja fizjonomia? Takie pytania tutaj były zbyteczne. Pewnie byłem kimś na wpół. Nie wiem nawet czy po części człowiekiem. Na pewno nikim ponad. Nikim bardziej skomplikowanym jak grzebień do włosów. Plemię obok mnie, ryj w ryj, nie miało właściciela, kogoś kto byłby jego inicjatorem czy rzeźnikiem. Powstało gdzieś, z skądś, instynktownie. W tym stłoczeniu niezwykle trudno było znaleźć własny kąt, żyliśmy na jednej, straconej z góry, powierzchni. Od wielu dni, w ogóle, nikt tu nie zajrzał. Osobników jednak przybywało, rodzili się na ziemi, niektóre od razu martwe, w tym bezrozumnym stłoczeniu. Panował nieznośny fetor.
 Było jedno małe okienko, lecz nikt nawet nie chciał zdawać sobie z niego sprawy. Patrzyłem na nie, sam na czele plemienia. Wydawało się, że ślą do siebie jakieś komunikaty, porozumiewawcze chrumknięcia. Skóra na nich falowała, ześlizgując się z kości, wszechobecny był ślad żeber. Dziwnie było się poczuć współmieszkańcem, małpą naśladującą czyjeś ruchy. Zostałem przyłapany w niewłaściwym czasie, przywarty do ściany. Niewiele mówiłem, głównie do siebie, i to z obawy przed chorobą, która i tak już z daleka mnie spostrzegła. Zostałem wyprzedzony. Nerwy i emocje szargały mną, bez przerwy je tłumiłem, tam w wylękłym zasikanym kącie. Nikt nie śpieszył z pomocą. Więc szukałem wyjścia. Na myśl przychodziły mi najbardziej żrące kwasy.  Spalić je czymś – to była myśl najwłaściwsza.   
Nic nie stało się w oka mgnieniu, dopiero teraz to zrozumiałem, zapach wydawał mi się jakby znajomy, i te kilka promieni wpadające przez okienko, zupełnie nie osiągalne.
- Ludzie! – zwróciłem się wprawiając zwierzynę w zdumienie. To przez te cienie kratki rzucone na podłodze jak psu. Już nie wiedziałem kim tak naprawdę są. Jedyny raz podniosłem głos mimo, że poza tym "ludzie" niewiele miałem do dodania, może w sumie nic. To była zbyt nagła i pochopna decyzja. A kto wie czy nie było to czymś bardziej pierwszym niż decyzja. To tylko wzmogło ich podejrzenie (podejrzenie albo nie wyczuwanie faktu mojej obecności), rozsiało trochę nici, wskazujących aby uważać na mnie.
Patrzyłem na światło gdy tylko słońce pojawiało się w okienku. Ono karmiło mnie i mój nikły stan chybotający się na nogach jak nie dobity cień zwierzęcia na ścianie. Byłem za słaby aby coś postanowić czy próbować się z kimś dogadać. Bez przerwy czułem na sobie czyjś wzrok mimo, że każdy udawał, że jest zajęty czymś innym. Nie wiedziałem kiedy patrzą. Wszystko skrzętnie maskowali. Patrzyłem na światło, a ono oblewało moją twarz. Wschodziło bardzo rzadko. Przebywało gdzie indziej. A ja godziłem się bezmyślnie z tą utratą. Bo cóż było do zrobienia? Wdychałem powietrze i wydychałem, rozprostowywałem zesztywniały kark, patrzyłem jak inni stają się nagle, jak za moim wzrokiem, zajęci. Rozpuszczali w powietrzu niecne komunikaty, które wisiały jak podenerwowany szkielet. Chciałem się czymś zająć – nie mogłem się niczym zająć. Tłamsiłem się w tym brudnym kącie. Dogasała moja twarz, płowiały włosy. Narosła powaga.
 Usłyszałem krótki (prawie jak babski) i zaraz zduszony śmiech, komuś się wyrwało. Teraz próbowano to ukryć, jakoś ogrodzić. Wymazać. Bym pomyślał, że tego nie było. Podszedłem kilka kroków w stronę okna pod którym nie świeciło. Ledwo dostrzegałem niebo. Miało siny kolor. Smród pomieszczenia stawał się coraz bardziej odczuwalny. Dzisiaj wyjątkowo nie widziałem much czy robaków przebiegających przez holl sali byle by wpaść pod ścianę. Nie było nawet kawałka słomy, więc wszyscy (jak już) leżeli na kościach. I ja ostrożnie ułożyłem się na boku. Żeby tylko nie bolało.
Było dosyć chłodno. Chciało mi się spać – nie mogłem spać. Czekają aż zmorzy mnie sen. Wtedy dopełnią swego. Może już coś skonstruowali w swoich głowach. Niebo się słaniało i zaciągało nocą. A jakakolwiek roślinność była daleko. Poza zasięgiem tu obecnych. Nic nie dało się przyłożyć na pokątny jęk i nudę. W stłoczonym pomieszczeniu zapadał mrok. Bawiłem się okruchami białego tynku. Rozcierałem je na mniejsze... i coraz mniejsze. Poczerwieniał mi palec i zdarłem trochę naskórek. Nad ranem zobaczyłem tą upaskudzoną rękę. Lecz do rana była wieczność. Musieli wiedzieć, że nie śpię. Jednak chwilę rzeczywiście się zdrzemnąłem. Nieopatrznie. Przytulałem się do twardej ściany. Czy nie da się wypaść jak z łóżka? Usłyszałem brzęk jakby czegoś żelaznego. Klucze? – pomyślałem. Tu wewnątrz. Czy tłoczylibyśmy się gdyby ktoś je miał? Strażnik razem w celi?
Oczy się kurczyły. Ciało miękło. Struga moczu przelewająca się przez moją rękę wzbudziła niepokój. Podłoga nie trzymała poziomu. Struga gryzącej cieczy wolno posuwała dalej. Musiałem leżeć w sąsiedztwie kałuży moczu. Nie miałem za bardzo możliwości wyboru. Nie miałem żadnej możliwości. Zostałem tutaj wdychając ciężkie opary. Musiałem znosić dotkliwy brak powietrza łamiący w płucach. Zacząłem się krztusić. Kiedy zapanowała jakby chwila porozumienia próbowałem to robić cicho. Skrzętnie by nie zwracać uwagi, mimo, że nie zawsze dawali po sobie poznać, że coś się ze mną dzieje.
W końcu naprawdę zapadła noc i sylwetki kogokolwiek trudno było dostrzec, a wzrok nie chciał się przyzwyczaić. Te kilka spędzonych tu dni nic nie robiło. Czas wlókł się niemiłosiernie. Stałem skulony wzdrygając się z zimna. Zjeżone na ciele włosy trudno byłoby odróżnić od plam brudu, jaki mnie pokrywał.
Tamto to nie mogły być klucze. Być może jakiś pęk, ale czego innego. Nie wiem czego. Głupoty? Nie pamiętałem nic z tamtego życia. Czy było jakieś inne życie? Nie mogłem spojrzeć dalej, poza dzisiejszy dzień. Widziałem tylko to, co było w tej chwili. I doświadczałem tej rozpościerającej się pomiędzy ścianami padliny. Czułem jak wszystko to nie może przeminąć, jak ciągnie się niezmordowanie.
Czy miałem jakieś inne życie? Groźnie wyglądające osobniki zaczęli się wiercić przerywając brutalnie moją myśl. Została za szmaty przywarta do muru. Chciałem ją powtórzyć – nie mogłem już jej wydobyć. Dlaczego to tak trwa, to wszystko? Dlaczego w tej ciemni widzisz moją twarz, kiedy wszystko inne jest niewidoczne? Powiedz coś. Nic nie mówisz.
 Jestem czytelny. Nie dobrze. Ja nic o tobie nie wiem, kiedy ty masz wgląd w moje rzadkie żebra. Nie znajdę cię wzrokiem. Patrzę na dźwięk poruszających się ciał. Wiem mniej więcej skąd dochodzi, nie wiem, co planuje. Trwożę się, jeszcze do końca wytrzymuję. Nerw nie zsunął się z nerwu. Jeszcze trochę.
Noc. Gładzie osobniczych cieni drażnią mój marniejący wzrok. Jak rysy na szkle.
Powieka zamyka oko. Pusto, czarno jakbym umarł. Mija jakiś czas. Szybko otwieram oczy - czy coś się wydarzyło. Doskwiera ból, niewygodna skrócona pozycja, to wszystko z odleżenia. Tęskny gruchot karku przy sprawdzaniu – jak ma się egzekucja.
Szelest papieru. Kartek? Ktoś zgniótł jedną w pięść. No, stroicielu dopinasz swego. Nie szczędź smyków, dalej. Nie grzeb się. Dalej kacie!
Słyszę jak się poruszają. Nikt nawet nie zaskamle. Żadna istota, rzecz nie stanie za mną. Podporządkowani jakiejś prężnej sile nadanej z góry. Przeciwko mnie.
 Klęczałem z tym debilnym ogonem w tyłku, rozpasionymi ustami, patrząc jak przedkładają tam gdzieś mój los beze mnie. Szukałem otępienia w swej nadmiernej trzeźwości. Ciągnęło się, nie chciało się rozjaśniać. Powietrze coraz rzadziej wlatywało przez okno. Stanęło jakby dzieliła je jakaś dykta. Nic nie było jasne, zaciemniało się i muliło. Ale ja byłem nader trzeźwy, zbyt by przetrwać to. Skazany na wyginięcie. Świadomość współosobników, szczególnie tych dalszych, trawiła mnie gorzej niż głód. Chciałbym już iść, skończyć to i wyjść. Czekanie jest najgorsze. Czekanie nim padnie bat.
Nie wiedziałem czy znajduję się przed furtką czy dopadło już mnie piekło. Osobnik obok mnie stał nieruchomo wgapiony swymi najgorszymi oczami, czekając aż zareaguję. Ciągnęło zimnem. Suchym jak kaszel, jak smród szpitalny. Dlaczego nie mogę się z nim stopić, zesztywnieć w bryle?
 Boję się sinienia. Sinienie mnie wprawia w zakłopotanie. Widzę tą głowę tarzającą się w błocie. Z rękami uwieszonymi u szyi. Nie chcę tu dłużej marznąć. Nie ma czym się okryć. Denerwuje mnie moja nagość. Wszystkie kąty są już zaszczane. Zostawała tylko teraźniejszość. Brudna zawszona sierota od której waliło gównem. O żadnym świcie nie było mowy. Nie teraz.
Jak instynktowne potrafią być więzienia. Jak użerające. Zjadające sny. Kąsające czeluścią. Choćby nie wiadomo jak wysoko było okno, jest ono złudą.
Ani kawałka niczego czym można by się okryć. Budziłem się wciąż z uśpienia. Leżący na przeznaczonym mi kawałku planszy. Bez pożywienia, ubrania, zdający się być, konstruujący coś z ryjem. To wciąż nie jestem ja. W cholerę z jakimś ja. Kiedy odejdę nic nie będzie mnie zmagało. Prócz poczwarzej powłoki. Przesiąkam ją. Otwieram bezrozumnie usta, formułuję nimi jakieś koła, stwarzam pozory mówienia.
Rana rozgrzebała się do krwi i zajęły się nią jakieś zielone żyjątka. Nad ranem patrzyłem i nie mogłem pojąć. Już niczego, niczego. Choć oczy miałem rozwarte ciało było całe sztywne jak kloc, podobne do człowieka. Czy ja wciąż żyłem? Czy żyjące się mną robactwo dawało jakąś nadzieję? Czy powrócę? Czy mam na to jeszcze chęci i zdolności? Leżałem znieruchomiony, od tego paraliżu nabrzmiało mi ciało. Wydałem się masywniejszy przy reszcie odsiadujących wyrok.
Patrzyłem, nie zdając sobie sprawy, jak małe (i jeszcze nieme) dziecko uczy się chodzić. Światło dnia ujawniało stłoczonych w kupie aresztantów. Nie mogłem się ocknąć. Ze śmierci? I opowiadałem coś jakby poza sobą. Bo przecież na równi z innymi byłem zwierzęciem. Dlaczego więc ktoś stwarzał mnie bardziej skomplikowanym? Kiedy mogłem leżeć jak użyty (i odstawiony właśnie) grzebień do włosów.
 Może wydawałem się im spory jak kawał krwistego udźca. A może nic, gdyż nie zwracali w moją stronę większej uwagi. Pewnie nic. Kawał udźca wyparował jak wyobraźnia. Sechł by zaśmierdzieć się do szkieletu.
Jestem nie dyspozycyjny. Nie mogę się poruszać, trudno tu żyć. Krew nie pulsuje, tętno nie działa.
Wyzwala się tylko śmierdzący zapach poranka.
                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                 

 

  
 
   
                                                                                               
 
        

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur