Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Tomasz Zając

Mapa

MAPA

Całą noc spędził zupełnie sam w swoim niewielkim mieszkaniu siedząc przy brudnym biurku, na którym walały się sterty kartek i czarno-białych fotografii przedstawiających ponure krajobrazy Górnego Śląska. Hałdy, dymiące kominy, huty, familoki, kopalnie, jacyś brudni i wymęczeni robotnicy wracający z szychty – wszystko wymieszane rozpuściło się w jego umyśle niczym cukier w kolejnej wypitej szklance kawy, od której dostał sraczki. Przez brudne szyby wpadały promienie Słońca próbując rozjaśnić ten niewielki pokój, w którym unosiły się kłęby dymu tytoniowego. Wypalił już trzy paczki ,,Klubowych'' i wypił pół litra czystej. Koszula przykleiła się do jego mokrych od potu pleców całkowicie krępując ruchy. Był nieogolony, na sobie miał jakieś brudne łachmany. Pod oczami pojawiły się ogromne worki, zęby pożółkły. Jego dłonie trzęsły się tak,
że nie mógł utrzymać pióra i notesu. Serce kołatało rozrywając klatkę piersiową od środka. Wzrok na tyle się popsuł, że musiał kupić okulary o szkłach grubości spodka od jabola. Popadł w anoreksję i od dłuższego czasu jadł niewiele, a jeśli już to ciągle był na suchym.

Tego dnia próbował naszkicować plan działania, lecz nie mogąc zebrać myśli, patrzył apatycznie na leżący na blacie stolika aparat fotograficzny marki ,,Praktika''. To dzięki niemu wykonał wiele fotoreportaży, lecz nie udało mu się wygrać nawet lokalnych amatorskich konkursów. Pragnął zostać tak znanym fotografem jak Henri Cartier Bresson, James Nachtwey czy Sebastiao Salgado. Problem był w tym, że dupy poza Śląsk nie ruszył i nie zapowiadało się, by w najbliższym czasie miało się to zmienić. W swoim regionie zaś nie dostrzegał wydarzeń tej miary, co masakr w Ruandzie, wojna w Czeczenii czy dzieci mieszkające w burdelach na przedmieściach Kalkuty. Pociągnął ostatniego peta i zaniósł się długim i suchym kaszlem. Łzy napłynęły mu do oczu. Wstał i chwiejnym krokiem podszedł do wiszącego na ścianie przedpokoju niewielkiego lustra. Teraz dopiero dostrzegł swoje wychudzone ciało, przerzedzone włosy, kościstą twarz o cerze żółtej jak jego zęby. Miał 24 lata, a wyglądał na co najmniej 40.

Dokładnie rok temu skończył zaoczne studia opłacone z renty Ojca i załapał się na bezpłatny staż do redakcji największego dziennika w regionie, gdzie obiecywano mu i wróżono pomyślną karierę. Jakże były to złudne marzenia. Jednak prowadząc z samym sobą wewnętrzną debatę
i przekonując samego siebie, że wszystko się uda, tak jak zaplanował, zupełnie zatracił własną czujność i obiektywizm. Nieprzespane noce, poddanie się ciągłemu stresowi, robota na każde zawołanie ponad jego siły, chora zżerająca go od środka ambicja, którą hodował w sobie latami, pogoń za szybką karierą musiały zrobić swoje.

Mógł prowadzić spokojny żywot. Pracować w kopalni jak jego pradziad, dziad i ojciec. Ożenić się, spłodzić potomstwo, najlepiej dwójkę. Wolny czas spędzać w ogródku działkowym kosząc trawę i pijąc zimne piwo wraz z uśmiechniętą żoną, a w niedziele jeść obiady w towarzystwie całej familii. Chciał jednak być kimś lepszym. Chciał wyrwać się ze środowiska robotniczego,
którym pogardzał mimo, że żywiło go i pozwoliło zdobyć wykształcenie. Zapragnął sławy, poklasku, uznania. Zrezygnował z miłości, otoczył się kokonem pracy, zrezygnował z tradycji, czci i wiary do tego stopnia, że nie poszedł na pogrzeb Rodziców, którzy zmarli prawie równocześnie z powodu raka i wyczerpania ciężką fizyczną pracą. Poświęcili się całym sercem dla swego jedynego syna. Dla niego jednak liczyły się tylko kolejne newsy, zapowiedzi, artykuły, felietony, korespondencje, depesze, wywiady, prowadzenie dziennika, wyjazdy, bankiety, wystawy. Przecież obiecano mu ciepłą posadę. Musi tylko zrobić swoje. Zapłacić frycowe jak się mówi. Nawet nie spostrzegł kiedy stał się niewolnikiem własnej próżności, ignorancji, zakłamania, hipokryzji.

-Jeszcze ten jeden raz. Ten materiał, kurwa, ten materiał musi być rewelacyjny, najlepszy. Musi powalić wszystkich na kolana tak, że pękną z żółci. Wtedy dostanę robotę lub wyjadę jako korespondent wojenny z tej zatęchłej dziury, a wszystkie te śmiejące się stare patałachy pójdą na bruk. Jeszcze tylko jeden fotoreportaż i będę sławny, wygram to pierdolone World Press Photo – mówił sam do siebie.

Zadzwonił telefon. Na jego dźwięk Heniek otrząsł się jakby z transu. Spojrzał na zegarek. Dochodziła godzina 11:00. Zagasił ostatniego peta o spód puszki, która służyła za popielniczkę
i leniwym ruchem lewej ręki podniósł słuchawkę. Nie zdążył wypowiedzieć słowa i usłyszał głos:

- No, młody! Zbieraj się do kurwy nędzy na ten zasrany jarmark. Pamiętaj, ten materiał musi być majstersztyk, na picuś glancuś. Ma się błyszczeć jak psu jaja, rozumiesz? Od tego zależy Twoja dalsza kariera. To jak, gotowy? Jasne, że gotowy, musisz być, nie ma to tamto – wrzeszczał naczelny z sarkastycznym uśmiechem.

- Tak. Oczywiście Panie Redaktorze. Właśnie miałem...

- To wychodź. Dziś mam mieć te zdjęcia i artykuł u siebie w redakcji. Zrozumiano?

- Panie Redaktorze, przecież... - naczelny odłożył widocznie słuchawkę, bo połączenie zostało przerwane. Uroczystości górnicze, w osiedlu patronackim Donnersmarcka i robotniczym Borsigwerk w Biskupicach miały rozpocząć się o godzinie 12:00. Akurat tak się złożyło, że w tym roku minęła setna rocznica powstania obydwu kolonii. Heniek znał dobrze te okolice,
a że wychował się na Śląsku nie robiły na nim większego wrażenia. Traktował je jako stertę cegieł zamieszkałą przez ludzi pielęgnujących wszystkie te tradycje, na które spłuwał spoglądając z wyższością i pogardą. ,,Kościół, Rodzina, Praca – zasrana triada'' – tymi słowami odpowiadał Matce. Nie obchodziło go to nic, a nic. Jego dzisiejszym zadaniem – które wykonać miał w sposób rutynowy, mechaniczny i bez emocji – było wykonanie fotografii, które zapewnić miały mu etat w wymarzonej redakcji, jak obiecywał przecież redaktor Ojgen.

,,Mam jeszcze czas. To dopiero za godzinę. Wyprowadzę te dwa kundle, które pozostały mi po rodzicach na spacer, bo inaczej znów będę musiał sprzątać gówna. Potem dam im żreć i pojadę do centrum miasta, a wieczorem raz na zawsze wyrwę się z tego pieprzonego zaścianka. Jak najdalej od tych tępych ludzi'' – pomyślał Heniek, po czym zapiął psy na smyczy, wyszedł z mieszkania zamykając drzwi na dwa spusty i poszedł w kierunku lasu i łąki znajdujących się za pobliskimi torami kolejowymi. Pogoda jak na koniec października była ciepła. Poranna rosa zupełnie już wyparowała, wiatr ustał, a Słońce ogrzewało betonowe blokowiska, które rzucały wielkie cienie na wytarte trawniki i brudne ulice. Heniek minął swój blok i skręcił w lewo. Szedł wolnym krokiem w kierunku pól szarpiąc co chwilę psy, tak, że traciły dech w piersiach, gdy tymczasem w redakcji trwała rozmowa:

- Szefie! Wy richtig chcecie tego Heńka zatrudnić po dzisiejszym? - zapytała uśmiechając się czule do redaktora Ojgena, Hilda – czterdziestoletnia sekretarka redakcji, o której chodziły pogłoski, że nie przepuszczała żadnemu chłopu z gazety łącznie z naczelnym dupcząc się na zapleczu.

- Haha! Hilda, dziołcha. Weź slyź na ziemia. Nie dupc fleków. Haha, Tyś je gryfno! - krzyczał redaktor Ojgen. - Przeca nie puszcza takego ciula, co mi do życi włażi bez smarowanio! Niech dupi za fajer, jak jes gupi. Odwali za nos robota, my zbierymy gelt i pasuje. A jak mu nie bydzie coś grało, to niech się sjedzie z gylyndra. Już rok ciulo jak osioł. Takich nom tu trzeba – śmiał się Ojgen do rozpuku.

- Ty to mosz łeb Ojgenku – odpowiedziała Hilda.

-No,no, hamuj się dziołcha ze słowami, bo jeszcze kery usłyszy. Ino naciągajom radary.

- Ja, już dobrze Panie redaktorze. A może tak byśmy się kawy napili?

- Dobra Hilda. Ino gibko, po późni jada na łobiod.

O tej godzinie pola i las były zupełnie opustoszałe. Ludzie zazwyczaj o tej porze spędzali czas z najbliższymi. Spacer według wcześniejszych ustaleń Heńka miał trwać piętnaście, góra dwadzieścia minut. Reszta miała wystarczyć na spakowanie sprzętu fotograficznego i dojście na festyn.
Nie oddalał się zbytnio od osiedla. Kiedy wskazówki zegarka wybiły 11:15,
a Heniek postanowił wracać do mieszkania, ujrzał zbliżające się do niego od strony torów kolejowych dwie postacie włóczące niezgrabnie nogami. Podniósł głowę wysoko, stanął wyprostowany, przyciągnął psy jak najbliżej siebie szarpiąc za paski. Minę miał przy tym miał taką, że na jej określenie można było użyć jednego zwrotu: kamienna twarz. Nieznajomi zbliżyli się na odległość metra. Kobieta miała podpite oko, siną szyję, popękane usta i resztki przetłuszczonych, wypadających włosów. Wychudzona niczym więźniowie opuszczający obóz zagłady. Ubrana w brudne dżinsy, których kolor dawno można było przestać nazywać jasnym i w rozciągnięty, stary sweter. Stała na chwiejących się nogach grubości cienkiej gałązki drzewa. Podtrzymywał ją mężczyzna o brudnej od węgla twarzy z krótką brodą, ubrany w mokry od potu podkoszulek. Jego ręce od ramion po same dłonie ozdabiały różnokolorowe tatuaże, sentencje, litery, kropki, krzyżyki i wiele innych znaków, których Heniek nie znał do tej pory. W prawej dłoni trzymał za szyjki dwie pełne butelki taniego wina z gatunków ,,szatę de jabol''. W ustach sterczała resztka gasnącego peta. Nerwowym ruchem skierował głowę w kierunku Heńka i rzekł sepleniąc z powodu braku zębów:

- Przepraszam, brejdak. Masz telefon?

Heniek niechętnie i bez emocji odpowiedział:

- Tak. Mam. Co jest? Mów szybko, bo nie mam czasu.

- Mógłbyś brejdak zadzwonić po karetkę? Kobieta mi stoi ledwo na nogach. Kurwa j, nie wiem, co jej jest. Dwa łyki wina wzięła i trzęsie się jak galareta, traci przytomność. W mordę jebana mać, dobrze, że Ciebie spotkaliśmy, bo chyba położyłbym ją na asfalcie i leciał do sklepu.

W swoim życiu Heniek rzadko udzielał innym pomocy. Był egoistą troszczącym się tylko o własny tyłek. Nawet rodzonej Matce nie pomagał nosić siatek z zakupami, a Ojca samego zostawiał z remontami. W dodatku brzydził się takimi brudnymi, jak to określał – mentami. Tego dnia jednak mimo że był już o pięć minut do tyłu z czasem, coś w nim pękło. Jego twarz rozpogodziła się w momencie, gdy usłyszał znane mu, a zapomniane słowo ,,brejdak''. W ustach tego bezzębnego mężczyzny zabrzmiało ono w odczuciu Heńka dosyć patetycznie. Przypomniał sobie, że pierwszy raz usłyszał je na Krakowskim Przedmieściu z ust kobiety mieszkającej w Lublinie, którą kochał bez opamiętanie, lecz i bez wzajemności. Odrzuciła go i wyszła po jakimś czasie za pewnego muzyka z Ukrainy. Wyleciała do Kanady i słuch o niej zaginął. Wziął głęboki oddech:

- Ech, dzwonimy. Jaki to był numer? 999? Ile Ona ma lat?

- Tak, tak ten numer. Lat 35– odpowiedział wytatuowany. - No maleńka, trzymaj się kurwa, Pan zadzwoni – mówił do mdlejącej kobiety.

Jeden sygnał – serce zaczęło Heńkowi walić jak młot. Drugi sygnał – czuł pot spływający mu po plecach. Trzeci sygnał ,,kurwa 35 lat, a wygląda jakby miała pięćdziesiąt. No odbierajcie skurwysyny, muszę jechać na jarmark zrobić te jebane zdjęcia, a tu mi zawracają głowę''.

-Pogotowie ratunkowe, słucham?

Szczegółowo, z iście dziennikarskim kunsztem opisał zaistniałą sytuację. Podał wiek poszkodowanej i objawy, miejsce zdarzenia, numer swojego telefonu i adres, pod który miała przyjechać karetka pogotowia.

- No. Już jadą. Chodźcie. Widzicie tamten blok za mną? - wskazał ręką nie odwracając się od pary. - To jakieś sto metrów. Tam jest ławka. Posadzisz ją. A wy psy, do nogi, idziemy! - szarpnął przy tym mocno za paski smyczy po czym wszyscy razem, to jest mdlejące, bezzębny, Heniek
i jego dwa psy, ruszyli w kierunku osiedla.

Dotarli po paru minutach. Kobieta usiadła na ławce. Drżała jakby w konwulsjach. Facet schował butelki z piwem kładąc je na trawie za żywopłotem.

-Widzisz brejdak? Napij się tu kurwa piwa teraz, to potem dzieją się historie dziesięciu i jednej nocy. Żeby tylko nie przyjechali na sygnale, bo będzie siara jak ciul – zwrócił się do Heńka.

-Nie no. Żaden wstyd. Jest chora, potrzebuje leczenia, niech przyjeżdzają. A co jej się konkretnie stało?

- A bo ja wiem? W głowie rozumiesz jej się kręci. Wczoraj w nocy żeśmy szli trzeciej tak obok hasioka. Pośliznęła się, głową przyjebała o jakąś starą pralkę. Wszystko było dobrze, a dziś od rana ciągle mi przytomność traci. No, ubezpieczona, kurwa, jest, w końcu na bezrobociu. Niech przyjeżdżają, od tego są. Ja jestem bezdomny. Brejdak, ale powiedz mi kurwa jak mam iść do roboty? Kuratorka się dopierdala. Ale nie dostaniesz roboty. Siedziałem w kiciu. Wszędzie chcą te zasrane zaświadczenia o niekaralności. ,,Tak, tak, już ja to kurwa znam. Przyjebała w pralkę. Na pewno ześ jej palnął w łeb, wystraszył, żeby znów nie iść to pierdla, a teraz kombinujesz'' – pomyślał Heniek i odparł z udawanym zrozumieniem:

- Fakt. Każdemu się może noga powinąć i wtedy...- odpowiedział Heniek.

-No, dokładnie. Człowiek by chciał do roboty pójść, wyjść na prostą, ale mu kurwa nie dają. Miedzi dzisiaj nabrałem, miałem iść to sprzedać, kawę ciepłą zaparzyłem na ogniu, a tu takie coś. Takie coś, kurwa, ale siara. Gańba jak ciul.

Dochodziła godzina 11:40. Karetka wjechała w osiedle z zawrotną prędkością hamując z piskiem opon. Sygnał rozniósł się szerokim echem między blokowiskami. Sanitariusze zaparkowali na trawniki nieomal przy samej klatce bloku, w którym mieszkał Heniek. Na widok ambulansu zaczęły poruszać się firany za szybami okiennic. Ludzie wychodzili z klatki pod rzekomym pretekstem wyrzucenia śmieci, zrobienia zakupów, sprawdzenia poczty w skrzynkach. Ludzka ciekawość, jak zwykle przy takich wydarzeniach dała znać o sobie.

- To ja wzywałem pogotowie Panowie! - powiedział Heniek. - To ja! Tu siedzi ta kobieta, zasłabła, źle się czuje. Sanitariusz zabrał poszkodowaną do wozu. Trwało to dosyć długo.

- Jak ją wezmę do szpitala, to będę musiał iść do jej matki – zwrócił się bezzębny do Heńka.

-No, nie wiadomo, co jej jest. A jadła? Może zasłabła z głodu?

- Chłopie, jak nie jadła, jak jadła. Rozumiesz, nerwowa jest, niewyspana. Matka ją wyjebała z domu. Nie chce jej znać, ani dokumentów oddać. Ojciec wyjechał gdzieś do kochanki w lubelskie. Brała tam jakieś tabletki, ale jakie chuj to wie. Nic mi nie mówi.

Po dwudziestu minutach jeden z sanitariuszy wyprowadził poszkodowaną z ambulansu i posadził na ławce. Pobierano jej krew, mierzono ciśnienie, sprawdzano tętno, osłuchiwano, zrobiono EKG i inne rutynowe badania. Wszystkie wyniki były dobre. Wytłumaczył wytatuowanemu, że wszystko jest w porządku, że powinna teraz zjeść ciepły posiłek, odpocząć. Do szpitala jej nie zabierają, bo nie ma ku temu powodów. Po czym spakowali manatki i odjechali.

- Chuje pieprzone. Konowały. Najlepiej powiedzieć, że nic jej nie jest. Dobra, dziękujemy Ci bardzo chłopie żeś nam pomógł. Teraz idziemy do naszego szałasu. Kawa się grzeje na ogniu. Trzymaj się Brejdak – pożegnał się wytatuowany i podtrzymując z boku kobiety poszedł w kierunku pól.

W tym momencie skończyła się uroczysta msza i zaczął się jarmark . Heniek był spóźniony. Stał przed klatką i gapił się bezmyślnie w tarczę zegarka. myśląc: ,,No to mam przejebane. Psia krew. To koniec. Nie jadę, niech się Ojgen pierdoli z Hildą i ich całą redakcją. Wszystkie plany na marne, wszystko poszło w pył''. W pewnej chwili podszedł do niego jeden z sąsiadów w wieku około pięćdziesięciu lat, którego Heniek nie darzył wielką sympatią. Zresztą nie lubił gapiów i ciekawskich, którzy wtykali nosy w nie swoje sprawy i każdy wiedział o wszystkim wszystko. ,,Gorzej niż w jakiejś zapadłej wsi, skaranie boskie'' – w głowie Heńka się kotłowało. Pan Leszczynowski zapytał:

- Do kogo to przyjechali młody? Co się stało znowu? Kogo wywieźli?

Heńkowi wyskoczyła czerwona plama na czole. Zacisnął pięści. Ciśnienie we krwi podniosło się, a żyły nabrzmiały. Spojrzał spod byka na sąsiada i powiedział z sarkazmem:

- Panie, na cholerę się Pan pytasz. Psy mi zasłabły, to wezwałem. Wie Pan, rasowe dziady, yorki. Chłodno jest, kubraków nie miały, przewiało je. Trzeba było wzywać.

Tydzień po tych wydarzeniach stan zdrowia Heńka bardzo się pogorszył. Powróciły obfite krwawienia z jamy ustnej i odbytu. Wylądował w szpitalu. Pół roku wcześniej lekarz zalecił mu zrobienie rutynowych badań. Podejrzewano najgorsze. Oczywiście redaktor Heniek nie miał czasu
i zignorował zalecenia, bo przecież żaden konował nie będzie mu mówił, co ma robić. Odzyskał przytomność i leżąc na szpitalnym łóżku rozejrzał się wokół nie podnosząc głowy. Wokół tyko białe ściany . Heniek zaczął majaczyć:

-Redaktorze! Redaktorze Ojgen! Reportaż,ten jarmark, etat, będę wielki...Po czym spostrzegł stojącego naprzeciw łózka wysokiego mężczyznę w białym kitlu wypełniającego jakieś papiery:

-Gdzie ja jestem? Co to ma znaczyć? Kim Pan jest? Zdejmijcie mi te welfrony! Ratunku! - i próbował zerwać rurkę z kroplówką wbitą do żyły w zgięciu łokcia.

- Spokojnie! Nazywam się doktor Pliszkowski. Panie Henryku. Jest Pan na Oddziale Onkologicznym w Gliwicach. Zaopiekujemy się Panem. W końcu się spotykamy ponownie.

- Jak to? Szpital? Onkologia? - próbował się podnieść Heniek, ale siostra na polecenie lekarza przytrzymała pacjenta.

-Proszę się uspokoić. Niech Pan się nie podnosi – mówił lekarz.

-Ale ja muszę iść do pracy! Redakcja na mnie liczy! Nie mogę ich zawieźć. Co powie redaktor Ojgen. Ludzie,puśćcie mnie, ratunku!

- Teraz niech Pan milczy i dobrze mnie słucha. Wszystko pozostało w rękach boskich, a nie redaktora Ojgena. Wszystko wskazuje na to, że musi się Pan poddać natychmiastowej operacji, chociaż szczerze wątpię, czy to pomoże. Nie ukrywam, że stan jest krytyczny. Ma Pan złośliwego raka jelita grubego. Prognozy są nieciekawe. Już pół roku temu miał się Pan zgłosić do Nas na badania. Nie jestem Bogiem, jednak wnioski do jakich doszedłem po konsultacjach z kolegami po fachu wskazują na to, że pozostał Panu miesiąc życia. Może Pan oczywiście skorzystać z naszej pomocy lub wypisać się na własne żądanie. Z naszej strony może Pan oczekiwać jak największego zaangażowania i wsparcia. Postaramy się zrobić wszystko, co w naszej mocy. Czy ma Pan jakąś rodzinę? Kogoś, kogo można powiadomić o pańskim stanie?

- Nie mam nikogo. Na razie zostanę w szpitalu. Niech mnie Pan zostawi teraz w spokoju. Muszę wszystko przemyśleć. Potem udzielę odpowiedzi, co dalej.

-Dobrze, dobrze. Ech w takim młodym wieku tak się zaniedbać. Jak by Pan czegoś potrzebował proszę dzwonić. Siostro jak ten pacjent z dwójki? - odpowiedział doktor Pliszkowski wychodząc z sali. Jego głos rozchodził się po korytarzu i jeszcze słyszalny był przez dłuższa chwilę.

Heniek został sam. Teraz dopiero zaczął płakać. Łzy jednak nie ciekły po jego twarzy. Wylewał je do środka. Do najgłębszych obszarów swojego serca. Tliła się w nim ta resztka życia w beznadziejności . Poczuł się jak ochłap, jak strzęp wciśnięty między zarzewia bezlitośnie mijającego czasu. Pierwszy raz w życiu poczuł się słaby. Pierwszy raz zrozumiał, że nie nie ma mocnych. Pojął, że zawsze znajdzie się ktoś silniejsze, że nie ma ludzie niezastąpionych. Pękło jego kamienne serce, tak samo jak runęły wewnętrzne ściany kłamstwa i obłudy. Znalazł się tu jak zużyty przedmiot w rupieciarni. Próbował plastycznie wyobrażać sobie swoje zszargane nerwy. Miał przed oczyma obraz rdzenia przedłużonego, pnia mózgu. Widział opuszki węchowe, wszystkie te układy wegetatywne, sympatyczne, parasympatyczne, część autonomicznego układu nerwowego, o których czytał kiedyś w jakimś periodyku. Nie czuł zapachów. Nie słyszał dźwięków dobiegających z ulicy. Lewą ręką wymacał paczkę papierosów w kieszeni spodni. Zostały mu dwa papierosy. Włożył do ust jednego bez filtra, lecz po zorientował się, że nie ma zapałek. Chciał wcisnąć przycisk znajdujący się tuż za jego głową na ścianie i wezwać siostrę. Podniósł z wielkim trudem rękę i kiedy próbował wymacać guzik, usłyszał gruby, basowy głos:

Jamaro Dad, Sawo san dre bolipen, Swanto Tyro ław, Te jaweł Tyro chułajiben, Te kanden Tyre ława, Adźia dre bolipen, syr pe phuw. De jamenge sodywesuno maro dadywes, Odmek jamenge jamare użłipena, Syr jame odmekas jamare użłenge, Na lidżiuw jamen chyria dromenca, Rakh jamen tugendyr. Amen. Podniósł się i oparł na  łokciach. Zobaczył siedzącego na  łóżku naprzeciw i opartego o ścianę mężczyznę pochodzenia romskiego. Facet na pierwszy rzut oka ważył jakieś dwieście kilogramów, może nawet dwieście pięćdziesiąt. Heniek zorientował się, że to modlitwa, ponieważ otyły trzymał w dłoniach różaniec. Wymawiał słowa z wielkim zaangażowaniem. Pod ściekał z Roma niczym deszczówka z rynien. Parskał i kasłał po każdym wypowiedzianym zdaniu. Skończył, odłożył paciorki na niewielką szafkę stojącą przy oknie. Przetarł spuchnięte oczy i spojrzał na Heńka z wyrazem współczucia. Uśmiechnął się i rzekł - Rakl'-eja! Rakl'-eja!  Rakl'-eja! Poczęstuj mnie papierosem! Rakl'-eja! Mam zapałki! Heniek niechętnie kiwnął głową grubemu dając tym samym przyzwolenie. Rom zlazł z łóżka 
i ociężałym, wolnym krokiem podszedł do swojego nowego sąsiada z sali. Przyłożył płonącą zapałkę do ust Heńka, potem wyjął dla siebie ,,Klubowego'' z paczki, odpalił, poszedł do okna, stanął tyłem do drzwi wyjściowych i łóżek, puszczał dym w powietrze i spoglądał na przejeżdżające tramwaje, na straganiarki handlujące garnkami, na dzieciaki bawiące się w pobliskiej piaskownicy. W ciągu tygodnia okazało się, że w sali leży jeszcze jeden chory imigrant z Palestyny, który na co dzień handluje ciuchami na bazarze w Katowicach – Załężu, a teraz wrócił z przepustki na dalsze leczenie. Żeby zabijać szpitalną nudę Heniek w ciągu dnia uczył się sztuczek karcianych od Araba. Wieczorami natomiast oglądał filmy, a wszystko dzięki temu, że ów Rom okazał się być księciem śląskich Cyganów i posiadał w sali prywatny telewizor z odbiornikiem
i całą kolekcją dzieł najwybitniejszych reżyserów. Była cała klasyka począwszy od Ingmara Bergmana, przez Roberta Bressona, Krzysztofa Kieślowskiego, a na Fellinim i Almadovarze skończywszy. Jednak największe wrażenie na Heńku wywołały filmy wyreżyserowane przez Michaela Heneke oraz film Wima Wendersa pod tytułem ,,Niebo nad Berlinem''. To dzięki nim zrozumiał prawdziwy sens istnienia i pojął w jak wielkim żył dotychczas zakłamaniu. Do tego należy dodać jeszcze książki ze szpitalnej biblioteki, które na życzenie Heńkowi przynosiła pielęgniarka. Zarówno karty, literatura i kino pomagały mu znosić trudy pobytu w tej przechowalni żywych trupów. W ciągu tygodnia bowiem nogami do przodu wywieziono siedemnaście osób. Heniek potrafił znieść nudę, nie narzekał na jedzenie i postękiwania chorych. Jednego czego nie mógł zaakceptować, to unoszącego się w tej sali zapachu pocącego się Roma w związku z czym napisał podanie o przeniesienie do innej sali. Cygan zmieniał on koszulki, co godzinę,a zamiast się myć perfumował ciało jakimiś francuskimi aromatami. Każdego dnia na śniadanie jadał dwie kury
i porcję frytek, które przywoziła mu rodzina podjeżdżając mercedesem i trąbiąc pod oknem klaksonem tym samym dając znak grubemu, by szykował się do posiłku. Na początku drugiego tygodnia, w poniedziałkowy poranek Cygan zapytał Heńka:

- A Ty dlaczego tutaj leżysz, co Tobie dolega?

- A sam nie wiem. Chyba za sam żywot,a Ty? – parsknął Heniek.

- No, ja też nie wiem dlaczego. Czuję się w miarę dobrze. Mówią, że trochę za dużo ważę
i mam cukier czterysta, ale co mi dolega to Bóg jedyny raczy wiedzieć. Oj Rakl'-eja, Rakl'-eja!

Po śniadaniu Heniek otrzymał na piśmie zgodę doktora Pliszkowskiego na przeniesienie się do innej sali. Przeprowadzka miała się odbyć o godzinie 23:00. Postanowił więc cały dzień przeleżeć w łóżku i przeczytać wspomnienia Francoisa Mauriaca ,,Burza cichnie o zmierzchu'' oraz opowiadania Edgara Allana Poe. Wykorzystał również ostatnią okazję do obejrzenia w telewizji powtórek Teatru Telewizji. Zgodnie z obietnicą po ostatnim wieczornym obchodzie przeniesiono jego rzeczy i skierowano go do innej sali. Nowym współlokatorem Heńka miał być emerytowany górnik, staruszek w wieku 78 lat. Ujrzawszy wchodzącego do sali młodego towarzysza, który zaczął układać swoje rzeczy na szafce, a potem posłał łoże, powiedział z entuzjazmem:

- Jak jo się ciesza, synek! W końcu dali mi kogoś do sali. Leżę tu trzeci tydzień i nudzę się potwornie. Ów pacjent o godzinie 2 w nocy wyzionął ducha. Można powiedzieć, że operacja pokonania nudy się udała, a pacjent zmarł. Wywieziono go w plastikowym worku z metką przyczepioną do palca lewej stopy.

Nieboszczyka podobnie jak Heńka nikt nie odwiedzał podczas rekonwalescencji. Pozostała po nim w pokoju głucha cisza i leżąca na poduszce mapa Zabrza oraz kartka pocztowa będąca kopią obrazu autorstwa Paula Gauguina namalowanego w 1897 roku o tytule: ,,Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy? ''. Heniek przypomniał sobie biografię tego potomka Flory Tristan. Młodego buntownika, który zapragnął podróżować po świecie i w wieku siedemnastu lat zatrudnił się w marynarce handlowej, by wypłynąć w poszukiwaniu swojego przeznaczenia. Ów urzędnik giełdowy, mąż Mette-Sophie Gad, ojciec pięciorga dzieci, zapragnął zostać malarzem. Poznał Pissarara, Puvisa de Chavannesa, Cezanne'a i wiele innych sław malarskich, by wyruszyć do Bretanii, a następnie Polinezji i odnaleźć natchnienie oraz cel w swoim życiu. Szczególną uwagę Heńka przykuła postać starej kobiety umieszczonej po lewej stronie obrazu,bliskiej śmierci, zrezygnowanej i akceptującej swój los. Na odwrocie kartki widniały trzy cytaty:

,,Nie możemy podążać ku przyszłości, nie znając własnej przeszłości. Odrzucając swoje korzenie i najbliższych, których odtrącamy pod sztandarem prawdziwego życia nieujętego w ramy rzekomo sztucznych konwenansów'' i ,,Potrzeba zadziwienia, pokusa nieznanego – co jest po tamtej stronie – zawsze intrygowały człowieka zafascynowanego szerokim światem, ciekawością czegoś innego'' Thor Heyerdahl oraz ,,Prawdziwy akt odkrycia nie polega na odnajdywaniu nowych lądów, lecz na patrzeniu na stare w nowy sposób'.Najsprawiedliwsza i najokrutniejsza kara, jaka zostaje nam wymierzona za tak całkowite, spokojne niby cisza cmentarza zapomnienie osób, których już nie kochamy, polega na tym, że to pogrążenie się w niepamięci czujemy jako coś nieuniknionego także dla tych, których jeszcze kochamy. '' Marcel Proust. On, były stażysta wielkiego dziennika, poszukujący zawsze z zawzięciem tematów do wieczornego wydania, wiedział już, że nie pozostało mu wiele życia na poszukiwanie utraconego czasu. W ciągu tego tygodnia zrozumiał więcej, aniżeli przez ostatnie dwadzieścia cztery lata. Zażądał natychmiastowego zwolnienia na własną odpowiedzialność. Nie chciał umierać w tych czterech ścianach. Silniej niż jakiekolwiek inne wrażenia stanęła mu przed oczami i utkwiła głęboko w pamięci twarz martwego staruszka. Miał czoło o surowym wyrazie. Siniejącą czaszkę. Usta jego były uśmiechnięte. I teraz zaczął kochać życie. Właśnie teraz, gdy tak niewiele mu go pozostało. Przypomniał sobie słowa Niechludowa, bohatera powieści ,,Zmartwychwstanie'' i wyszeptał je cicho spoglądając na swoje dłonie: ,,Jeżeli można uznać choćby jedną godzinę i choćby w jakimś jednym, wyjątkowym wypadku, że istnieje coś, co jest ważniejsze niż uczucie miłości do ludzi, to nie ma zbrodni, której nie wolno by popełnić wobec ludzi nie czując się winnym''. W ciągu trzydziestu minut spakował swoje rzeczy. Wziął prysznic, ogolił się, założył dżinsy, świeżą koszulę i skórzane półbuty. Zjadł śniadanie, po czym starannie ułożył pościel na łóżku szpitalnym. Podszedł do okna, oparł się łokciami o parapet i spojrzał na miasto. Była to złota jesień. Różnobarwne liście spadały z drzew. Dzieci zbierały resztki kasztanów. Wiatr kołysał delikatnie gołymi gałęziami. Promienie słoneczne usilnie przebijały się przez chmury, które spowiły niebo. Heniek zamknął oczy. Wsłuchiwał się w oddech ulic, w bicie serca deptaków i kawiarni..Czuł zapach bram i starych kamienic. Stukot obcasów obijających się o bruk nabrał teraz znaczenia mistycznego. Hałas ruchu ulicznego, głosy nawołujących gazeciarzy
i przekupek, śpiew ptaków, zapach siarki docierający z pobliskich hałd, dymów wypuszczanych przez kominy kopalni i hut, wszystko to wprawiło go w stan błogiej nostalgii, melancholii. Zapragnął czuć miasto całym sobą. Łaknął go i pożądał każdym skrawkiem swojego ciała, swojej duszy i umysłu. Wdychał to tętniące życie miejsce każdym swym oddechem. Dźwięki, które docierały do tej niewielkiej izdebki były muzyką dla jego uszu. Poczuł błogi spokój. Uczucie nirwany opanowało go do granic jego jestestwa. Tę krótką sentymentalną podróż przerwało pukanie do drzwi. Nie zareagował od razu, czując się jakby był w pół śnie. Tak bardzo upojony był w tym stanie wewnętrznego ukojenia, że dopiero za trzecim razem usłyszał uderzenia. Ocknął się i rzekł:

- Proszę wejść Panie doktorze. Zaraz podpiszę ten papier i opuszczam placówkę – jego głos był spokojny. Można było wyczuć w nim radość. Do izby weszła kobieta w wieku około pięćdziesięciu lat. Na głowie miała chustę. Tuż za nią stał maleńki chłopczyk i mocno trzymał się niewielkimi dłońmi jej spódnicy.

-Przepraszam Pana. Nie wiem, czy dobrze trafiłam. W tej sali podobno leży mój Ojciec.

-Dzień dobry. Ma Pani na myśli tego emerytowanego górnika?

-Tak. Nie wie Pan, gdzie moje znaleźć mojego Ojca?

-To Pani jest jego córką? Myślałem, że nie ma rodziny. Nikt go nie odwiedzał, a sam nie wspominał o tym, że ma córkę i wnuka...

- Widzi Pan, dziś mija rocznica śmierci mojej matki, a Zdzisław, jej mąż, bardzo ją kochał. Odkąd umarła trzydzieści lat temu, każdego roku przynosił bukiet róż na jej grób. Nie widziałam się z nim piętnaście lat, ale wiem, że to on. Dziś pierwszy raz pomnik był goły, a Ojca nie było w Kościele na mszy w intencji Matki. Obserwowałam go każdego roku kryjąc się za pomnikami.

- Tyle lat nie widziała Pani Ojca? Nie rozmawialiście ze sobą?

    -Tak, to nieprzyjemna sprawa. Pokłóciliśmy się, ponieważ był przeciwny mojemu związkowi z pewnym bogatym inżynierem, za którego wyszłam dla majątku, salonów, towarzystwa. Po jakimś czasie zostałam bez grosza przy duszy. Wyrzucono mnie z mieszkania, wszyscy przyjaciele odwrócili się do mnie plecami. Jednak duma nie pozwalała mi wrócić do domu rodzinnego i prosić o wybaczenie. Co miesiąc jednak otrzymywałem na konto pewne sumy pieniędzy, które pozwalały wyżywić mi potomstwo i siebie. W banku mówiono mi,że darczyńcą jest jakiś dawny znajomy mojego męża, malarz. Dziś jednak otrzymałem pocztą list, który został wysłany kilka lat temu z niewielką paczką. Okazuje się, że to Ojciec przelewał pieniądze. W paczce natomiast otrzymałam wiele materiałów historycznych dotyczących Górnego Śląska. Marzeniem męża mojej matki było stworzenie Towarzystwa Historycznego i pisanie książek na temat zabytków techniki. Większość zarobionych pieniędzy chciano przeznaczyć na szerzenie edukacji na temat wśród społeczności lokalnej oraz na pielęgnowanie tradycji śląskich, zwłaszcza poprawianie stosunków w rozpadających się rodzinach.

- To pani jeszcze nic nie wie...

- Jak to nie wiem? Co to ma znaczyć? Czy chce Pan przez to powiedzieć,że...?

Do sali wszedł lekarz.

-Witam Pana redaktora! Rozumiem, że jest Pan gotowy do opuszczenia szpitala i Pańska decyzja jest nieodwołalna?

-No...

- Jeśli jednak mógłbym jeszcze coś zasugerować,to radziłbym,żeby...o widzę, że ma Pan gości – doktor Pliszkowski przerwał rozmowę tych dwojga. Heniek nawet nie spojrzał na ordynatora. Wyciągnął do kobiety i rękę i rzekł :

- W takim razie ja się zbieram. Żegnam Panią. Niech resztę wytłumaczy Pani doktor. Ja nie mam czasu. A jeszcze jedno! Tutaj jest jakąś stara mapa i pocztówka, które znalazłem dziś na łóżku Pani Ojca, proszę to zabrać – wręczył kobiecie przedmioty i wyszedł z sali nie żegnając się z ordynatorem. Po drodze do domu kupił w kiosku paczkę papierosów i wstąpił do baru dworcowego, gdzie z wielkim apetytem zjadł obiad, który składał się z rolady,tartych klusek i modrej kapusty. Myślał przy tym: ,,Nie. Kurwa, to niemożliwe. To nie może być prawda, że za da tygodnie mam gnić w ziemi. W prawdzie nie czuję się najlepiej, ale krwawienia stały się jakby mniejsze. Miałbym po prostu zniknąć? Od tak przestać istnieć nie pozostawiając nic po sobie? Nie czuć już smaku obiadów? Nie móc spacerować? Zaraz, którego my dzisiaj mamy,hm'', po czym krzyknął do otyłej bufetowej:

-Pani! Kerego my dzisiaj momy? Ino gibko godejcie, bo mi bana citnie!

- Dwudziestu szósty.

-Dobra, wiela płaca?

- 18,50 zł.

Dał kobiecie 20 zł nie zabierając reszty i opuścił bar. Do domu dotarł po godzinie, ponieważ nie zdążył na tramwaj i zmuszony był do spaceru. Nawet mu to nie przeszkadzało, rozruszał kości wychodzonych nóg. Przed drzwiami mieszkania na brudnej wycieraczce leżała niewielka paczka zapakowana w szary papier. ,,A to co kurwa? Tydzień mnie nie było i znów przesyłają pewnie jakieś gówniane reklamy''. Wszedł do środka zabierając paczkę. Zaduch w pomieszczeniu był gorszy niż ten, z jakim spotkał się w szpitalnej toalecie, gdzie inni pacjenci stłoczeni wokół żółtych i popękanych ścian ćmili ruskie papierosy. Poza tym niewiele się zmieniło. Na biurku nadal walały się sterty papiery i starych fotografii. Na podłodze stały brudne szklanki po kawie i sterty puszek z wygaszonymi na ich spodach petami. Od sąsiada dowiedział się, że psy na czas jego nieobecności umieszczono w schronisku. ,,A niech się tam gniotą. Teraz nie mam głowy, żeby zajmować się tymi darmozjadami'' – pomyślał z satysfakcją. Poszedł do kuchni, zaparzył kawę, po czym wrócił do pokoju, usiadł w swoim fotelu. Rozpiął koszulę. Zdjął spodnie i został w slipach. Położył paczkę na kolanach. ,,Ciekawe co to jest. Nie podpisane, bez pieczątek''. Odpalił klubowego, zaciągnął się, odkaszlnął i splunął krwią na podłogę, po czym wyjął z szuflady scyzoryk i otworzył pakunek. W środku ujrzał mapę, którą wcześniej widział już w szpitalu, lecz teraz były na niej zaznaczone czerwonym kolorem maleńkie punkciki w różnych częściach miasta. Do tego w paczce znajdowały się stare fotografie przedstawiające krajobrazy sprzed pierwszej wojny światowej – jakieś kolonie robotnicze, fabryki, stare huty, cegielnie, pracujących w polu chłopów na tle ogromnych kominów elektrowni. Do wszystkiego dołączone były wycinki z gazet z opisami historycznymi oraz skórzany portfel i koperta zatytułowana: ,,Do Pana Redaktora Zajączkowskiego''. Nie czekając dłużej, Heniek rozerwał kopertę, wyjął niewielki skrawek papieru, wypuścił dym z ust, wziął łyk kawy, po czym zaczął czytać:

,,Szanowny Panie Henryku. Dowiedziałem się niedawno od doktora Pliszkowskiego o śmierci mego Ojca. Była to dla mnie porażająca wiadomość. Nie trudno było znaleźć Pana adres i przesłać tę paczkę. Zostawił Pan w szpitalu portfel, który dołączam do przesyłki. Z moich informacji wynika, że jest Pan dziennikarzem i przez długi czas zajmował się Pan mniejszościami społecznymi na Górnym Śląsku, zwłaszcza zaś w Zabrzu. Postanowiłam więc zwrócić się do Pana z prośbą. Ojciec mój nieboszczyk miał marzenia. Chciał pisać książki i założyć fundację, która pomagałaby mieszkańcom w trudnej sytuacji życiowej, rodzinnej. Chciałabym, ażeby wypełnił Pan jego ostatnią wolę i dokończył jego dzieło. Mam nadzieję, że materiały zbierane latami przez mego Ojca będą Panu pomocne w realizacji tego celu. Jest Pan dziennikarzem, z pewnością ma Pan wiele kontaktów. Wierzę szczerze, że pańskie umiejętności przyczynią się do spełnienia marzeń mego Ojca. Niech Pan zrobi to dla Niego. Dla mojego dziecka i dla dzieci wszystkich następnych pokoleń. Pozdrawiam serdecznie. Z wyrazami szacunku, Elwira Schritt''.

Heniek patrzył na kartkę błędnym wzrokiem. Na jego twarzy pojawił się grymas. Niechcący kopnął szklankę stojącą na podłodze. Kawa rozlała się na brudny parkiet.

,,Dla mojego dziecka i dla dzieci następnych pokoleń'' – myślał. ,,Co za baba. Dobry byłby z niej dziennikarz. Szybko dostarczyła paczkę, musiałem się z nią minąć. ,,Panie redaktorze''', ,,wierzę szczerze''. Kurwa! Pozostało mi dwa tygodnie życia, a ona mi głowę zawraca duperelami. Ja pierdolę! ''. Wdychał teraz unoszący się aromat rozlanej kawy. Spojrzał na podłogę i ujrzał w cieczy swoje odbicie. ,,Dla mojego dziecka''. To w jaki sposób kobieta wyraziła się o swoim synu poruszyło Heńka do głębi. Przypomniał sobie matkę, która głaskała go po głowie. Rano gotowała dla niego mleko i szykowała pyszne kanapki. Odprowadzała do szkoły i odbierała z zajęć. Nie opuściła ani jednej szkolnej akademii. Tak bardzo była z niego dumna, gdy przystąpił do pierwszej komunii i bierzmowania, a potem gdy zdał egzamin maturalny i dostał się na studia. Tak rzadko głaskał ją po twarzy. Tak rzadko wypowiadał czułe słowa. Prawie nigdy nie dotykał i nie całował jej ciepłych dłoni wymęczonych ciężką fizyczną pracą. Nie pamięta, by kiedykolwiek powiedział do Niej ,,kocham Cię''. Patrzył na nią z wyższością i szydził, gdy nie potrafiła posłużyć się aparatem fotograficznym lub dlatego, że nie znała kanonu literatury. A ona kochała go bezgranicznie
i bezinteresownie. Za to, że po prostu był. Za każdy gest, oddech, za jedno spojrzenie
i wypowiedziane słowo. Nie był nawet na jej pogrzebie. Teraz skulił się w fotelu i po raz pierwszy od kilku lat łzy ciekły po jego twarzy. Dotarło do niego, że poświęcił sprawy najważniejsze dla swoich chorych ideałów, dla jakiejś kariery, której i tak nie zrobił. Pojął, jak źle traktował najbliższych i innych ludzi, traktując ich jedynie jako środek do spełnienia własnych celów. Nie miał żony, ani własnego potomstwa. Przyjaciele zupełnie go opuścili. Był opakowany w folię. Wszystko wokół było pozorne. A teraz przyszło mu jeszcze umierać w samotności. Mógłby jeszcze zwrócić się z prośbą i powołać się na Najwyższe Imię, ale nawet tego nie był w stanie zrobić, gdyż dawno odrzucił Boga. Zza ściany docierały dźwięki muzyki. Była to poezja śpiewana. Od razu rozpoznał wiersz swojego ulubionego poety Puszkina:

Cóż Tobie imię moje powie?

Umrze jak smutny poszum fali,

Co pluśnie w brzeg zamilknie w dali,

Jak nocą głuchą dźwięk w dąbrowie.

 

Skreślone w twoim imionniku,

Zostawi martwy ślad, podobny

Do hieroglifów płyt nagrobnych

W niezrozumiałym dziś języku.

 

Cóż po nim? Pamięć jego zgłuszy

Wir wzruszeń nowych i burzliwych

I już nie wskrzesi w twojej duszy

Uczuć niewinnych, wspomnień tkliwych.

 

Lecz gdy ci będzie smutno-wspomnij,

Wymów je szeptem jak niczyje

I powiedz: ktoś pamięta o mnie,

Jest w świecie serce, w którym żyję...

- ,,Tak. Zrobię to. Mam niewiele czasu, ale w końcu jeszcze pozostały mi jakieś kontakty w środowisku. Zrobię to. Dla niego, dla tych dzieci. Dla swojej Matki'' – pomyślał Heniek.

Minęło piętnaście lat od tamtych wydarzeń. Była to długa, ciężka, mozolna podróż w czasie. Zaczęło się od zwyczajnej starej mapy należącej do emerytowanego górnika, o którym świat nie słyszał, a skończyło się na tym, że na Śląsku powstał Szlak Zabytków Techniki składający się z trzydziestu sześciu obiektów. Dzięki założonemu przez Heńka Stowarzyszeniu wiele rodzin przetrwało czasy kryzysu. Powrócono do wielu zapomnianych lub pochopnie odrzuconych tradycji. Wiele dzieci i młodzieży oraz studentów z biednych rodzin dzięki zbieranym od lat funduszom zdobyło wykształcenie. Śląsk odżył i odzyskał znaczenie na mapie kraju i europy. Dziś już niewiele osób pamięta o tym młodym redaktorze, który w ciągu dwóch tygodni napisał książkę ,,Krok,
po kroku'' promującą miasto Zabrze, a która miały wpływ na szerokie grono odbiorców. Dzięki niej odrodziła się pamięć o takich miejscach, jak osiedle robotnicze Borsigwerk czy też osiedla patronackie Donnersmarcka i Ballestreema, jak Cmentarz Żydowski w Zandce czy też Zabytkowa Kopalnia Węgla Kamiennego ,,Guido''. Jednak najważniejsze, że kolejne pokolenia uczestniczą w tym niekończącym się biegu odnajdując satysfakcję w przekraczaniu horyzontów i podejmowaniu kolejnych wyzwań czerpiąc siłę z dziedzictwa kulturowego zapisanego ludzkim potem, łzami
i krwią.

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur