Cegła - Literatura - Proza - Poezja
100 000 KSIĄŻEK NA WWW.TAJNEKOMPLETY.PL !!!
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

tomasz8705

wraki


Dla Nany

 

 

I



Okryję się tym miastem jak pościelą, zrobię sobie z niego miękki nagrobek. Zasnę w nim. Stracę cenny czas, zupełnie mi już niepotrzebny, resztę życia, wystarczającą, by umrzeć. Oderwałam się od siebie, nie umiem już skleić się w jedno, oderwano mnie sobie, rozklejono.


II


Lepkie oczy w rodzinnej miejscowości już dawno wypatrzyły moje życie do suchej nitki. Pokrętną analityką wysuszyły je na czworo. Dom, praca, on, ja na talerzach w obcych domach. Przystawka, pierwsze, drugie, deser. Oblizane palce, uśmiech zadowolenia, poklepany brzuszek.

Uciekłam, nikomu nic nie powiedziałam, spieprzyłam z bólem brzucha.

Siedzę i gapię się w okno. Mieszkanie bez charakteru jak cela zakonnicy. Żadnego bałaganu. Najmniejszego przejawu życia. Ulga porównywalna z oddaniem moczu po długim powstrzymywaniu. Miasto czeka na mnie, woła, chodź tu, przykryję cię, pokryję cię patyną niezdrowego powietrza. Chodź tu, w noc, chodź...

- Cześć.Co piękna pani robi w tak okropnym miejscu? Sama.

Rany! Czemu mi przydarzają się takie sytuacje?

Wczoraj wyszłam pierwszy raz z domu. W dziupli dłubałam w nosie, wyciągałam z niego suche ogarki przywiezione z ostatniego lata. Suche lato, oschłe ostatnie drgnięcia krwi w żyłach, powysychanych jak koryto rzeki, rzeki pełnej gówna. Srają mi w życie, bo im też srają - przecież to nie moja wina.
Przypomniała mi się matka z dzieciństwa. Zabrała mi loda, wsadzałam go całego do buzi i oblizywałam.

Wyszłam zmęczona siedzeniem, ciągłym gapieniem się w okno, wyszłam na pięć minut przed śmiercią, wyszłam, bo chciałam poczuć ból samotności, który skrywałam do tej pory pod parasolem bezmyślnego trwania, rozpostartym nade mną przez niego, ból samotności wśród ludzi. Mówił, żebym się nie bała, że to nie potrwa długo i będziemy mieli jeszcze czas na to, w końcu zrealizuje się nasze marzenie, dlatego muszę się poświęcić. Czemu mu uwierzyłam? Czemu to ja miałam się poświęcić?

- Cześć.Co piękna pani robi w tak okropnym miejscu? Sama.

Nie mógł wiedzieć, że mieszkam w norze, więc pewnie chodziło mu o lokal?
Gdy zaczął dobierać się do moich cycków, uderzyłam go w nos. Bolał mnie nadgarstek. Kiedyś często się biłam. W podstawówce waliłam chłopaków po łbach, gdy dokuczali innym. Nienawidziłam mężczyzn. Do tej pory ich nienawidzę, tatuśków, wujaszków i ich podchmielonych kolegów. Sadzających mnie sobie na kolanach, jak tam twoje cytrynki, mówili, starając się uszczypnąć mnie w embriony, zalążki zaledwie piersi.


Miło było poczuć satysfakcję płynącą z agresji. Spokój po burzy adrenaliny jest kojący, jak po dobrym horrorze, siadam w fotelu, robiąc „uff”, ocierając czoło z nerwowym uśmiechem.

Śni mi się mój syn albo córka, dziecko moje. Łąka pełna żółtych i białych kwiatów. Biegam z nim, trzymamy się za ręce jak na reklamie. Nie zdążyłam go urodzić. Mój „mężczyzna” wyskrobał pieniądze na to, żeby obcy facet wpakował we mnie łyżkę do nakładania lodów i wyciągał ze mnie kolejne porcje dziecka, czerwone kulki, na marne, do śmieci.


Jestem już sama, sama w koło, w środku sama. Cholernie sama, bez krzyku i bez płaczu. Samotność, jaką czuję, jeszcze nigdy nie była tak potworna, tak ciemna. Gdy w siódmej klasie wszyscy, których zaprosiłam na swoje urodziny, zmówili się, żeby nie przyjść. Stół przygotowany, paluszki, oranżada, kanapki z szynką i jakiem, z pomidorem i sałatą, i ja w oknie ze łzami w oczach, i matka za mną, zupełnie bezradna wobec tego okrucieństwa. Jakby wyrwano mi samą siebie, wrzucono do wiadra z pomyjami, wymieszano i wlano z powrotem. Licząc na to, że jakoś to strawię.

Jestem pusta i lepka, żołądek przypomina worek z ziemniaczanymi obierkami, pozostawiony pod zlewem na kilka dni.



Samsara 14.02.

Dziś są twoje urodziny. Tak czekałeś… nie mogę przyjść, nie chcę nawet. Rok temu, też mnie nie było, zabalowałam gdzieś z koleżankami mając w dupie i ciebie, i twój zasrany „geburstag”.


P.s. Cokolwiek wtedy ci powiedziałam, to kłamstwo.



III


Wczoraj spadłam z drzewa. Zachciało mi się jemioły powiesić w przejściu, żeby się całować z byle kim.


Samsara 08.03.

Tak długo się w ciebie wgapiałam, że zacząłeś drgać mi przed oczyma. Rozpływałeś się, tak jakbyś stał bardzo daleko, gdzieś na wzniesieniu, w bardzo upalny dzień. Wiesz, że w końcu doszłam do wniosku, że po tak długim czasie rozedrgania, w końcu wiem, że ciebie nie ma. Nigdy nie było, nigdy nie będzie, że to wcale nie jest ważne, czy dzień jest upalny, i czy ty stoisz na końcu tej drogi… czy ktoś inny…



Wczesny ranek zapukał w okno. Wstałam, z ust leci para, kawałki duszy się ze mnie odrywają. Zimne ciało podeszło do okna, patrzyło na kolejkę przed jeszcze zamkniętym sklepem, ludzie pocierali się po ramionach, tupiąc nogami w rytm spadającej temperatury w ich organizmach, wyglądali jak hiszpańscy tancerze na występach w dalekiej Rosji, starając się czuć gorące rytmy, które mróz zamieniał w płatki śniegu opadające pod ich stopy.
Ciało, bo nie ja, chciało tam iść do nich, ja już niczego nie chciałam. Leżeć pod stalową kołdrą, mokrą ode mnie, mokrą mną, zakryć się nią i zdechnąć jak suka potrącona przez samochód.
Gdy szłam z dworca, widziałam ją. Leżała na poboczu, miała szeroko otwarte oczy i ciało skręcone, jeszcze żyła, ale kawałki jej duszy wydobywające się z pyska robiły się co raz mniejsze, aż po którymś już się nie pojawiły. Dopiero wtedy poszłam, nawet nie wzruszona, nie smutna, przekonana o tym, że się niebawem spotkamy.

Poznałam Stefana.

W autobusie cholernie chciało mi się śmiać, była to chęć, której nie chciałam powstrzymywać, ale która, po prostu, była niemożliwa. Aż się rozpłakałam, że nie mogę, płakałam oczami, nie drgnęłam, ciekłam, rdzewiałam. Po policzkach toczyłam ciężkie kulki, zostawiające za sobą zaschnięte meandry, jak ślimaczy śluz na kapuście. Pomyślałam, że to w istocie ślimaki, że były w mojej głowie, gdzie mam już sam głąb, bo kapustę zjadły i teraz wracają do domu. Nie uśmiechnęłam się.

Stefan ma lat tyle co ja. Przywitał się właśnie tak, mam trzydzieści dwa lata, tyle samo chyba co ty? Cholernie mnie wkurzył. Nic więcej nie powiedział, ani na temat mojego wieku, ani ślimaków wracających z pola do domu. Staliśmy jak para nastolatków skrępowanych nadciągającą, nieuniknioną nawałnicą śliny, gapiliśmy się w siebie, oddzieleni brudnym powietrzem.

Odezwałam się do niego pokazując na łzy: - Ślimaki wracają do domu.
- One mają dom na grzbiecie. - I wysiadł gnojek.



Samsara 14.07.

Nie mogłam mu wybaczyć, rozumiesz, nie mogłam mu wybaczyć tego, że wysiadł. Dopiero wtedy się roześmiałam, śmiałam się jak klaun w cyrku, uśmiechem namalowanym, nie dla mnie, nie dla publiczności, śmiechem takim, jakim obdarowałby mnie świat, gdy mógłby się śmiać. Los bywa niezwyciężonym scenarzystą, zajadłym momentami. Czasami aż ocierającym się o banał. Mówiłam ci, że spadłam z drzewa. Język mnie kłuje, chcę ci powiedzieć, że cię nienawidzę, ale nie mogę, nie mogę, ty...



IV



Poszłam tam obwieszona błotem szarego materiału, jak choinka, jak drzewko śmieszne, w święto zmarłych postawione w domu, jak niepotrzebny mebel, zupełnie zbędna. Stałam tam w tym kreszowym ferworze super zabawy pod gołym niebem. Oblewałam się piwem, co drugie wlewając w siebie, kończąc gdzieś na czternastym, nie zliczyłam, ile na mnie ile we mnie.
Był chwilę we mnie. Nie chciałam go. Zrzuciłam z siebie, gdy zaczął sapać mi do ucha, że mam wspaniałe cycki, i po co je tak chowam.

Poranek nie był miły. Śmierdząca piwem, zdechła papierosami, obrzucałam się spojrzeniami, zbiłabym nimi lustro, gdybym tam jeszcze chwilę postała.
Leżał obok mnie, Jezus Maria, pomyślałam, co on… co on… po jaką cholerę tam lazłam. Te sylwestrowe noce…
...donikąd wypowiadane życzenia. Obściskiwania i śmiech, ten pusty i strzaskany śmiech, jak tłuczone naczynia, jak rechot żab w rui…
Uciekłam, w domu wymyłam się dokładnie. Przespałam kilka dni, aż z głowy wyparował ostatni promil, a z niej, schowanej jak nigdy we mnie, ostatnia kropla jego śluzu, niezdarnie złożonego nawet nie we mnie, tylko gdzieś obok. Mdliło mnie na samą myśl o sobie, skręcały mi się wnętrzności już posunięte w procesie zanikania, byłam suką w rowie, potrąconą przez samochód, z dziwacznie wykoślawionym ciałem, połknęłam wymiot upokorzenia.


Samsara 02.01.


Tak, przelałam z siebie na ciebie, tą nienawiść. Nienawidziłam siebie za to, że na to pozwoliłam, ale ja nie byłam winna, jak mogłeś w ogóle prosić o to, jest mi siebie żal tylko, że uległam omamiona... nawet nie wiem czym... Ty naprawdę myślałeś, że dajesz szczęście? Wygrałeś bilet do piekła, będzie ci tam dobrze...
Gapiłeś się na mnie chłopięcymi oczyma, jak dawałeś mi ten cholernie brzydki sweterek, patrzyłeś tak, że w końcu wymusiłeś na mnie i uśmiech i dziękuję.
W nowym roku niczego ci jednak nie życzę…




V


Pieniądze skończyły się szybciej, niż myślałam. Spłynęły po brodzie jak dziecku lód, umorusałam się nimi po pachy, śmierdziałam nimi, parowały mi z głowy, wypociłam je każdą porą, w banku bólu głowy zaciągnięty kredyt bez żartów. Jestem głodna, nienajedzona wciąż, spragniona, biedna.
Sprzedałam butelki w monopolowym. Stare gazety, znalezione na ulicy. Szmaty z szafy. Wciąż jestem głodna. Nie mam już nic. Pusty portfel jak brzuch.
Mieszkanie łuszczy się, złazi z niego skóra jak z twarzy sparzonej słońcem, zbyt często odwiedzającej nadmorskie lokale. W mieszkaniu jak w piekarniku, ciało skwierczy, wychudłe, zmęczone, rozorane mężczyznami, puste i ograbione.


Samsara 14.06.

Wiem, że się nie odzywałam, że długo mnie nie było. Nie przepraszam, nie będę się tłumaczyć... Znajdź jednak dla mnie trochę pieniędzy. Znalazłeś na to, żeby mnie wyskrobać, to znajdź na to, żeby wyskrobać ze mnie poczucie winy... Nie waż się mówić do mnie, tylko pieniądze...


W banku prawie zwymiotowałam. Przysłał pieniądze, pewnie z takim samym obrzydzeniem, z jakim je podejmowałam. Jego darowizna na rzecz spokojnego sumienia. Lepkie banknoty, wiem, że ich nie dotykał, ale czułam jego śmierdzący pot na nich, pot tych wszystkich chujów, którzy płacili nimi brudnym lekarzom.
Poszłam się najeść. Napić. Upiłam się. Spotkałam Stefana. Znów chciało mi się śmiać, jak dziecku po słodyczach, gdy ma ich jeszcze pełną kieszeń. Znów nie przedarł się przeze mnie ten śmiech, uśmiech najmniejszy, a tak cholernie chciało mi się śmiać, myślałam, że się rozpłaczę. Wyglądałam okropnie, zapadłe policzki jak stare nagrobki, zardzewiałe bramy powiek i usta spierzchnięte jak ledwo zamarznięte kałuże. Znów śmierdzę piwem, a on stoi i patrzy na mnie, jakby widział, kurwa, miss polonia. Nawet się nie zawstydziłam, nie mam już wstydu, wyrzygałam go na jakiegoś faceta, obciągając mu.
Stał pod ścianą. Patrzył, mdliło mnie od tego wzroku, tych cholernych łakoci skrzących się pod powiekami.

- A teraz możesz iść ze mną - powiedziałam – możesz, do jasnej cholery, ze mną pójść!

Poszedł.

W mieszkaniu wyglądał jak mebel z ikei. Świecił prawie. Jasno się odcinał od szarych ścian. Pieprzony anioł! Aż mnie kłuło w oczy, jak na niego patrzyłam, w to spojrzenie, ciągle takie same, jakby nie robiła na nim wrażenia moja nędza. Stałam tam, ja, inny mebel, z pchlego targu, szafa z wybebeszonymi wnętrznościami. Nic nie mówił. Chciałam, żeby ręką odgarnął spod oczu worki śmieci. Nie zrobił tego. Zapalił papierosa. Wyciągnął do mnie rękę z pomiętą paczką. Wzięłam. Zapaliliśmy. Uklęknęłam. Rozpięłam mu spodnie. Wyciągnęłam kutasa i zaczęłam zjadać po kawałku. Stał nade mną nieruchomo, nawet nie położył mi ręki na głowie. Nie drgnął nawet, gdy połknęłam wszystko do końca.

- Już dobrze – powiedział – muszę iść. Poszedł.




Samsara 20.07.

Żebyś wiedział, jak mi smakował ten jego kutas. I nie dlatego, że był... jak ty na niego mówiłeś? zaganiacz? Tak...? boże, jaki ty byłeś śmieszny, rzygać mi się chce... masz jakąś nową dupę... ha ha ha ha... czy mama nie powiedziała ci nigdy, że to nie służy tylko do sikania... Nawet nie potrafię być złośliwa.... ha ha ha ha!!!





VI



Matka zawsze mi powtarzała, żebym znalazła sobie dobrego chłopaka. Nie wytłumaczyła, co to znaczy, wiec pewnie miał być jak ojciec, jak tatuś, którego nawet nie znam, jak rodzić wiecznie nieobecny, przynoszący pieniądze, kupujący sobie świetny spokój, ciszę pachnącą żarciem i rozrywkami sportowymi. Dobry chłopiec, mówiła, gapiła się w siną dal przy tym, sama nie wiedząc, co to znaczy. Za każdym razem gdy jakiegoś przyprowadzałam, kręciła głową, nie pozwalała zamykać drzwi od pokoju. Robiliśmy sobie dobrze pod stołem, udając, że się uczymy. Trzymał rękę w moich majtkach, gdy ona mówiła o kłopotach ojca w pracy. Ona pieprzyła o strajku, a on mnie pieprzył ręką, słuchałam jej z zadowoleniem.

W drugiej klasie liceum, mama zaprosiła go na obiad. Był w moim wieku, z innej szkoły. Z jego matką poznały się w pracy.
Pewnie wyglądało to tak, że zobaczyła, jakim samochodem mąż podwozi ją do pracy. Już widziałam, jak w tej swojej plisowance biegnie do niej, i pod rączkę ją bierze, wszystko wytłumaczy.
- Niech się pan nie martwi o małżonkę, ja się nią zaopiekuję – powiedziałaby mu pewnie, zamykając mu drzwi przed ostatnim słowem.

- Wspaniała kobieta, co tylko jej pokazałam, w lot łapała, a jaka elegancka, taka wyrafinowana, widać, się tu i tam bywało, a syna jakiego mają, marzenie, zaprosiłam ich na obiad.

Przyszli. Z uśmiechami od ucha do ucha, z tymi twarzami lepszych, ludzi lubiących zaszczycać czworaki biedaków dla poprawienia sobie humoru, podbicia karty dobroczyńcy w klubie dla zamożnych. Matka się chyba mokra zrobił,a jak ich zobaczyła, zemdliło mnie. W życiu nie widziałam jej tak żenującej, wyglądała jak kukła, spryskana jakąś perfumą świąteczną, na co dzień zupełnie zbędną. I on. Z kwiatami dla mnie, wstrętnymi goździkami, brakowało tylko, żeby zza pazuchy wyciągnął nylonowe rajstopy. A ona już nas widziała przed ołtarzem, suknia i garnitur, wypełnione naszymi ciałami, cały ten bajzel, podniecona, furkotała językiem, drobinami śliny zachlapując im ubrania, którą ścierali nawet nie z obrzydzeniem, tylko jakimś dziwnym rozczuleniem. Skakała wkoło nich, koło niego, a mnie się pogłębiała depresja. Czułam, że wyrok już zapadł. Sędzia był bezlitosny, wyrok dożywocia bez możliwości apelacji. Jadłam kotlet, buraki, ziemniaki, gapiłam się w talerz, żeby nie patrzeć na swój wyrok. Już we mnie się rodziło obrzydzenie do tej jego delikatności, do jego szczęśliwego dzieciństwa, pełnego zabawek i koleżanek z rumieńcami. Jeszcze nic do mnie nie powiedział, ale w powietrzu wisiał zapach z jego ust, zapach miętowej pasty, zapach zawsze świeżych, okrągłych słówek. Żułam twardy jak cegła kotlet, jadłam żużel ziemniaków. To, co matka gotowała, nadawało się na zaprawę murarską, na dodatek do masy bitumicznej, ale nie do jedzenia! Widziałam, jak mówi, że smaczne, widziałam, jak pięknie kłamie na zawołanie, jak bardzo się mu podoba rola, jaką właśnie gra. Tylko teatr podrzędny i publiczności żadnej. Wyszłam do kibla. Włożyłam palce do gardła.


Stefan wyjechał. Nie ma go już kilka dni. Chodzę po ścianach. Rwie mnie w środku. Tak bardzo chciałabym, żeby mnie wyruchał, żeby był we mnie i spuścił się wodospadem słodkiej spermy. Nie ma go, nie ma tej psiej bliskości, tego wąchania się godzinami bez słów, tylko warknięcia, szczeknięcia, nie ma nic, nawet rzygać nie mam czym. Wyłam w swojej budzie, zniknął, nie wychodziłam z przedpokoju, żeby go złapać jak najszybciej, gdy tylko wejdzie merdać ogonem. Był nikim, znikąd. Ale był, jak nikt nie był wcześniej, uchodziło ze mnie powietrze, wyparowywałam, ale on był, przeprowadzał mnie na tamtą stronę i w tym całym gównie mu ufałam. Wchodził we mnie, zabierając ze sobą kawałki żelastwa zostawione przez tamtego.

Samsara 12.08.

Minął już jakiś czas, a ja wciąż cię nienawidzę. Dzień, w którym cię poznałam, wisi mi na szyi i ciąży, uginam się pod tym ciężarem... on mnie złamie, będzie to tylko twoja wina... wiedz, że Stefana nie ma, że jestem samotna... Gniję w środku... Chciałbyś mnie taką?



VII



Ukradłam w sklepie chleb. Obiłam się o drzwi, uciekając, zauważyli. Biegłam, śmiejąc się i klnąc, drwiłam z siebie, przeklinałam się. Wpadłam do salonu gier, zaraz za rogiem, nikt mnie nie gonił. Powietrze przepełnione dymem, odetchnęłam głęboko. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, jakby wpadł wiatr, podmuch ledwie. Z chlebem pod pachą, jak z małym gorącym dzieckiem. Siedział przy automacie. Podeszłam, chciałam położyć mu rękę na ramieniu, moją rękę staruszki. Był trochę podobny do Stefana. Może trochę wyższy. Stanęłam za nim. Powąchałam. Zapach podobny, papierosy i mokry pies. Włosy trochę dłuższe. Tylko nie chciało mi się śmiać. Między nogami sucho. Usiadłam w kącie. Automat wyrzucił z siebie blaszaki, jadłam chleb. Wstał, przeciągnął się i wbił we mnie wzrok, czułam go aż w sobie, Stefan tak nie patrzy, aż mi serce zgniło. Podszedł do mnie.


- Co taka ładna pani tutaj robi? – znienawidziłam go od razu.


Między ścianami zamknięta. Śpię na podłodze, na jego swetrze psim, jak pies śpię. Płaczę w ten sweter, ani za nim, ani przez niego. Czas płynie obok jak rzeka, rwie, podmywa brzegi, nie zostawia mi miejsca. Jestem jak wieś wysiedlona, skazana na pochłonięcie przez nurt. Nie mam siły na ratowanie się. Nie mam prawa się ratować. Odkupienie kosztuje. Niech on wróci i mnie odnajdzie. Niech mnie wyciągnie z tej rzeki na brzeg. Zrzuciłabym się sama w tę przepaść, ale nie umiem, nie mogę. We mnie jak w muszli skręconej schował się kawałek woli, jak woskowina w małżowinie, lepki kawałek mazi sklejający mnie z życiem.


Samsara 15.08.

Opadłam jak liść jesienny na chodnik, zmięta deszczem, rozchełstana wiatrem, wywiana, pusta jak wydma, wydymana jak kurwa. Nie mam siły już nienawidzić. Drętwą miałabym duszę, gdybym ją miała. Zadowolony jesteś? Stałam się wrakiem, jestem wrakiem, leżę na dnie, na samym dnie. Kołyszę się jeszcze trącana prądami. Wysycham. Niknę. Unicestwiłeś mnie. Wyskrobałeś ze mnie dziecko razem ze mną...


Kilka dni spałam na podłodze, do kibla się czołgałam, sikałam pod siebie, nie mogąc wstać. W mieszkaniu musiało śmierdzieć, jak wszedł. Po cichu. Spałam nieprzytomnie. Obudziłam się w wannie, pełnej gorącej wody. Nie urodziłam się po to, żeby leżeć w gównie, powiedział.


- Nie urodziłaś się po to, żeby leżeć w gównie – polewał mnie gorącą wodą. Żebra chciały, żeby na nich zagrał. Zasnęłam.


Na stole palący się papieros, dymiła kawa. W pustym mieszkaniu roznosiła swój zapach jak chleb po głodnych. Stałam na nogach, chude uda dygotały. Byłam taka wątła jak nić pajęcza. Ledwo się trzymałam życia. Nie było go. Położyłam się na swetrze, pierdol się, powiedziałam do niego. Gdzie jesteś, wydarłam mordę.
Budzić się i zasypiać, to trzeba umieć, wiedzieć kiedy. Otworzyłam oczy w sufit. Powietrze świeże aż kaleczyło płuca. Nie było go. Rozdawał mi małe ciasteczka przytrzymujące mnie przy życiu, dawał je i znikał, żebym dalej umierała. Miasto odpoczywało po dziennym smażeniu ludzi, ruszt zalany zimną wody, chłodna mgła, pieczone mięso. Nachylił się nade mną. Popiół z papierosa oderwał się i spadł mi na włosy. Zdmuchnął go z nich.
- Wstawaj, już pora. - Zniknął w kuchni.

Podniosłam się. Śmierdziało jakimś psim żarciem, które dla nas przygotował, zrobiło mi się niedobrze, rzyganie nie wchodziło w grę, chyba, że wyrzygam żołądek. Po co on to robi, niech tylko będzie przy mnie, jak będę opuszczać się powoli w zapomnienie, niech tylko trzyma moja pieprzoną rękę, żebym się tak nie bała.
Jedliśmy w kuchni na stojąco, nie czułam smaku. On jadł szybko, jak dzikus po długotrwałym głodzie, gdy uda mu się upolować zwierzynę, rozrywa jeszcze półżywe, tryskające krwią. Odstawił talerze, przeszedł obok mnie, nic nie powiedział. Żarcie stanęło mi w przełyku, zakrztusiłam się, wyplułam na podłogę. Poszłam do łóżka. Przez otwarte okno miasto wlewało swoją twarz.


VIII


W nocy miasto jest dobre. Żadnych ruin, ludzkich skorup, wszędobylskich spojrzeń, klaskania językiem. Oczy bez barwionych szkieł kontaktowych. Okno otwarte i gołąb na parapecie. A we mnie pęka granat owocu. Dojrzał, zerwał się i cieknie z niego. Kundlem jestem, z obitym bokiem, psem z martwym okiem, jestem bezpieczna, liżę rany, skamlę o odrobinę kiełbasy. W nocy miasto jest dobre dla parszywych psów.
Stefan przychodzi, przynosi z sobą ser i jesień na rękawie. Daje mi liść. Nie mówimy prawie nigdy ze sobą. Papierosami dajemy tylko znaki dymne. Jeść, spać, pieprzyć się. Nie pytam, dokąd wychodzi, skąd wraca, nie pytam, dlaczego dryfuje półprzytomny. Jest psem, jest parszywym kundlem, wyłazi w nocy, żeby potem przyjść do mnie, do swojej parszywej suki, żeby ją zapłodnić bezsilnie swoją słodką spermą, żeby zrobić jej dobrze, przed tym jak zdechnie, jak wycieknie jej życie z ust.


- Jutro przyjdę - -powiedział przed wyjściem, drzwi trzasnęły pchnięte przeciągiem.


Widząc swoje odbicie w szybie, czułam się lepiej jako to widmo niż jako ja, tu siedząca. W szybie byłam bardziej prawdziwa. Czysta twarz, moje jedyne oblicze. Rozmyta, silna szkłem, drżąca deszczem za oknem, z liściem w dłoni. Poszedł, pozostawił po sobie ten mokry zapach tytoniu, jaki się unosi z przemoczonych ciuchów po ulewie. Poszedł, zapładniając mnie niepokojem, ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebuję. I pęczniałam obawą, aż zrodziła we mnie lęk przed nim. Przestało mi się chcieć śmiać. Zachciało mi się być smutną, oszukaną. Żeby tak on był oszustem, wielkim kłamcą. Zwyrodnialcem, który resztką sumienia powstrzymuje się przed zabiciem mnie, zbyt żałosnej na śmierć.
W dali wyły psy, wołały mnie. Jestem zbyt czysta. Nie rozpoznają mojego zapachu.


Samsara 30.10.
Nie myślałeś chyba, że to będzie trwało. Że wytrzymam ze sobą, że się poukładam, znajdę pracę i będę znów nosić garsonki szare albo granatowe... noszę sińce pod oczami, ubieram się w krwiaki, otulam szalem brutalnych dłoni... ja umieram przez ciebie... nieprotestuje...





IX



Zszedł ze mnie, martwa leżałam na podłodze, hotel był wygodny, a on mnie wyruchał na podłodze. Ciekło ze mnie. Leżał obok mnie. Gapiłam się w sufit, kątem oka widziałam jego wielki brzuch, chciałam do łóżka, spać. Zamknąć oczy, śnić o samobójstwie. Podciąć sobie żyły w wannie, w cieplutkiej wodzie, połączyć się z nią i z nią spłynąć do ścieku. Śnić o tym, że potrąca mnie samochód, że lecę w dół, że znikam pod lustrem wody. Chciałam do łóżka, kiedy on powiedział, że już czas na mnie. A ja się nie mogłam ruszać, odjechały wszystkie siły, zniknęły, mózg się odczepił ode mnie. Rzucił na mnie moje ciuchy i wyciągnął z pokoju. Leżałam goła jak dziecinna lalka, w kącie, z potarganą głową. Ktoś zadzwonił po karetkę. Przyjechała. Zabrali mnie na izbę wytrzeźwień, półżywą. Szczęśliwą jak nigdy, bili zimną wodą. Psy mnie znów poznają.



Samsara 04.11.

Mówiłam ci tyle razy, że chcę tego dziecka, że chcę być jego matką, że nie interesuje mnie, czy ty chcesz... jak to zrobiłeś, że się zgodziłam... co mi obiecałeś... nie ma na świecie nic, co mogłoby wynagrodzić...



Oczy moich „przyjaciółek” nigdy nie były szczere. W oczach ich widziałam tę mętną kroplę zazdrości, jakiś pyłek, który zaburzał widzenie, powoduje, że świat jest mglisty. Wgapiały się w moje życie z ciekawością fanek serialu. Ciekła im ślina, gdy pokazałam im pierścionek zaręczynowy, moją karę za pychę, mój kajdan, mój kaganiec, mój kojec, śliniły się nie na to białe złoto, na niego się napalały jak moja matka, każda chciałaby mu urodzić tuzin dzieci, choć żadna z nich nie miała odwagi sięgnąć po niego, oddałabym z radością. W dupie miałam ich szczerość, ich bycie ze mną czy też nie. Słuchałam, jak zmieniały skórę na języku, jak wyprowadzały na spacer te swoje ochy i achy, moje uszy były jak spluwaczka, do której wrzucały swoje plwociny, jakby mi się należały ich żałosne słowa o nudzie.
Pierścionek na palcu, on za mną, obok matki, jego i moja, zdjęcie przed domem, jedno z tych, które mają potem świadczyć o tym, że „pięknie razem wyglądamy”, jakby to wystarczyło do bycia szczęśliwym, kurwa, gdyby tak było, papież byłby największym playboyem na świecie. Kto nie wygląda dobrze na zdjęciu z ojcem świętym?
Widziałam siebie na tym zdjęciu, jakiś czas później, matka pokazywała sąsiadce, która jeszcze go nie widziała, patrzyłam się na siebie, na swoją uśmiechniętą twarz i myślałam, z czego się cieszysz, głupia cipo, jak ja mogłam się wtedy uśmiechać, przecież czułam ten kamienny obiad, pierwszy obiad z nim przy jednym stole. Robić dobrą minę do złej gry, kto mnie tego nauczył? Taka partia jak on, to gorący temat w mieścinie wielkości kociej kupy, przypadkowego zbiorowiska ludzi bez przeszłości, bez przyszłości. Taka partia jak on, lepszy niż program Drzyzgi. Musiałam być szczęśliwa!
Przecież się spawiowałam na niego zaraz po obiedzie, jak wróciłam do tego stołu, na którym zjedzono mnie z przystawkami dzieciństwa, teraźniejszości i późniejszości? Jak mogłam się uśmiechać, gdy ten człowiek grzebał we mnie jak w popsutym silniku, wyrzucając wadliwe części, które były mną, do kurwy nędzy. Jak???


Przestało chcieć mi się śmiać, gdy wyszedł. Opuścił mnie właśnie teraz, ale czego się spodziewałam? Obrączki na palcu, ślubu... życia nowego... Niemożliwość wybaczenia sobie przekreśla wszystkie „a co by było gdyby”, wszystkie „później”, „za jakiś czas”, czas leczy rany tylko powierzchowne.
Leżałam w odrętwieniu, ciało ciągle czuło zimne bicze, choć już woda dawno zmieniła się w ściek, ono czuło, to jeszcze nie koniec kary, nie mam siły, a ono wciąż trwa...



Samsara 06.11.

... rozumiesz, nie mam siły na to wszystko, jestem śmieciem, o mnie się mówi ździra, a ono wciąż trwa, nie chce zdechnąć i dać mi spokoju, ja już chcę wczołgać się w ziemię, zrobić z siebie naturalny wkład dla odżywienia roślin, nie mam siły, jak mogłeś mi to zrobić, ty parszywa świnio, ty zjebany ciulu... jak mogłeś... kurwa...


X




Samsara 24.12.
Siedzicie w dużym pokoju? Wpieprzacie już kolację? Jakie życzenia dzisiaj składałeś? Czego byś mi życzył? Masz nowy sweter? Skarpety może? Woda po goleniu dżilet? Masz szansę na świąteczne obciąganie? Wsadzisz komuś dziś swojego mikołaja?


Zamiast choinki w rogu stoi pułk półlitrówek, pustych jak mój wrzask. Zdążyłam podciąć sobie żyły... na tyle niezdarnie, że tylko mnie skóra piecze, nie umieram.
Siedzę wyskrobana, wyzuta jak buty w przedpokoju. Cała jestem bezprzestrzenna. Powietrze wewnątrz od powietrza na zewnątrz oddzielone jest tylko cienką warstwą skóry, pod którą nic nie ma. Jestem jak rzeźba z papieru, podobna całkiem do kobiety, mam cycki, cipę, dupę, usta... jak kobieta... prezent dla galerii osobliwości... Gadam do siebie. W mieszkaniu słyszę dziecięce bieganie, nóżek o podłogę, pac pac pac pac, w skarpetkach ściągniętych do pół stópki, zasmarkany nos, nie mogę ci pomóc szkrabie... Mama tak jak ty... widmo, nawet mnie nie widzisz...
Nie byłam przygotowana na to nagłe przebudzenie, na te zimne narzędzia we mnie, nie byłam gotowa, żeby zobaczyć, jak ktoś żyje moim życiem udając mnie. Rozbebeszył mnie, otworzył mi oczy człowiek zabierający życie ze mnie, temu życiu mnie zwrócił, wrzygał mnie w nie... Moja matka, biedna kobieta...

- Skąd możesz wiedzieć, po co się urodziłam? – stał w progu kuchni.

Co robiłam pięć lat temu? Gdzie byłam? Nie pamiętam, utopiłam w alkoholu całą pierdoloną przeszłość. Wyrzygałam ją, starłam ścierą. Nie ma jej, ale uczucie niesmaku pozostało, nie mija, jak znamię, jak piętno odciśnięte przez życie w małym miasteczku. Urodziłam się na polu, matka mnie urodziła, wśród buraków i ziemniaków, skąd mogłam wiedzieć, że tak będzie wyglądało moje życie. Nic innego nie widziałam, tylko kartoflane związki ludzi, buraczane zagony ich dzieci, życie jak ciągłe wykopki, kończące się wojną na ziemniaki i ogniskiem z wódką. Skrobiane uśmiechy, skrobia, skrobanka...


- Po co tu przyjechałaś? - zapytał stojąc w pokoju, dwa metry ode mnie, czułam jego psi swąd, widziałam jego oczy ani psa, ani człowieka.


Po co pyta? Po co w tę cholerną wigilię pyta o takie rzeczy? Umieram sobie, znikam, a on pyta mnie o powody? Po co? Dlaczego? Nie wiem. Nie odpowiem mu. Mam swoją karę, ona się spełnia. Umieram nie przez to dziecko, tylko przez to, że dałam sobie je zabrać, jak dałam sobie wsadzić w ręce te kwiaty podczas pamiętnego obiadu, jak dałam sobie wsadzić chuja w cipę.


Samsara 27.12
To będzie długi list. Nie wiem, czy powinnam go pisać do ciebie, do matki i ojca, do was wszystkich? Do tych co po mnie? Piszę do ciebie, jesteś winien nie mniej niż oni, ale piszę do ciebie, masz to pewnie w dupie, tak jak miałeś mnie. Piszę, bo zdycham, twoja kundlica zdycha w końcu, taki spóźniony prezent gwiazdkowy, to jedyne, co mogę ci dać, żółć.
Czułam się winna. Już się nie czuję, spierdoliłam ze strachu (nawet nie przypuszczałeś, że potrafię przeklinać, potrafię, klnę cały czas...), ze strachu, nie przed tym, że ktoś się dowie, że znów będę na językach, że będę milczeniem w domach innych, że będę tarczą strzelniczą spojrzeń wiedzących wszystko, nie tego się bałam. Bałam się, że zbutwieję, zmurszeję w tej mieścinie, że zeżre mnie, wpierdoli sumienie, że będę wyglądała jak moja matka w plisowanej spódnicy, pichcąca swoją córkę na obiad dla jakiegoś chuja z kwiatami.
Dopełnia się mój czas, krótki dzięki tobie, przez ciebie skrócony, wyrwałeś go ze mnie z dzieckiem, wyrwaliście mnie sobie. Do wiadra poleciałam z mięsistym pacnięciem. Potem do śmieci. Czy czujesz się choć trochę odpowiedzialny? Czy myślisz o tym, jak ona ci robi loda? Myślisz o tamtym życiu?
Nienawidzę siebie za to, że nie była to moja decyzja. Poddałam się, nawet nie stając do walki, nie wiedząc, że jakaś walka się toczy. Pod skórą miałam robaki, drążyły mnie, aż wydrążyły, jestem z papieru, łatwopalna, a miasto jest piekielnie gorące, spłonę, garść popiołu nawet nie zostanie. Popiół to pozostałość po czymś, co było. Mnie nie ma, nie było nigdy. Stałam obok, widziałam ciebie, siebie, matkę, ojca bałwana z oczami w gazecie, mówiącego swoje „a niech was wszyscy diabli”. Widziałam, krzyczałam pewnie coś, ale nie słuchałam siebie. Teraz za to nienawidzę się, za tę uległość, choć wsadzał mi rękę w majtki, jak matka mówiła o strajku i myślałam, że jestem inna. Niebo, z którego spadłeś, przypomina serialowy ideał rodziny, moje koleżanki zazdrościły mi, chciałeś mi pomóc, żebym była lepsza, żebym już nikogo nie żenowała. Niech cię kurwa piekło pochłonie, za tę pomoc, za ten kajdan, za tę obrożę. Zerwałam się, i zabijam się o ściany miasta, jak suka, jak niewiedząca co zrobić z wolnością suka.
Nie brzydzę się tych wszystkich sperm cieknących ze mnie, każda lepsza niż twoja, niczego się nie wstydzę...
Tym razem życzę ci czegoś w nowym roku... Chuj ci w dupę!!!

XI


Śnił mi się w nocy. Leżał obok mnie, spowity płomieniami, czerwono czarny całun obejmował jego ciało, przykrywał mnie sobą, czułam jego ciepło, trzymał mnie za rękę. Obudziłam się spokojna. Wiedziałam, że więcej go nie zobaczę. Odszedł, byłam ciepła, był we mnie, wciąż jest. Spalił mnie, spopielił, tę drobinę.
Po mieszkaniu chodziłam, wypatrując jego obecności, naiwnie szukałam listu, może i nawet go napisał, ale papier spłonąć musiał pod jego dotykiem. Obudziłam się, z długiego snu, z koszmaru. Ledwo żywa, chodząc, robiłam nie więcej hałasu niż głodny wróbel. Nie stać mnie było nawet na zburzenie papierosowej rzeźby tkwiącej w powietrzu.
Miasto dopiero się budzi, miasto nocy zasypia, chowa szpony, oblizuje się, klepie po brzuchu i odchodzi. Parszywe kundle chowają się do piwnic, wilgotnych suteren, zapyziałych szop. Wyjrzałam przez okno, mignął jakiś ogon, ostatnie skamlenie zamieniało się w kamyk i spadało w głąb ciemniej studni, robiąc niewiele warte, plum.


- Uważaj !– to nie był jego głos, to nie był głos żadnego z ludzi stojących na przystanku, odsunęłam się od krawężnika, przejeżdżający samochód rozbryzgał wodę z kałuży, ostatnia kropla spadła mi na czubek buta.


Z tej, nawet nie garstki popiołu wyłoniłam się słaba i lękliwa, wrażliwa na ukąszenia komarów i miażdżące rączki dzieci w autobusie. Oddech we mnie był niepewny jak jutro, kruchy szkielet ledwo nosił garsonkę skóry, zęby miałam przeźroczyste, paznokcie miękkie, jakbym za długo leżała w wannie. Żyły się rodziły powoli, dostarczając ciepło do palców. Stałam, siedziałam, spałam, jadłam... byłam placem budowy, odbudowy.


Samsara 05.05.
Widziałam go na przystanku, stał w zielonej wojskowej kurtce, głowa wystawała znad kołnierza, poczułam zapach psa... Zgasił papierosa, przydeptując go butem, cholernie chciało mi się śmiać, zaśmiałam się...

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur