* * *
Wzajemne, podwójne, koleżeńskie
Tak żądne i konieczne
Do tego stopnie aż . . . są i są
Wspaniałe nieznane
Już poznane
I tylko to się liczy
Bo cóż innego ponad to
Trwać może
I znów podwójnie wzajemne
Bez udziału postronnych
Oczu
Uszu
Ciał
Jakież to perwersyjne
Jakież to gigantycznie nieobliczalne
A to tylko wzajemność
A może nawet coś więcej
Bo nawet mundur nie uwalnia od żądzy
I nawet mundur pomaga i dodaje uroku
Bo teraz to już prawnie
Teraz to już zupełnie legalnie
I mimo że w głębi świńskie to
To jednak coś każe czynić
W całym moim kraju jest wielu takich jak ja
Ilu z nich zdążę poznać nim umrę
Czy aż tak duża koniecznością jest
Aby wciąż poznawać
Potem idziemy we dwoje
Wzdłuż korytarzy przepełnionych handlem
Idziemy szukając miejsca na samotność
Tu zajrzymy, tu i tu
Nic z tego
Jacyś ludzie kiwają na nas
Jesteśmy z nimi
Drzwi w końcu jakieś, samotne odludne
Więc wchodzimy bo to już
A tam schody w górę
Po schodach idziemy
W ciszę, w pustkę
Tam piętro i ściany, nicość
Powrót zmęczony w dół
Ktoś tam stoi i chce czegoś
My w mundurach, my możemy
I drzwi znowu
Oddzielne
Jedne i drugie
Lecz za nimi jedno wielkie pomieszczenie
Łaźnia jakaś, prysznic
Ciągną się, ciągną
Wciąż jakby nowe ale wciąż to samo. Aż koniec
Jakby XIIX wieczna łazienka
A tam trzy nagości, kąpią się i chlapią
I do szafy, siup . . .
A tam pusto, ściana. Więc powrót.
Tym razem już mroki i labirynty
Nie ma już blasku, nie ma hal
Ściany, ścianki, ścianeczki
Kabiny jakieś lecz w nich sala wielka
Tam sami jesteśmy
Czujemy siebie, czujemy aby czuć
Gdzieś w mroku szum i szmer
Co to? Cień. Szum.
Cóż to? Cóż to?
Światło, gdzie jest kontakt. Włącznik.
Ale prądu nie ma
A tam w mroku brzęczy i szumi
Cień. Postać. Strach. Cień.
Wiertarka
Wiertło ogromne wiruje.
Kim żeś. Czym żeś
I skąd prąd masz
Czyżby wiertarka twoja na baterie. A on. A to.
Zamiast mówić, odpowiadać w czoło wkręca wiertło.
W czoło
Nie moje bo widzę to przecież
Wrzask, wrzask, wrzask
Cóż ja mogę zrobić
On trup już
Uciekam!
Biegam poprzez korytarze, mijam ludzi
Oni dziury mają
W głowach
W piersiach
W oczach
Idą, suną, powłóczą sobą
Uciekam więc, biegnę, gnam
Jakby ulicą
Biegnę, mijam ludzi
Trupy
A oprawca, a wiertacz znikł
Dokąd ja biegnę?
Wszak labirynt to ciemny, jak łaźnia czysty
Jeno mrok pozostał
Odpocząć czas, więc staję
A tam drzwi
Za nimi szmer jakiś
Otwieram je a tam ściany. Gołe niby a jednak szaf i półek pełne.
Ludzie jacyś bez głów i bez życia.
Przyjaciel mój z dziurą w czole, nachyla się nad kielichem zdobionym.
Niby z butli leje krew swoją z głowy do tego kielicha.
Potem pije ją
I znów nalewa
Potem pije ją
I znów nalewa
Cóż to za absurd.
Inny znów bez głowy wisi do góry nogami i waha się
I tyka
Cóż to, cóż to – gdzie jestem? W czyim śnie, w czyjej jaźni?
Do przyjaciela podchodzę
„Co robisz przyjacielu mój” pytam go
„Uzupełniam się” odpowiada
o absurdzie, uciec znów chcę z miejsca tego.
Lecz drzwi znikły, wściekam się
Chwytam nie wiedzieć skąd topór
Rąbię szafę a tam okno, za którym znów labirynt
Zmęczony już jestem. Niech ktoś mi powie kim jestem, czym jestem i gdzie jestem.
Szum wiertła powraca. Uciekać, uciekać
Na cóż mi mieć dziurę w czole i uzupełniać się lub tykać.
Korytarz długi, postać ciemna przede mną.
Stoi, to on lub ona lub ono, skądże mam wiedzieć.
Wiertło znów wiruje, jest tak blisko.
A to coś idzie do mnie
To jak tak sobie myślę, że byłby z tego całkiem niezły film?
Ale śmierć już blisko, rzucam się więc na niego. Odpycham, uderzam.
Trafia w ścianę i łamie wiertło. Już mnie nie goni, nie ściga.
Mówi że musi wiertło spisać w narzędziowni, bo się nie rozliczy. Rozliczy?
Musi pobrać nowe wiertło aby móc dalej wiercić dziury w głowach.
Korzystam z chwili i umykam...
I znów jakieś prysznice i krew kapie
I znów szum...
* * * |