jestem dzieckiem poczętym w melinie
bagnistej i lepkiej gdzie moje kosteczki
zostaną zmiażdżone przez czyjeś wściekłe kły
i nie zapamięta nikt nawet i westchnienia
bo jestem z tych którzy rodzą się na chwilę
z tych co rozbijają o podłogę kwarcowe
kokony
zobacz leżę tutaj nagi bez sumienia
bez imienia wyizolowany z chorych snów
gdzie potrafiłem latać i wznosić się
nad językiem z lekkością spojrzenia
smakować rzeczy których nie ma
jestem synem swojej matki
larwą drążącą światła jej trzewi
kulą rozrywającą zachrypnięte
gardło bo w gruncie rzeczy
ona wcale nie chciała
ona wcale nie chciała zostawić
na pastwę głosu
mojego wątłego ciałka
mojego wydrążonego ciałka
zobacz już ptaki skrzydłami
mącą źrenice bo wiesz
ona jednak czasem wierzy
w ostateczność
choć przysięgała że nie wierzy
ale wiem że ona to robi
ona robi to po kryjomu
kiedy chowa twarz w klatce
moich żeber i daje się głaskać
szorstkim nóżkom po kryjomu
wierzy w ostateczność |