Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

valdens77

180

    Odkochałem się w jednej chwili, błyskawicznie. Jak dziś pamiętam ten szary wiosenny dzień.
 
    Wszystko zaczęło się pół roku wcześniej, późną jesienią.

    Tak jak każdego dnia snuliśmy się z kumplem z ulicy na ulicę, od sklepu do sklepu, od baru do baru.
Knajpy zapchane do granic możliwości rozpierał dym papierosów i gromki śmiech panienek ze szkół średnich. Szkoła jest nudna, wiadomo.

- Zostajemy tu? - zapytał Rex z miną jakby przegryzł cytrynę.
Spuściłem wzrok z wyświetlacza telefonu, w którego pamięci odnalazłem wielce zagadkowe sms-y z soboty i rozejrzałem się dookoła.
- Ok. Siadamy przy barze... Fajna barmanka - stwierdziłem i schowałem do kieszeni komórkę.
Rozsiedliśmy się na wysokich, mało wygodnych hockerach i wlepiliśmy wzrok w kolorowe butelki drogich alkoholi. Nowa barmanka wyglądała co najmniej tak atrakcyjnie jak Johnnie Walker Black Label .Bez pośpiechu nalewała piwo jakiemuś klientowi i z uśmiechem Mona Lisy przyglądała się Rexowi.
Miała na sobie białą, obcisłą bluzeczkę, a pod nią kształtne piersi z sutkami tak ją wypychającymi, jakby chciały spod niej wystrzelić. Ten widok wywołałby grzeszne myśli chyba nawet u zakonnika. Wreszcie podeszła.
- Co dla was? - zapytała.
- Dwa Żywce na początek - poprosił mój towarzysz.
- A może na początek zapłaciłbyś kreskę? - zapytała grzecznie, lecz stanowczo.
- Jaką kreskę!? - rzucił zdziwiony Rex.
- Pięćdziesiąt sześć złotych - wyjaśniła otwierając zeszyt długów. - Ze soboty - dodała.
- Ty chyba jesteś jebnięta! - krzyknął Rex tak głośno, że słyszeli z pewnością wszyscy przy barze. - Chodź, idziemy stąd - zwrócił się do mnie. Stał już na nogach i poprawiał kurtkę.
Do drzwi na szczęście nie było daleko, więc nie musieliśmy długo słuchać stękań barmanki.

- Byłeś tu w sobotę? - zapytałem już na ulicy.
- Coś ty! Byłem w Manieczkach - wyjaśnił dość przekonywująco. - No chyba, że nad ranem - dodał po chwili.
- Ha ha ha...


    Ruszyliśmy w stronę deptaku. O tej porze bywało tam ciekawie. Młodzież akurat wypryskała ze szkół i jak rwąca rzeka przelewała się w dół, w stronę rynku i PKS-ów.
Czasem w tej szarej masie ludzi wprawne oko “rybaka” potrafiło dojrzeć całkiem  zdrowe “rybki”. Welony, Bojowniki, Skalary, Gupiki i wiele innych gatunków o przeróżnych kolorach, kształtach, zapachach i smakach. Nie ważne, że daleko od tropików,  w krainie, gdzie nie znajdziesz lazurowych plaż i koralowych raf, my właśnie tu znajdowaliśmy przepiękne okazy, najpiękniejsze pod słońcem.
Już sam ich widok sprawiał nam wiele radości, ale oczywiście samym patrzeniem się człowiek nie naje. Dlatego uważnie wypatrywaliśmy tak zwanych “złotych rybek”. Te, jak wiadomo, chętnie spełniają życzenia.

    Wtedy ujrzałem JĄ. Dzieliło nas grubo ponad pięćdziesiąt kroków, ale już wtedy wiedziałem, że mam do czynienia z niecodziennym zjawiskiem.
Szła z dwiema koleżankami po bokach.  Obracała głowę to do jednej, to do drugiej i zarzucała, jasnymi jak słońce w południe, długimi włosami.
W towarzystwie swoich co najmniej mało urodziwych koleżanek, wyglądała jak istota z innej planety. Jaśniała niczym brylant na szarym tle i to nie z powodu włosów, czy ubrania, ale przez jakiś dziwny, wewnętrzny blask.

Była coraz bliżej. Musiała poczuć mój wzrok na sobie, bo urwał jej się temat z koleżankami i spojrzała prosto na mnie, w oczy. Uśmiechnąłem się odruchowo, bo nigdy nie byłem najlepszy w zabawie “kto dłużej wytrzyma bez śmiania się”.
Ona też uśmiechnęła się lekko.
- Znasz ją? - zapytał Rex, kiedy minęły nas dziewczyny.
- Nie - odpowiedziałem, odwracając głowę za siebie, żeby jeszcze raz przyjrzeć się zjawisku z innej perspektywy. Zmierzyłem łydki, uda i tyłeczek. Ten zawsze była dla mnie najważniejszy. Dużo ważniejszy niż charakter, kiedy w grę wchodził jedynie przelotny romans.
- Niezła dupa - stwierdził kumpel.
Miał absolutną rację.


    Z Kasią spotykałem się już od roku. Śliczna brunetka, której zalety mógłbym wymieniać godzinami. Jedyną jej wadą były niewielkie piersi. Innych minusów nie stwierdzałem. I co z tego?  Co pomógłby jej nawet najwspanialszy biust? To nie piersi Kasi były naszym problemem. Ten siedział we mnie. Syndrom wiecznie głodnego samca - o tym mówię.
Jak chodziłem z brunetką, rozglądałem się za blondynkami, kiedy chodziłem z blondynką napalałem się na czarnulki. Gdy byłem z cycatą, szukałem takiej z małymi, jak już ją miałem, znów śliniłem się na tamte. Przeklęta skaza charakteru! Może to dlatego, że w młodości miałem za mało miłości? Może za mało byłem bity? Nie ważne. Nikogo za to nie winię i w ogóle nie warto o tym rozmyślać, bo i po co?  I tak nic już tego nie zmieni. Jestem jak kogut, który nie wejdzie drugi raz na tę samą kurę, dopóki nie obskoczy całego kurnika. Dokładnie tak.

    Kasia, jak można się łatwo domyślić, od samego początku nie miała ze mną łatwo. Stale podejrzewała, że ją zdradzam na prawo i lewo, ale było znośnie, bo nie wiedziała tego na sto procent. Dziewczyny mogą podejrzewać i żyje im się z tym całkiem dobrze, ale pewności mieć nie lubią.


    Nadeszła zima, mroźna zima. W dni powszednie rozgrzewałem się Kasią i marihuaną, a w weekendy chemią i innymi panienkami.
Blondynkę widywałem najczęściej na początku tygodnia, czyli wtedy kiedy moja forma intelektualna była bliska dna.
Nie miałem odwagi podejść do niej w taki dzień. Z resztą każdy dzień słabo się do tego nadawał. Jestem stworzeniem nocnym, księżyc dodaje mi mocy. Jestem wtedy zdolny do niemożliwych dla zwykłego śmiertelnika wyczynów, podbojów, ale już o  wschodzie słońca czar pryska. Oddałbym duszę diabłu, gdyby potrafił on usunąć dzień z kalendarza.
“Blondie” uśmiechała się do mnie przy każdym naszym spotkaniu i to coraz piękniej. Chyba tylko ślepy nie zauważyłby, że coś między nami iskrzy, bo iskrzyło z całą pewnością, ale ja nie mogłem, nie potrafiłem do niej podejść!
Nie jestem nieśmiały, nigdy nie miałem większych oporów w kontaktach z dziewczynami, ale przy niej dopadał mnie jakiś dziwny paraliż! Doprowadzało mnie to do szału, tym bardziej, że koledzy szybko zauważyli te pożałowania godne, dziecinne podchody.
Opowiadali czego to by nie zrobili z nią na moim miejscu - gdzie, w jakiej pozycji i jak by jej się to podobało. Byłem wściekły! Chcąc, czy nie chcąc, podważali moją męskość i odwagę, lecz nie to było w tym wszystkim najgorsze, ale to, że mówili o niej w taki sposób. Mówili o niej, jak o zwykłej dziewczynie!
Czy oni nie dostrzegali, że ona jest inna? Czy nie rozumieli, że tak nie wolno? Według mnie za każdym razem, kiedy używali tych sprośności, profanowali istotę świętą. Do cholery! Oni bezcześcili ikonę!
Byłem gotowy walczyć z nimi na słowa, a nawet na pięści, lecz hamowałem swój gniew, z trudem, ale hamowałem.
Może oni zachowują się normalnie, a mi odbija? - myślałem czasem.

    Często myślałem o niej przed snem. Przypominałem sobie jej oczy, jej uśmiech, wyobrażałem sobie jej zapach... Wielokrotnie rozbierałem ją w myślach, ale nigdy, przenigdy do naga. To byłoby tak, jakbym rozbierał Matkę Boską!
Naprawdę nie wiem, czy nie dałbym plamy, gdyby kiedykolwiek dane mi było zostać z nią w pokoju sam na sam.

    “Blondie” z każdym dniem stawała się dla mnie ważniejsza. Zainteresowanie w końcu stało się obsesją.
Dowiedziałem się gdzie się uczy, jak ma na imię, gdzie mieszka... Niemal każdego dnia czaiłem się przy PKS-ach z przygotowanym monologiem, kilkoma wersjami dialogu (w zależności od tego jak zareaguje) i mocnym postanowieniem: “Dziś idę śmiało!”
Jak tylko pojawiała się na horyzoncie serce zaczynało mi walić jak wściekłe, tekst monologu znikał w jednej chwili tak skutecznie, że zostawał tylko początek o treści: “Cześć” - i długie milczenie.
Oczywiście “cześć” to o wiele za mało, żeby zrobić na pięknej kobiecie dobre wrażenie. Doskonale wiedziałem, że pierwsze wrażenie jest szalenie ważne, ale w tym przypadku chyba aż nad to się tym przejąłem jego znaczeniem. Przecież swoją pierwszą dziewczynę uderzyłem z głowy w nos na szkolnym korytarzu tak, że się przewróciła, a mimo narodziła się między nami miłość, która trwała aż dwa lata. Nie da się ukryć, że  “pierwsze wrażenie”, które co prawda zwaliło ją z nóg, to z pewnością nie było najlepsze.
Gdyby tak blondynka choć raz się potknęła i przewróciła, to podbiegłbym i pomógł jej wstać. To byłby niezły początek. Ale jak na złość ona stąpała pewnie na swoich obłędnie zgrabnych nogach. Codziennie obserwowałem jak znikają one na schodkach autobusu, który chwilę później odjeżdżał w siną dal.
Wtedy paraliż ustępował jak ręką odjął i mogłem wrócić do domu - zrezygnowany i pokonany. W momentach ciężkiej desperacji myślałem nawet, żeby podbiec do niej i przyłożyć jej z główki i to nie niechcący, jak tamtej dziesięć lat temu, ale z prawdziwą premedytacją. Naprawdę zaczynało mi odbijać.
Pewien “mędrzec” widząc moje męczarnie podzielił się ze mną cenną myślą: “Pamiętaj, że nawet najpiękniejsza kobieta puszcza bąki i robi kupę.”
Nawet to nie pomogło. Miłość to choroba, ciężka psychiczna dolegliwość, ale są na nią lekarstwa. Działają szybko, piorunująco.
Wkrótce miałem je dostać.


    Postanowiłem wziąć ją innym sposobem - na auto. Krążyłem gablotą po mieście, przy dworcu autobusowym, przed jej szkołą. Wyraźnie jej się to spodobało. Miałem nadzieję, że może kiedyś uda mi się zatrzymać koło niej przy krawężniku, opuścić szybę i wycedzić kozackie: “Hej. Podwieźć Cię?”.
Jak na złość obiekt moich marzeń zawsze chodził w towarzystwie dwóch, brzydkich jak noc, przyzwoitek. Dlatego przestałem kursować.
Doszedłem też do wniosku, że nawet jeśli miało to sens typu “szpan”, to dawno go straciło. Przecież nawet gdybym codziennie jeździł nową furą, to ona i tak już szerzej nie mogła się uśmiechnąć, choćby dlatego, że anatomia ust na to nie pozwala. Wiedziałem, że wszystko w niej krzyczy: “TAK, CHODŹ DO MNIE!”.
Na co ja czekam? - stale zadawałem sobie to pytanie.
Nie wiem na co ja liczyłem, chyba na to, że to ona pierwsza podejdzie! Zrozumiałe, że tego nie doczekałem. Taka dziewczyna jak ona może mieć każdego na skinienie palca, ba, nawet tym palcem nie potrzebuje kiwać. Już to, że się wysiliła i uśmiechnęła kilka razy do kogoś, powinno temu komuś w zupełności wystarczyć, aby zrozumiał, że bezzwłocznie powinien stanąć u jej stóp i czekać na rozkazy.
Ja zrobiłbym dla niej wszystko.
Zdawałem sobie sprawę, że wszystko mi się w głowie pochrzaniło, bo nigdy nie byłem skłonny do większych wyrzeczeń, czy poświęceń dla żadnej kobiety, a teraz byłem gotowy klęczeć, tarzać się i pełzać. Sprawa nie miała precedensu w całej historii mojego beztroskiego życia, bo jakby na to nie patrzeć, to w tej bajce to “rybak”   wpadł w sieć “złotej rybki” i co gorsza chętnie spełniłby nie trzy, a wszystkie jej życzenia, żeby ta tylko zgodziła się nigdy go nie wypuszczać ze swych sideł.

    Musiałem w końcu coś zrobić, jakikolwiek krok, bo takie zawieszenie pomiędzy “tak”, a “nie” ciągnęło się już o wiele za długo. Wiedziałem, że najrozsądniej byłoby dać sobie z nią spokój. Miałem przecież dziewczynę. Kasia była wspaniała i dopóki nie pojawiła się ta druga, żyło mi się z moją “Kicią” bezstresowo, wesoło i luksusowo. Była nadzwyczaj tolerancyjna, jak żadna. Przymykała oczy na wiele spraw, nawet na moje weekend-owe harce. Zdawała sobie przecież sprawę ile chętnych panienek kręci się w dyskotekach. Doskonale wiedziała też, że nie należę do tych facetów, którzy odmawiają takim dziewczynom. Zwłaszcza jeśli w dodatku są ładne. A ja nie odmawiałem nigdy. Przecież to niegrzecznie odmawiać potrzebującej kobiecie.
Która inna dziewczyna poza Kasią potrafiłaby się z tym pogodzić?
Gdyby nie “Blondie” żyłbym z moją dziewczyną długo i szczęśliwie, i kto wie czy nie do końca życia, bo odkryłem u niej też kilka cech charakteryzujących świetne żony!
Potrafiła całkiem nieźle gotować, sprzątała (nawet w moim pokoju), kochała dzieci, kochała się kochać... Przed Kasią miałem wiele dziewczyn, ale one tak naprawdę dobrze to umiały tylko malować paznokcie, oczy i usta. Kasia malowała tylko paznokcie, ale i tak przebijała je wszystkie urodą. Nie ma ideałów? No może i nie ma. Cycki miała stanowczo za małe. Ale czy to mogłoby stanąć nam na drodze do szczęścia? Oczywiście, że nie! Prawdziwym problemem było tylko i wyłącznie moje chore uczucie do elektryzującej blondynki. Musiałem sprawę szybko i jak najkorzystniej zamknąć. Wymyśliłem trzy rozwiązania:
1.spróbować poruszać się po mieście tak, aby w ogóle jej nie widywać i żywić nadzieję, że powoli mi przejdzie.
2.przełamać się, poznać ją, przelecieć, stwierdzić, że nic nadzwyczajnego, i uwolniony od balastu, żyć dalej z Kasią.
3.skonstruować trójkąt - nie byłem pewny, czy Kasi spodobałoby się takie poszerzenie horyzontów, ale prawdopodobnie zgodziłaby się pod szantażem. Nie wykluczone, że wreszcie spodobałoby się to i jej i “Blondie”.

Nie zdążyłem wcielić żadnego z trzech planów w życie, bo oto pojawiła czwarta opcja - jakby samoistnie. Kończyła się zima. Ani zimno, ani ciepło. Na chodnikach ni to śnieg, ni to woda, słońce nijakie - ani białe, jak w zimie, ani żółte, jak latem.
Skoro “ani na sanki, ani popływać” to zaczęliśmy jarać. Paliliśmy osiem dni w tygodniu, do rzeczywistości wracając ze dwa razy przez cały miesiąc. Pierwszy raz jak nam policja zabrała samochód na parking strzeżony za alkohol w wydychanym powietrzu, drugi raz jak pożyczonym autem wjechaliśmy w drzewo. Zresztą nawet wtedy stwierdziliśmy, że to to drzewo w nas uderzyło pierwsze.
W takich okolicznościach prawie zapomniałem o blondynce.


    Wszystko wróciło wraz z nadejściem wiosny. Na bulwarze prowadzącym do PKS-ów jak kwiaty po deszczu wyrosły kolorowe parasole ze wszystkich polskich browarów i rozbrzmiała muzyka.
W tę i z powrotem spacerowały młode dziewczyny w przewiewnych sukienkach, bardzo uradowane, bo wreszcie mogły pochwalić się rozkwitającą w nich kobiecością. Trudno było oprzeć się urokowi tej ulicy. Ja nie potrafiłem.
Przesiadywaliśmy tam każdej wiosny i mierzyliśmy śmigające panienki, czasem oceniając na punkty. Dziewczyny szybko odkryły, że są obserwowane przez przystojnych jurorów. Zaczynały malować się, inwestować w ciuchy, fryzjerów, kosmetyczki... Ulica Rynkowa od południa do trzeciej godziny zmieniała się w Aleję Gwiazd, niczym w Cannes, z tą różnicą, że we Francji gwiazdy ogląda się przez jeden dzień, a na Pomorzu przez całą wiosnę.

 


    Tego dnia siedziałem pod parasolem sam. Był poniedziałek. Piękna pogoda. Bezchmurne niebo przecinała tylko biała smuga odrzutowca Warszawa - Gdańsk.
Niewiele w sumie działo, ale już powoli zaczynał się desant ze szkół.
- Siemka czarnuchu! - usłyszałem.
Podniosłem wzrok znad miesięcznika “Laif”.
Po drugiej stronie niskiego płotka stał Jacek “Gruby” i Arek “Pies”. Arek to stary imprezowy kumpel. Skąd ten pseudonim? Czy od nazwiska, czy od stylu życia? Nie wiem, nigdy nie wnikałem. A co do Jacka, to pochodzenie jego ksywki nie jest tajemnicą chyba nawet dla idioty.
- Siema, wskakujcie - wskazałem krzesła.
Pokonali plot (Gruby ze sporym trudem), przywitali się ze mną tym swoim śmiesznym, murzyńskim sposobem (kolejności ruchów ręką chyba nigdy nie zapamiętam) i rozsiedli się wygodnie w plastikowych krzesłach. Zaczęła się nawijka:
- Chyba pół roku ciebie nie widziałem - trochę przesadził, ale faktycznie minęło sporo czasu. - Musimy wyruszyć na jakieś dupeczki, jak kiedyś - dodał wyciągając paczkę L&M-ów.
- No raczej - odparłem.
- Gdzie teraz imprezujesz? Byłeś gdzieś w sobotę? - spytał odpalając fajkę.
- W Terminalu. Jak co tydzień.
- Pierdolić Terminal! Kiedyś też tam jeździłem z Rexem. Terminal, Ekwador, Odyseja... do porzygania! Znudziło mi się.
- Taa? I co teraz?
- Teraz? Wioski bracie. Na tych “techniawach” jest ok, ale jak się grubo naćpasz. A ile można? - i tu mnie zaskoczył, bo co jak co, ale nie spodziewałem się, że z jego ust usłyszę kampanię antynarkotykową.
- Wioski!? - roześmiałem się - weź już lepiej nic nie gadaj. I co? Tańczysz w kółeczku przy disco-polo?
- Ej, nie jest tak źle. Za disco-polo to bym osobiście DJ-a zastrzelił. Słuchaj, muzyka jest pojebana, fakt, ale za to jakie towary tam się kręcą! Wszystkie najebane - winem i piwem. Zero dragów. Jedyni naćpani to ja z Grubym. Mam ci tłumaczyć co robi alkohol z dupami? Chyba nie.
- Hmm.
- No to ci wytłumaczę. W Terminalu wszystkie są tak nafaszerowane, że nawet jakbyś im fujarę przystawił do nosa to i tak jej nie dostrzegą przez te ciemne okulary - wytłumaczył dość obrazowo, przebarwił, ale musiałem przyznać mu rację.
- A na wiosce bracie... - kontynuował - namierzasz najlepszą laskę, mówisz jej, że jesteś z miasta i już jest twoja! - zaciągnął się głęboko dymem - Tak jak teraz, nie Gruby? - dodał wypuszczając dym w kształcie okręgu w kierunku Jacka.
Jacek pokiwał wielką głową nie spuszczając wzroku z wyświetlacza telefonu i lekko się uśmiechnął.
- Jak jedziesz do Terminala to se nigdy nie poruchasz, no prawie, a na wiosce zawsze. W tą sobotę rozumiesz... - zaczął nawijać, jak nakręcony.
Przyszło mi na myśl, że musieli wciągnąć nosem “mąkę” na śniadanko.
Mówił, że zabrali z dyskoteki jedną pannę na domek. Następnie opowiadał, ze wszystkimi szczegółami, jak posuwał ją całą noc i tak dalej. Cały Pies.

Mało w sumie mnie interesowało to erotyczne opowiadanie Arka, bo czy to pierwsze takie słyszałem z jego ust? Co mnie obchodzi jakaś wiejska nimfomanka?

Tymczasem ulica zaczęła ożywać. Na sześciu przystankach powoli gromadziła się młodzież.

Arek mówił dalej, ja patrzałem jednym okiem na niego, a drugim na przystanki. Musiałem przyznać, że z tego co opowiadał można by napisać całkiem dobry scenariusz do pornosa, dziewczyna naprawdę zaszalała, ale czy to mało już takich filmów? Oscara by raczej nie zdobył.
Najciekawsza była końcówka, gdzie okazało się, że nawet Gruby bzyknął ją nad ranem. Naprawdę trudno mi było w to uwierzyć.

Wtedy na horyzoncie pojawiła się ONA. Poczułem kołatanie serca, a może nawet przed zawał. Majestatycznie posuwała się na dół bulwaru z dwiema zmorami po bokach. Musiały być szczęśliwe, że mają taką koleżankę. Każda brzydula ma, nie dające się przecenić, korzyści z takiej znajomości. Poznaje dzięki ślicznotce facetów, o których inaczej mogłaby tylko pomarzyć.

Dostrzegła mnie w odległości jakichś dwudziestu metrów. Wyglądała jakby zobaczyła UFO, no ale nic dziwnego, przecież nie widzieliśmy się świetlny rok. Uśmiechnąłem się szarmancko i czekałem na to samo z jej strony. Zareagowała dziwnie.
Na chwilę przystanęła, spojrzała za plecy, po czym ruszyła szybkim krokiem na przeciwną stronę ulicy i prosto, jak strzała na przystanek, nie patrząc nawet w moim kierunku, kiedy mijała parasole. Zdezorientowane koleżanki rozglądały się dookoła i kroczyły za nią. Wreszcie dotarły na trzeci przystanek i usiadły na ławce. Zrobiło się duszno. Nagle poczułem się paskudnie - jak ryba wyrzucona na piasek.
Mogłem zrozumieć, że ma do mnie uraz, bo ostatecznie to olałem ją wtedy, ale żeby aż tak!? Czułem, że teraz już jest “po zawodach”, definitywnie.

Arek nie przestawał ględzić, a Gruby pisał sms-a tymi swoimi tłustymi paluchami, a ja myślałem tylko o swojej głupocie. Już było po wszystkim.
Nagle pociemniało. Wszyscy spojrzeliśmy na niebo. Nie wiedzieć skąd, ani kiedy przyszły te chmury! Lazurowe przed chwilą niebo było ciemne jak grafit.
- Oho! Zaraz pierdolnie - stwierdził Jacek.
Mnie było już wszystko jedno. Mógł spaść czerwony deszcz, stutonowy grad, żaby, mógłby zabić mnie piorun... Dla mnie świat się skończył minutę wcześniej.

Wstaliśmy od stołu. Gruby przeciągnął się, demonstrując przy okazji ogrom swojego brzucha i krzyknął:
- Ty! Ona tam jest! Na pekaesach.
- Kto? - zapytał Pies, odwracając głowę w stronę przystanków.
- No ona! Ania czy jak ona tam miała...
Zrobiło mi się słabo, ale musiałem zapytać:
- Na którym przystanku?
Na trójce - odparł. - Blondynka w białej koszuli.
Grzmotnęło i błysnęło.

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur