Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Vlah

Barbarzyńcy

Zapadała noc na płaskowyżu. W blasku zachodzącego słońca było widać cienie szerokich namiotów i powiewające na wietrze proporce. Niebawem nastąpi zmierzch i z łąk zaczną powracać pasterze z bydłem by uciec przed ciemnościami nocy. Już zaczynały płonąć ogniska przy każdym namiocie. Aż do przyszłego poranka będą palić się i oświetlać migotliwym blaskiem całe obozowisko. To już koniec sezonu wypasu bydła na płaskowyżu. Teraz trzeba będzie zwinąć obozowisko i przenieść się bliżej miasta. Tutaj na płaskowyżu zacznie królować śnieg i lód. Mroźne wiatry zawieja ze  wzgórz i cała ta kraina stanie się najmniej przyjaznym miejscem na ziemi. Spoglądałem jak parę kobiet w ciszy i skupieniu zszywa skóry dzikich zwierząt jakie udało się upolować ich mężczyznom. W tej ciszy i spokoju paliłem sobie fajkę. Każdy oddech wchłaniał w moje płuca kłęby miękkiego dymu. Dym wydmuchiwany kłębił się i znikał rozwiewany przez ciepły jeszcze wiatr wiejący od strony pustyni. Tam gdzie zachodziło słońce. Mój wzrok był skierowany właśnie tam. W kierunku granic imperium. Przybyłem stamtąd. Gdzieś za tym horyzontem swój cichy żywot wiodła mała handlowa osada otoczona murami. To była ostatnia rubież imperium. Ostatnia granica cywilizowanego świata jak mi się wydawało żyjąc w centrum imperium. Tam za tym ostatnim posterunkiem rozciągały się uprawne poła, bezkresne wstęgi dróg i wielkie miasta gdzie w zgiełku żyło wielu naprawdę wielu ludzi. Tam w imperium każdy czół się bezpieczny i ważny. Bo każdy mógł takim się stać. To była wspaniała i bogata kraina. Otoczona morzem barbarzyńców przed którymi strzegły ją niezliczone szwadrony imperialnej armii. Taki właśnie świat rozciągał się tam za horyzontem, za tą zdradliwa i trudną do przebycia pustynią. Z tej całej zadumy nad zachodem słońca wyrwały mnie nawoływania pasterzy którzy wracali z całodniowego wypasu na łąkach wokół obozowiska. Z kierunku gdzie wznosiły się zielone wzgórza zaczęły dochodzić głosy popędzających bydło ludzi a zaraz potem zaczęły się wyłaniać sylwetki pieszych i jeźdźców pędzących stado. Na koniach jechali myśliwi i wojownicy chroniący stada przed dzikimi zwierzętami, bo wrogów to plemię nie ma żadnych na płaskowyżu. Cała ta procesja, ich ciemne sylwetki odbijające się ostrych w promieniach zachodzącego słońca dają wrażenie jakiejś nadprzyrodzonej mocy. Tworzą atmosferę jakiej nie można zobaczyć i poczuć nigdzie indziej. Cale to plemię żyje w świecie nadprzyrodzonych mocy i istot które są tak wyraźne w ich wierzeniach że staja się jak by integralną częścią tego świata. Mi człowiekowi urodzonemu i wychowanemu w gwarnym mieście wielkiego imperium gdzie między interesami i milionami intryg knutymi miedzy ludźmi, nie ma czasu na nadprzyrodzone moce nie jest łatwo uwierzyć we wszystkie te rzeczy. Ale są one tak silne obecne w tym świecie ze już po paru tygodniach życia miedzy tymi pasterzami to wszystko w co oni wierzą stało się częścią i mojego ułożonego i pragmatycznego świata. O ile bogatszy staje się moje życie gdy cały ten inwentarz najróżniejszych stworzeń i mocy zagościł w nim. Nadciągnęli   pasterze. Wojownicy byli uzbrojeni najróżniej. Jedni z nich trzymali tradycyjne piki zakończone wstęgami byli i tacy którzy u siodła mieli przytroczone karabiny. Część  tego świata z którego przybyłem. Jeszcze zostały nam trzy dni zanim ruszymy w drogę na zimowa siedzibę w cieniu grubych murów wielkiego miasta. Miasta o którym w imperium nikt nie miał pojęcia. W nadgranicznej twierdzy chodziły miedzy ludźmi opowieści o
białych murach bogatych miast wschodu, o niezliczonych bogactwach tych
krain. Jednak żaden z wysłanników imperium nigdy nie dotarł tak daleko i
teraz widziałem są  jak wiele było nieprawdy było w tych opowieściach. Jak te
miasta daleko od granic mojego kraju były podobne do naszych miast. I nie miały nic  z mistycyzmu nic z bogactw które istniały tylko w naszych opowieściach. Teraz czekaliśmy na powrót kupców. Co jakiś czas w te rejony przybywali na krótko kupcy wywodzący się z plemienia rybaków zamieszkujących tereny nad brzegiem słonego jeziora tuż obok nadgranicznego miasta imperium. Przybywali oni raz w roku w te rejony przy przywieźć broń amunicje i inne towary których nie można było dostać w miastach na wschodzie. Mieli też przywieść papierosy które skończyły mi się jakiś czas temu i teraz byłem zmuszony palić fajkę nabitą jakimiś tutejszymi ziołami a nie tytoniem. Właściwie z rzeczy które zostawiłem w imperium to tytoniu było mi żal najbardziej. Ale to było spowodowane chyba bardziej moim uzależnieniem a nie tęsknotą. Jutro miałem mieć już pod dostatkiem papierosów i można było się zbierać w drogę. Myśliwi i pasterze przypędzili już bydło do obozu. Zaczęli zasiadać przy ogniu. Nabijali swoje długie fajki które mieli zwyczaj palić przy zaraz po powrocie do obozu. Ich kobiety właśnie przygotowywały posiłek. Ja jadałem razem z nimi pod wieczór. Wcześniej gdy żyłem w mieście północy imperium jadałem normalnie trzy razy dziennie ale upal jaki panował na płaskowyżu cały dzień pozbywał mnie kompletnie apetytu który przychodził dopiero wieczorem. Czułem już zapach Khalis, była to gęsta zupa z mięsem. Podstawowe wyżywienie gdy było się w obozie. Całkiem smakowało mi to i całkiem polubiłem sposób przyprawiania jedzenia przez barbarzyńców. Używali nie znanych mi do tej pory przypraw które sprowadzali kupcy ze wschodu przywożąc je wielkimi statkami z nieznanych lądów. Jedna z kobiet podała mi miskę z Khalis. Czując ten zapach od razu poczułem się głodny i z wielką chęcią zabrałem się do jedzenia. Obok mnie przy ogniu usiadł Kaan. Jeden z wojowników. Syn Brenara, starego wodza tego plemienia. Chłopak koło dwudziestu pięciu lat, Ubrany w skórzaną zbroje jaki mieli tu w zwyczaju nosić wojownicy. Dowodził on jednym oddziałem z powodu na swoje pochodzenie,
- Jutro przybywają kupcy. Jedziemy się z nimi spotkam jak co roku na skraj
wielkiej pustyni - powiedział do mnie Kaan. - jedziesz z nami ?
Pytanie to było poniekąd dla mnie zaskoczeniem gdyż pomimo ze cieszyłem się wielkim szacunkiem i poważaniem wśród plemienia  nikt poza wodzem i jego najważniejszymi wojownikami nie jeździł na miejsce wymian. Ja tylko raz w życiu mijałem to miejsce, Wtedy gdy tu jechałem. Teraz najwidoczniej stwierdzili że ja jestem tak samo ważny jak oni i do końca jednym z nich. Tak długo na to czekałem.
- Oczywiście ze chciałbym jechać. Będzie to dla mnie wielki honor i zaszczyt - odparłem
- Wyruszamy więc z samego rana. Nie będzie to długa droga. Ale spotkasz ludzi którzy bywają w twojej ojczyźnie.
- Jasiem zaszczycony,
- Tęsknisz za swoimi ? - Kaan spojrzał na mnie pytającym wzrokiem
- Nie za bardzo, Z resztą teraz to wy jesteście moimi ludźmi. Moją rodziną.
- To dobrze bo my czujemy to samo. Jednak nadal dziwi nas jak to człowiek imperium przybywa w nasze szeregi i chce być taki jacy my jesteśmy. – Kaan mówił do mnie w tym swoim śpiewnym języku. W tym języku wszystkie słowa zlewały się w jedno. Tworzyły jakby melodie. Jedną linię która opadała się i podnosiła niby morze podczas sztormu. Nie łamała się jak języki imperium. Nie dzieliła słów. W tym języku najpiękniejsze były pieśni. Tworzyły jedna całość tak że nie potrzeba było do nich żadnego akompaniamentu, żadnej muzyki. Sam ten język był muzyką.
- Czasem i ludzie imperium mają go dosyć, czasem i my jesteśmy dobrymi ludźmi.
- Nie wątpię. Wcześniej myśleliśmy trochę inaczej ale dlatego że nie znaliśmy nikogo z twoich stron. Jednak ty pomagasz na zrozumieć wiele czego do tej
pory nie byliśmy w stanie zrozumieć - Kaan odłożył miskę po jedzeniu i sięgnął po bukłak. Było tam wino. Resztka tego co zostało,  z poprzedniej wizyty handlarzy. Poczęstował i mnie. Wypiłem łapczywie. Tan smak dawnego życia.
Smak imperium. Ile to nocy spędzałem na stokach doliny naszego miasta z
przyjaciółmi z uniwersytetu pijać wino i oglądając gwiazdy, wtedy snuliśmy
przypuszczenia co znajduje się na tych jasno świecących gwiazdach ponad nami
jednak nikt nie zadawał sobie trudu myślenia co znajduje się poza granicami
naszego imperium. Taki ten świat był. Wszystko  co było poza nim nie ma dla
jego mi mieszkańców żadnego znaczenia. Liczą się tylko oni i ich świat. Tutaj odnalazłem o wiele więcej bogactwa niżeli tam pośród złotych wież. Czułem się błogo. Rozkoszowałem się znów łykiem wina które teraz rozpalało mnie i zaciągałem się białym dymem ziół płaskowyżu. Kaan nie mówił nic, patrzył tylko w rozgwieżdżone niebo. To były te chwile dla których naprawdę warto żyć.
Byłem teraz wśród swoich. Popatrzyłem na obóz. Gdzieś w cieniu namiotu spostrzegłem kształt Hejmy. Była to młodziutka córka jednego z wojowników, nic specjalnego jej nie wyróżniało spośród innych kobiet. Było wiele od niej piękniejszych pośród plemienia. Ale zawsze to ją zwykłem uważać za tą najpiękniejszą.  Miała wielkie ciemne oczy okrągła buzię będąc przy tym malutką i szczupłą osoba. Miała chyba z szesnaście lat. Co jednak w plemieniu było już wiekiem pozwalając mieć dzieci. Bo w plemieniu nie było żon. Były tylko wybranki które można było zmieniać. Bo tutaj nikt z nikim nie wiązał się na całe życie. Nikt nie był niczyją własnością. Tak samo wybranki mogły zmieniać swoich wybrańców ale jedynie gdy się zgodziła na to rada starszych. Jednak zazwyczaj się na to zgadzała. Teraz gdy stałem się jednym z nich do końca gdy moja pozycja została już uznana stwierdziłem ze mogę posiąść córkę wojownika. Tak długo żyjąc między nimi o niej marzyłem. Od kiedy tu przebywam była dla mnie ucieleśnieniem piękna. Taka dziewczęca a zarazem taka kobieca. Urzekła mnie ta niespotykana harmonia jej ciała,  Spojrzałem na Kaana a ten odwrócił się w moim kierunku.
 - Kaan -powiedziałem niepewnym głosem - Kaan czy teraz gdy jestem jednym z was gdy nawet pozwolono mi uczestniczyć w tej wyprawie mogę was o coś prosić?   
- Proś jak  tylko będę  mógł spełnić twoją prośbę, spełnię  ją z wielką chęcią.
- Czy mógłbym mieć za wybrankę dzisiejszej nocy Hejme córkę Beldoga?
- Tego ci obiecać nie mogę drogi przyjacielu. To jest kwestia miedzy tobą a Beldogiem. Znasz zwyczaje. Ona nie ma jeszcze dwudziestu wiosen i nadal opiekuje się nią  jej ojciec ale jeśli on wyrazi na to zgodę to będzie dzisiaj twoja. Jesteś teraz między nami na takich  prawach jak wojownicy. Możesz robić to samo co oni i prosić o to co oni. Dziś tak wódz postanowił. Beldog już o tym wie. Możesz iść do niego.
- Zrobię jak mówisz Kaan. Dziś spotkał mnie wielki zaszczyt - słowa Kaana
bardzo mnie ucieszyły znaczyły oto bowiem że zostałem wciągnęły na szczyty
plemiennej hierarchii już w drugi rok pobytu wśród ludzi plemienia. Teraz do
końca znalazłem swoje miejsce na tej ziemi. Kaan skinął w kierunku Beldoga
który stał przy jednym z ognisk. Ten niespiesznym krokiem podszedł do nas.
- Teraz możesz wyrazie swoja prośbę. - Kaan skinął na mnie.
- Chciałbym by twoja córka stała się moją wybranką tej nocy. - Powiedziałem
już całkiem bez oporów.
- Będzie to dla mnie i dla niej zaszczyt - odparł krótko Beldog i odwrócił
się w kierunku gdzie koło namiotu stała jego córka. Ta pochyliła głowę
i podeszła do naszego ogniska.
- Tej nocy zostaniesz wybranka naszego wielkiego przyjaciela. - powiedział
Beldog i skinął na mnie. Hejma podniosła nieznacznie głowę i spojrzała na mnie swoimi prześlicznymi ciemnymi oczami. Było w nich widać mieszaninę ciekawości i strachu przed nieznanym.
- Tak ojcze - odpowiedziała i od razu spuściła swój wzrok w ziemie.
- Coś jeszcze ode mnie chcesz Kaan - Beldog zwrócił się do mojego towarzysza z wyraźnym  zniecierpliwieniem. Wyraźnie bardzo nie było mu w smak oddawać swoja córkę obcemu, bo cale plemię jednak nadal miało do mnie dystans. Zrobił to najwyraźniej ze względu na no ja pozycje jaka teraz miałem w plemieniu.
-Nie, możesz już odejść. - Wojownik obrócił się na pięcie i oddalił się w kierunku swojego namiotu. Hejma stalą nad mną  nieruchomo wpatrując się w ziemie. Patrzyłem się na nią i podziwiało  jej piękno w chybotliwym blasku ognia. Tak, teraz była moja, teraz miałem już wszystko czego mógłbym oczekiwać od życia. Kaan siedział obok i wpatrywał się w biały dym jakie wydobywał się z jego fajki.
- Widzisz, teraz masz to co chciałeś, zostawię was samych.  Ty tez udaj się na
spoczynek. Jutro rano wyruszamy na spotkanie. - Kaan wstał i pożegnał  się
ze mną. Hejma nadal się nie poruszyła. Stała tam taka niewinna i wystraszona.
Wstałem wiec ująłem jej dłoń i wskazałem wejście do swojego namiotu. To będzie długa i wspaniała noc. I taką była. Hejma była niedoświadczona ale jej dziewczęca naiwność i jej naturalne świeże piękno nadrabiało -wszystkie braki. Miałem wiele kobiet w imperium ale żadna z nich nie mogła się równać z Hejmą. Już teraz o poranku nie była moja bo jej ojciec wyraził zgodę by była moja wybranką tylko tą jedna noc. Jednak teraz wiedziałem że dziś kiedy wrócimy ze spotkania z kupcami będę prosił Beldoga by była moją wybranką na wiele następnych dni, kto wie lat może. Zauroczyłem się nią i jej urodą. Teraz leżała obok mnie. Jej ciemna skora pięknie wyglądała w pomroku mojego namiotu. Spała jeszcze. Ciężko oddychała. Leżała bezwstydnie na plecach a jej piersi unosiły się rytmicznie w rytm jej oddechu. Dzikość ujarzmiona. Coś wspaniałego, dla mnie mieszkańca wielkiego miasta imperium, kogoś kto musiał znosić wszelkie konwenanse, wszelkie zwyczaje tak sprzeczne z dziką jednak naturą ludzi. W Hejmie nie było nic z tego co było w ludziach imperium. Tego skrywania swojej zwierzęcej natury za płaszczykiem tradycji i kultury które jednak nie wiele były warte. Przeciągnąłem się i wstałem. Zarzuciłem swoje odzienie które bezładnie leżało na ziemi w namiocie. Pamiątka po upojnej nocy. Spojrzałem jeszcze raz na śpiącą Hejmę, tak, gdy wrócę nie będzie jej już tutaj. Ale pójdę do Beldoga i poproszę go o nią Nie chciał bym stracić tego wspaniałego kwiatu. Wyjrzałem na zewnątrz. tam już pasterze siodłali konie dla wodza i jego wojowników Siodłali też mojego konia. Dostałem go od wodza zaraz po moim przybyciu do obozu i bardzo się z nim zżyłem. Powoli nabierałem też takich samych, umiejętności jeździeckich jakie mieli wojownicy. Jednak nadal ich kunszt i wiedza były dla mnie  niedoścignionym wzorem. Zasiedliśmy rumaków i rozpoczęliśmy naszą jazdę w kierunku miejsca wymian tuż na skraju pustyni, tam gdzie płaskowyż zmieniał się w wyschnięte połacie piasku. Za nami wolnym krokiem ruszyli pasterze prowadzący inne konie obładowane wszystkim cennym co udało się pasterzom zdobyć w ubiegłym roku. Były tam skory rożnych zwierząt, były i przyprawy od kupców z miast wschodu, oraz ozdoby robione przez kobiety z tego plemienia, wszystko co dawało się wymienić u kupców-rybaków przybywających z pustyni. Na miejsce wymian karawana przybyła jakieś dwie godziny popołudniu. Jesienne słońce było jednak tutaj dość silne i upal lał się z nieba. Na skraju pustyni stali już zwiadowcy. Byli to wojownicy którzy czatowali zawsze na skraju płaskowyżu przez czas trwania obozowiska i patrzyli czy imperium nie wysyła czasem jakiś swoich żołnierzy. Bo zdarzało się że żołnierze imperium tropiąc barbarzyńców zapędzali się czasem na te bezludne tereny i wtedy dla uniknięcia konfrontacji trzeba było przenosić obóz w inne miejsce. Właśnie takich dwóch wojowników ze zwiadu czekało na nas w tym miejscu. Dwóch a nie czterech. A na patrole wyruszało zawsze czterech.
- Witaj wodzu – krzyknęli na powitanie zbliżającej się karawany i od razu popędzili w naszym kierunku. Wódz uczynił to samo i spotkali się jakieś sto metrów przed nami. Karawana zatrzymała się. Wódz i zwiadowcy rozmawiai
minutę pokazywali na piaski pustyni. Wódz ściągną konia za uzdę podjechał do mnie.
- Na pustynię przybyli żołnierze. - ścisnęło mnie coś w gardle. Jednak imperium dopadło mnie nawet tutaj. Podobno w historii plemienia tylko dwa razy zdarzyło się że docierali tutaj imperialni żołnierze. Teraz był trzeci raz. I to akurat gdy ja tu byłem. Teraz to przed czym uciekałem przybyło do mnie.
- Czego chcą ? - zapytałem się naiwnie.
- Nie wiemy, Jest ich tylko trzech. Nasz zwiad obserwuj  ich od paru dni. Nie wyglądają na agresywnych. Prowadza ze sobą jakąś dziewczynę. – widząc że jednak nie przybył tu żaden z oddziałów cesarskich. Oni maja w zwyczaju
ruszać na wojnę wielkimi zgrajami. Nawet zwiadu nigdy nie wysyłają w takiej skromnej liczbie.
- Pojedziesz z nami dowiemy się czego chcą - zawyrokował wódz i skiną na
Kaana i paru innych wojowników. Pojechali tylko ci uzbrojeni w strzelby.
Pojechaliśmy w kierunku niewielkiego wzgórza. Tam czekało już na nas dwóch pozostałych członków zwiadu. U stup wzgórza stała dziwna grupka. Cywil i dwóch imperialnych żołnierzy. Nie, nie była to zawodowa armia. Byli to członkowie straży miejskiej z nadgranicznej twierdzy którą ostatnią w ojczyźnie widziałem. W cywilu rozpoznałem sędziego z tej samej twierdzy. To z nim ostatnim rozmawiałem w imperium, to on mnie odeskortował na skraj pustyni. Teraz pewnie się na tyle się zmieniłem że nie będzie mnie pamiętał. Ale może to i lepiej. Wódz skinął w moim kierunku żebym podjechał w kierunku sędziego. Ja jednak stałem w miejscu, Nie chciałem się tam zbliżać. Nie chciałem żeby wiedzieli kim jestem.
- Porozmawiaj z nimi, dowiedz się czego chcą - wódz zaczął się niecierpliwić.
- Nie chce z nimi rozmawiać, nie chcę  by wiedzieli że jestem z imperium.
Wódz głęboko spojrzał mi w oczy. Nie wiem co w nich zobaczył. Może to był lęk przed powrotem po tylu latach do kraju, może to była niechęć jakiegokolwiek kontaktu z tym co zostawiłem. Jakiś strach jednak rysował się w moich oczach. Uczucie o tyle niepojęte że sam nie byłem go w stanie zdefiniować, jednak wódz zobaczył to tam. Ściągnął Konia i ruszył w kierunku ludzi u stop wzgórza. Sędzia zrobił to samo każąc swoim ludziom zostać w tyle. Wódz zbliżał się trzymając swoją strzelbę na siodle gotowy w każdym momencie by się bronić. Podjechał do sędziego i patrzyli na siebie. Zaczęła się rozmowa. A właściwie monolog sędziego. Wódz nic nie mówił. Nie wiedział też co sędzia do niego mówi bo nie znał naszego języka. Ja tez nie słyszałem tego co mówi sędzia. Byłem za daleko. Jednak jakieś urywki słów docierały do mnie. Sędzia coś wyjaśniał wodzowi na temat dziewczyny która z nim przybyła. Nie była ona z naszego plemienia. Wyglądała inaczej. I chodziła też w jakiś dziwny sposób. Teraz nasz język wydał mi się taki twardy taki szorstki. Wcześniej gdy mieszkałem w imperium wydawał mi się taki piękny gdy czytałem poezje gdy słyszałem jak młode dziewczęta śpiewają. Teraz brzmiał jak terkot jakiejś źle naoliwionej maszyny. Słowa nie łączyły się w jedno jak w tutejszym dialekcie. Rozmawiali może z pięć minut. Sędzia stał też i parzył się tylko na wodza. Widać było że się boi. Wskazał dziewczynę by szła do wodza. Wódz pomógł. Jej wsiąść na konia. Widać było że jest słaba, i nadal sprawiała wrażenie jak
by miała coś z nogami. Sędzia przekazał jeszcze zawiniątko wodzowi. Spojrzeli na siebie sędzia zrobił gest ręki jakby się zegnał i odjechał do swoich ludzi. Wódz odwrócił się i pojechał do nas.
- Nie wiele go zrozumiałem. Ale chyba coś stało się tej dziewczynie i przywiózł ja do nas bo myśli ze jest od nas. - Powiedział wódz - spojrzałem na dziewczynę. Rzeczywiście różniła się wyglądem od tych które żyły miedzy nami. Miała inną cerę inne oczy, i nie mówiła po naszemu. Patrzała na nas wystraszonym wzrokiem Najwyraźniej musiała jednak mówić w języku imperium. Bo rozmawiała z sędzią.
- Jak ci na imię - zapytałem. Słowa jakie przechodziły mi przez gardło były
jak by nie moje. Tak dawno nie mówiłem do nikogo w tym języku. Nie odpowiedziała. Patrzyła na nas tylko tym swoim wystraszonym spojrzeniem.
- Nie zadawaj sobie trudu ona jest przerażona- Kaan zbliżył się do mnie,
Teraz pojedziemy się spotkać z kupcami. Jak wrócimy do obozu spróbujesz z nią porozmawiać. I ruszyliśmy do miejsca wymiany. Ja sam nie uczestniczyłem w tej transakcji. Był tylko wódz i Kaanem. Nasza karawana zamieniła towar który wiozła i pojechaliśmy z powrotem. do obozu. Przybyliśmy pod wieczór więc już czekała na nas strawa. Ku mojemu zdziwieniu okazało się że Hejma czeka na mnie przy moim namiocie. Gotowała dla mnie. Nie wiedziałem dlaczego ale jednak chyba, tak jak chciałem została przy mnie. Beldog który był na pastwiskach z pasterzami stał przy swoim namiocie i się uśmiechał się do mnie. Gdy odwzajemniłem mu się tym samym podszedł do mnie.
- Hejma chyba po tej nocy zakochała się w tobie. I chciała zostać twoja wybranka na dłużej niż ta jedna noc. Nie mogłem jej zabronić chyba że ty teraz masz cos przeciw temu - Beldog miał wy jatko promieniujące oblicze. Powiedział właśnie to co chciałem usłyszeć. Teraz i ja zacząłem się śmiać.
- Oczywiście, to dla mnie będzie zaszczyt gdy twoja córka zostanie przy
Mnie - Beldog ukłonił się w pas odwrócił się i poszedł do swojego namiotu
wyjątkowo radosnym krokiem. Chyba był szczęśliwy że nie musi teraz utrzymywać Hejmy. A ja byłem szczęśliwy bo po tylu dniach nareszcie mam kobietę z która chciałbym spędzać życie. Nie mogłem co prawda powiedzieć teraz tego bo nie znałem jej za dobrze ale to było to takie dziwne uczucie które się ma albo nie. Chyba to miłość. Ale nie chciałem używać tego określenia w stosunku do tego co teraz czułem bo za dużo razy widziałem jak w Imperium miłość znaczyła coś zupełnie innego niż powinna. I stawała się przyczynkiem do tylu złych uczynków że zupełnie wypaczała swój sens. Tutaj czułem że kocham tak po prostu. Bez tej całej cywilizacyjnej naleciałości. Hejma podała mi miskę z jedzeniem. Uśmiechała się do mnie tak pięknie że czułem mrowienie na plecach. Tak. To będzie piękna zima. W moim kierunku szedł już wódz prowadzać dziewczynę. Siedli oboje obok mnie przy ogniu.
- Przyniosłem ci twoje papierosy - wódz wręczył mi duże zawiniątko w którym
była ta jedyna cześć imperium jakie  mi tu brakowało. Wyjąłem zaraz z zawiniątka jednego i odpaliłem od żagwi. Siwy dym wypełnił mi płuca w błogim pierwszym zaciągnięciu. - porozmawiaj z nią. Bo chyba jest z ludów które żyją na północy a ja nie znam ich języka. - Spojrzałem na dziewczynę. Nadal była tak samo wystraszona jak na początku. Ubrana była zupełnie tak jak ubierają się kobiety w imperium. Zacząłem z nią rozmawiać. Mówiła całkiem płynnie w moim ojczystym języku. Mówiła o tym jak jej plemię zawędrowało pod granice imperium. Jak
zostali schwytani i uwiezieni przez naszych żołnierzy. Jak była torturowana.
To był jej powód dziwnego chodu. Miał uszkodzone stopy. Potem mówiła jak
sędzia wyciągnął ją z lochów i kazał jej spać ze sobą. Spała z nim wiele razy
i pracowała w jego kuchni. Sędzia okazał się badaczem jakiejś starożytnej kultury która rozkwitała kiedyś u naszych granic. Teraz odwożąc  ją myślał że spłaca dług wobec jej i jej plemienia. Jechali tutaj, bo tylko tutaj mogli spotkać barbarzyńców. Cala ta opowieść była taka mi taka daleka i obca . Już przestałem myśleć tak jak myśleli ludzie myśleli w moim kraju. Już nie postrzegałem swojego kraju jako całego cywilizowanego świata który chcą zniszczyć wszyscy wokół. Nazywaliśmy wszystkich ludzi którzy żyją poza naszymi granicami barbarzyńcami a tak naprawdę to my nimi byliśmy. Było dla mnie teraz to bardzo przykre, że spotykam kogoś kto taki długi czas spędził w mojej ojczyźnie a jest mi ona teraz aż tak bardzo obca. I nie jestem w stanie zrozumieć sposobu w jaki ona postępuje. Wręczyła mi tez drugie zawiniątko. Otworzyłem je. Były tam sztaby srebra Dostała je wódz razem z dziewczyną. Teraz wódz daje mi je bo sadzi że imperium nie jest mu nic winne a że to dar imperium to mi się one należą jako człowiekowi stamtąd. Znowu poraziło mnie myślenie moich krajan. Ja też tak kiedyś myślałem. Że materialne wartości mogą wynagrodzić komuś ból i cierpienia. Tak to my byliśmy prawdziwymi barbarzyńcami. I nie żałuje mojej decyzji jaką powziąłem dwa lata temu. Żeby wyruszyć w tą straszliwą drogę przez pustynię. Zapytałem jej czy by nie chciała wrócić do swoich. Spojrzała na mnie swoimi smutnymi oczami i zapytała jakich swoich. Jej ludzie zginęli w walce z imperium. Ona sama teraz została, właściwie bardziej czuje się teraz tam w imperium jak wśród swoich niżeli tu na płaskowyżu. Powiedziałem jej wiec chociaż nie mi o tym było decydować że  może zostać między nami. Znałem już dobrze tych ludzi i wiedziałem że będzie mogła zostać miedzy nami jako jedna z nas. I została. Ale tylko do wiosny. Potem zamieszkała w jednym z miast wschodu. Nie były to co prawda miasta takie jak te w imperium ale jednak miasta. Ten czas jaki spędziła w niewoli sędziego tak bardo zniszczył ją że nie mogła dłużej żyć jak żyła dotychczas. Została jako pomoc w kuchni u jakiegoś bogatego kupca. Zostawiłem jej całe srebro jakie dostałem od wodza ale ona nadal chciała pracować jako pomywaczka u tego kupca. Podobno nocami też oddawała swoje ciało w dzielnicy portowej. Tak strasznie podziałało na nią spotkanie z imperium. A jakim wiec ja byłem człowiekiem. Ja przebywałem tam długie trzydzieści lat. Żyłem tam w cywilizowanym świecie. Czy przez to też zatraciłem siebie samego ? Czy też właśnie tutaj na płaskowyżu z moją Hejmą przy boku dopiero odnalazłem cywilizacje ?

Błażej Sadowski aka Vlah Begovic

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur