27 września 2004 roku poplamione atramentem palce strzyknęły, kiedy je splótł, a potem wyprostował.
- Tsss!
- No i masz - westchnął. - Nawet palców nie można spokojnie... Ksantypa pieprzona!
Jeszcze chwilę gimnastykował dłonie - stawy kompletnie mu zesztywniały od wielogodzinnego fiszkowania. Opuszki ścierpły, pośladki spłaszczyły się na typowy dla archiwisty placek, a oczy zaszły łzami zmęczenia. Kurz z „Geschichte der Breslau” J. Steina kazał mu odchrząknąć.
- Tsss!!!
Zerknął spode łba na uciszającą go bibliotekarkę i uśmiechnął się złośliwie. Odczekał chwilę i nagłym ruchem zamknął z hukiem leżące przed nim opasłe tomisko.
- Tsss!!! - nadleciało, ociekając pretensją.
Zgasił lampkę. Klosz miała szaro-odrapany, napis na żarówce porażał lakonicznością: OSRAM. Markerowe wyznanie na blacie było dłuższe: Kogo osrasz? Doc. Bodzia od Wstępu do Badań? Zrób to, kochana! II r. hist. arch.
- Dorwę was, gówniarze! - mruknął doc. Bodzio - Do końca poprawkowej zdążę!
Tasując fiszki, zręcznością palców dorównywał mistrzom szulerki. Mieszał, składał, segregował... Na koniec oplótł pliki gumkami, wraz z kołonotatnikiem oraz garścią piór, długopisów i ołówków wrzucił do reklamówki. Nie zapomniał o zakreślaczach.
Wstając, chciał szurnąć krzesłem głośno i zamiar powiódł się w pełni. Długo nie czekał:
- Tsss!
Ruszył do wyjścia. Po drodze nie darował sobie i łokciem dźgnął w ramię rudą magistrantkę zatopioną w notatkach. Dziewczyna rozpiszczała się donośnie, zagłuszając całą serię „tsss” wzbogaconą o „ja bardzo państwa proszę”. Kiedy doszedł do biurka, za którym królowała bibliotekarka zamaszyście huknął o nie tomiskiem „Geschichte...”. Kobieta wściekle zagryzła wargi, a nie podskoczyła jedynie dlatego, że mógłby ją portretować jedynie Rubens, a i to przy pomocy tabunu uczniów. Nim otworzyła usta, Bodzio rzucił jej niedbale:
- Do ...enia ...ani.
Szeleszcząc reklamówką, ruszył do wyjścia, starając się tupać maksymalnie głośno.
- Panie docccencie! - zabrzmiało jak „halt”, przetłumaczone na polski. - Proszszszę zachowywaććć się ciszej. To uniwersssytettt, a nie bazar!
Prychnął drwiąco - w wielkiej czytelni paliły się raptem trzy lampki, każda w swoim kącie.
- Przeszkadzam? Faktycznie - tłumy tutaj! - roześmiał się tubalnie.
Bibliotekarka wiele miała jeszcze do wycedzenia i sporo do wysyczenia, ale nie zamierzał jej słuchać. Drzwiami czytelni grzmotnął ciszej, niż zamierzał. Nie udało się. Prędko porzucił myśl o ponownym trzaśnięciu. - Bodziu, nie szarżuj, nie wypada! - zmitygował się w duchu, żałując, że nie jest już magistrem. Żalu tego nie odczuwał, odbierając w kwesturze pobory docenta w Zakładzie Historii Powszechnej Średniowiecza.
Jako małe dziecko interesował się głównie historią wojskowości i to tej współczesnej. Po całym mieszkaniu rozstawiał setki plastikowych żołnierzyków. Bitwa goniła bitwę, jęk zabijanych szedł o lepsze z „hurrra” wyrykiwanym na całe gardło. Czasem pomijał „h” w okrzyku, gdyż wczuwał się w sierżanta Czernousowa i Marusię.
Wpływ telewizji na Bodzia był ewidentny: jego wizja historii była czarno-biała i to nie ze względu na typ telewizora, lecz metodologię stosowaną przez scenarzystów. Nasi byli okay (a raczej - „charaszo”), szwaby wciąż zbierali w dupę. Kiedy rysował świecówkami, kule Naszych trafiały do celu, a niemieckie zawracały i dobijały faszystowską gadzinę w jej legowisku. Dopiero pan Mariuszek - znajomek mamusi, wytłumaczył dziecku, że nawet wrogie pociski nie mogą zawracać. Bodzio przeszedł więc na realizm batalistyczny i wraże kule po prostu omijały cel. Chłopiec zasmarowywał sterty bloków, a pan Mariuszek podziwiał dzieła chłopca, często sugerując wzbogacenie szczegółów, po czym częstował dzieciaka dropsem, zamykał się wraz z Mamusią w stołowym i prosił żeby im nie przeszkadzano.
Uśmiech jakim ją obdarował w założeniu miał być czarująco-dwuznaczny i pociągająco-enigmatyczny. Niestety, nic z tego nie wyszło - wzbierające tsunami pożądania wykrzywiło mu twarz w grymasie półzwierzęcego pożądania i wewnętrznej erekcji.
Fascynowała go. Może nie cała, ale pewien jej detal. Nigdy nie potrafił przejść mimo niego obojętnie - ani wzrokiem, ani mackami wyobraźni. Z trudem powstrzymywał palce.
- Proszę bardzo, panie docencie - wybąkała. Skarcona pełnym wyrzutu spojrzeniem poprawiła się, zażenowana: - Panie Bogusławie... Proszę!
- Ależ dziękuuuj... - wymruczał gardłowo.
Wysupłał kurtkę z drżących palców kobiety, lecz jej dłoni nadal nie wypuszczał ze swych naukowo-dydaktycznych szponów. Westchnął, nachylił się i ucałował rękę szatniarki na trzy tempa. Na raz - w drugi staw serdecznego palca, na dwa - w wierzch dłoni, na trzy w zaczątek przedramienia. Na tym poprzestał, choć żar oddechu jednoznacznie świadczył o tym, że z chęcią nie zatrzymałby się nawet na barku. Prostując się, przyssał się rozgorączkowanym wzrokiem do dekoltu szatniarki - wszystko, co pokryte patyną wieku przedstawiało dla niego wartość zwielokrotnioną.
Puścił wreszcie dłoń kobiety, lecz jej piersi nadal nie uwalniał ze stalowego uścisku spojrzenia. Gdyby nie pracowała w szatni, lecz w czytelni, to nie napisałby nawet magisterki, gdyż zamiast w źródła wpatrywałby się w nią, choć - obiektywnie rzecz biorąc - nie należała do piękności. Nogi miała jak sarmackie moździerze wiwatówki - krępe, przysadziste i pękate, tyłek przypominał barbakan. Włosy przywodziły na myśl starosłowiańskie strzygi, a o oczach nie dawało się niczego konkretnego powiedzieć - z okularów bez trudu dałoby się zmontować całkiem niezły mikroskop.
Studenci zwali nieszczęśnicę Car-puszką, lub Grubą Bertą, podobała się tylko i wyłącznie docentowi, ale jego seksualne gusta nie były powszechnie uważane za powszechne. Seks, gdyż historia. Historia, więc seks - takie miał credo. Kierując się nim wielbił szatniarkę, ponieważ jej piersi przypominały mu starobabilońskie zikkuraty. Ze względu na kształt, fakturę oraz przede wszystkim z uwagi na imponującą kubaturę. Takiemu biustowi oprzeć się nie potrafił. Nawet w największy letni skwar chadzał do czytelni z kurtką w ręku, by móc ją oddać do szatni i podelektować się widokiem, jaki - dosłownie - rozpościerał się przed nim, gdy podawała mu numerek. Była jesień, więc tym razem niewiele zobaczył.
- Do jutra, moja droga.
Wyszedł pozostawiając po sobie liczne kohorty feromonów.
Bodzio był dzieckiem słabowitym, co negatywnie odbijało się to na karierze zawodowej jego Mamusi. Jako pamiątka z zetemesowskiej wycieczki Mamusi do Pragi czeskiej, tatusia chłopczyk nie znał, był za to szczęśliwym posiadaczem Dziadzia, który mógł i zechciał przyjść w sukurs swej córce.
Imię nosił historyczne - Józef, zależnie od koniunktury dawał do zrozumienia, że chodzi o Stalina albo Piłsudskiego. Przed wojną uczył historii w wiejskich szkółkach na Polesiu. Jako fanatyczny piłsudczyk, po 1945 musiał zadowolić się posadą referenta w powiatowym magistracie, a jedynym kontaktem jaki miał z przeszłością, było pisanie grypsów do kumpli kiblujących za AK. Nauczać historii już nie mógł, zakazane przedwojenne podręczniki ukrył w piwnicy. W październiku’56 wydobył skarby spomiędzy słoików z ogórkami i z euforią w nich zatonął. Nie na długo - już w 1966 roku musiał przeprowadzić się na drugi koniec do Lubina i zaopiekować małym zdechlakiem, dzięki czemu Mamusia mogła awansować, a jej synek został historykiem, gdyż nic innego nie mogło mieć miejsca.
Obcując z Dziadziem bardziej Bodzio nasiąkał wiedzą historyczną, niż jego własne pieluchy moczem. Literek nauczył się dukając „Mity greckie” Markowskiej, w wieku sześciu lat na głos przeczytał Dziadziowi „Odyseję” i „Iliadę”.
Nawet na wykopane w piaskownicy kapsle nie patrzył chłopczyk ahistorycznie - zanosił je Dziadziowi czytającemu na ławce „Drugi rozbiór Polski” Roberta H. Lorda. Przy pomocy pędzelka oczyszczali znalezisko, datowali je i klasyfikowali według browarnianej proweniencji.
Zawsze, kiedy w mieszkaniu pojawiał się pająk krzyżak, Bodzio z Dziadziem decydowali, z której jest komturii. Te najpaskudniejsze przypisywali Komturowi Toruńskiemu, gdyż stamtąd właśnie pochodził pewien endek, podejrzewany o sprowadzenie Babuni na manowce w wigilię Zamachu Piłsudskiego, kiedy to Dziadzio był politycznie bardzo w domu nieobecny.
Nawet w ubikacji czuć było przede wszystkim historią - każda kupka przyszłego docenta owocowała lekturą kolejnych stron „Wojny Galijskiej” Cezara, czy „Dysku olimpijskiego” Parandowskiego. Przed snem zamiast bajeczek, wysłuchiwał „Żywotów sławnych mężów” Plutarcha” na zmianę z „Wojną peloponeską” Tukidydesa. Wysyłając malca do łóżka Dziadzio pytał: Quo vadis, puer? Bodzio odpowiadał dziecięcą vulgatą: Salve, magistel! Dolmituli te salutant! Mamusię nieco frustrowało, że jej synek na papu mówi quipu, ale nie protestowała - wybrała karierę.
Jak każdy mediewista docent usychał z żalu, że nie urodził się za Piastów, czy przynajmniej Jagiellonów. Co również charakterystyczne - nie dopuszczał do siebie myśli, że mógłby być nie opatem przepisującym mądre księgi lub oświeconym księciem, a kimś z ówczesnego marginesu. Nigdy nie widział się w roli palonego przez krzyżowców Żyda, wypruwającego z żył dziesięcinę kmiecia, czy zachlanego knechta-dezertera. Bodzio czuł się rycerzem i właśnie dlatego tłok w autobusie tak bardzo go pociągał. W zdezelowanym ikarusie mógł się czuć jak pod Grunwaldem. Żałował tylko, że to linia 142, a nie 1410. Poza tym wszystko było jak należy: posapywania walczących o skrawek miejsca, jęki podduszanych, wrzaski tych, którym stawiano na głowach teczki, siatki i reklamówki, nawet zgrzyt resorów przypominał szczęk oręża. Brakowało tylko „Bogurodzicy” i „Christ ist erstanden....”, ale na to walczącym już nie wystarczało tchu.
Osłaniając się „Kwartalnikiem Historycznym” niczym tarczą z herbem, docent obserwował zmagające się rojowisko. W grubym babsku o monstrualnej dupie w mig dostrzegł bojowego rumaka Wielkiego Szpitalnika. Wiercąca się po lewej zakonnica w fotochromach - wypisz-wymaluj posturą i ubiorem przypominała malborskiego piechura. Po prawej ręce docenta, tkwiła grupa ogolonych na zero młodzieńców. Charakterystycznym wyrazem twarzy przywodzili na myśl pień, w który wyrżnięto jeden z pułków smoleńskich.
Doc. Bodzia znajdował się w okrążeniu - od przodu atakowała go blondyna z parasolką- morgensternem, od tyłu strzykała mu w kark śliną żyrafowata nastolatka, chichocząca do komórki. Nazwał ją w myślach genueńskim najemnym kusznikiem. Była to ciężka obelga, gdyż najmitów nienawidził, co w przypadku pracownika budżetówki mogło nieco dziwić.
Autobusem zarzuciło i tłum walczących przetasował się. Nagle przed docentem pojawiła się blada twarz wychudzonego trzydziestolatka we włóczkowej czapce z kretyńskim pomponikiem. Stał tak blisko, że prawie stykali się nosami. Mężczyzna cuchnął alkoholem. Kumysem? Wbijał w Bodzia wzrok, a oczy miał przeraźliwie wytrzeszczone i nieruchome. Do kogoś był podobny, ale docent nie wiedział do kogo - będąc ambitnym naukowcem, czuł się przez to nader nieswojo. Zupełnie tak, jak zakuty w pancerz płytowy rycerz, któremu zachciało się sikać tuż przed komendą „Bij, kto w Boga wierzy!”
Autobus zatrzymał się gwałtownie. Bodzio utrzymał równowagę, ale wytrzeszczonemu już się to nie udało - odsunął się bezwładnie, odruchowo rozpostarł ręce, jeszcze bardziej wybałuszył organy wzroku i dopiero wtedy docenta olśniło: - No! Przecież to Wielki Książę Witold! Od razu powinienem poznać! Po oczach!
W domu Bodzia wszystko miało konotacje historyczne. Kiedy pierwszy raz szedł do szkoły dzień 1 września 1967 roku papuga Marengo wyskrzeczała bon mot Cambronne’a, kocica Hatszepsut raczyła otworzyć oko, chomik Quetzalcoatl dumnie nadął policzki, a jamnik Admirał Nachimow - noblesse oblige - zsikał się z wrażenia na wersalkę.
Do szkoły Mamusia zawiozła synka samochodem. Trudno orzec, czy zdecydowałaby się na taki krok, wiedząc, że Dziadzio z wnuczkiem nazywają zdezelowanego moskwicza „Tirpitzem”. Była w tym pełna ironii logika - hitlerowski pancernik przez całą wojnę raptem ze trzy razy wypłynął z norweskiego fiordu, gdzie w końcu zatopił go RAF. Z moskwiczem było podobnie: na co dzień monotonnie wtapiał się w asfalt pod blokiem, a w podróż wyruszał tylko trzy razy w roku: na pasterkę, w Zaduszki i imieniny Dziadzia Józefa, który je celebrował zawsze w ruinach kościółka niedaleko rynku.
Zaciągając się łapczywie, szedł w kierunku domu, otrząsając się z grunwaldzkich marzeń. Latarnie nie paliły się, było ciemno jak w Lesie Teutoburskim w noc przed rozbiciem Warrusa przez Cherusków.
Blok docenta osiadał nieopodal. Dla laika był odrapanym szesnastopiętrowcem, historyk Bodzio widział w nim okazały donżon, czyli - jak tłumaczył sąsiadom - „no, taką basztę”.
Wszedł do bramy i ruszył po schodach na 13 piętro. Jako mediewista z krwi i kości - nigdy nie korzystał z windy.
Zanim Bodzio uzyskał obecny stopień naukowy musiał przebrnąć przez peerelowską edukację i nabyć oficjalną wiedzę historyczną. Białe plamy wywabiał mu Dziadzo - kryli się wtedy w piwnicy albo odsikiwali Admirała Nachimowa.
Maturę docent zdał broniąc pracy pt.:„Odbicie zróżnicowania klasowego społeczeństw antycznych w pragmatyce logistycznej armii doby Wojen Punickich”. Abiturient Bodzio długo mówił o ciężkiej doli starożytnych mas ludowych, które w owych czasach stanowiły mięso armatnie, ściślej - katapultowe. Zamknął tym usta komisji, żadne pytania nie padły i po kwadransie miał maturę w kieszeni. - Oszukaliśmy komuchów! - uradowany Dziadzio chwycił się za serce. Na pogrzeb rodzina udała się „Tirpitzem”, który z racji niesprawności hamulca ręcznego stoczył się do pobliskiej glinianki i tam już pozostał, być może na wieki.
Po maturze czas przyszedł na studia w niedalekim Wrocławiu, gdzie udało się Bodziowi na trzy upojne lata zapomnieć o historii - analizował ceny piwa we wszystkich istniejących knajpach, a szczegółowe kalendarium jego seksualnych podbojów osiągnęło objętość encyklopedii Orgelbranda z 1859r.
Wszedł do mieszkania, zawiesił kurtkę na wieszaku. Rzucił okiem na portret nad szafką z butami - Kościuszko jak zwykle zadzierał nosa. Miała tu wisieć Emilia Plater, ale gdy Bodzio zamówił ją u kolegi od kieliszka, niejakiego Eugeniusza, ten tylko przeżegnał się ukradkiem, trwożnie rozejrzał, czy nikt nie podsłuchuje i wymamrotał: - Nie! Bodziu, nie! Prokurator za mną chodzi. Ja dla ciebie wszystko, ale kobietę? Mnie nie wolno... A to jeszcze dziewica... I do tego oficer... Stanęło na Kościuszce.
- No?! - rzucił się w wir życia rodzinnego.
Odpowiedział mu klekot japonek o wypaczony parkiet i w przedpokoju pojawiła się docentowa. Była zupełnie naga, podbiegła do męża i zaplotła mu dłonie na karku. Obrzucił ją badawczym spojrzeniem i rzekł:
- Kurtka. Guzik się oberwał. Przyszyjesz, Tereniu?
Katapultowy doktor prowadzący konserwatorium z archiwistyki był postacią legendarną. Młodych adeptów historii z ostatnich ławek perfekcyjnie usypiał, a tych z pierwszych rzędów nieodmiennie trzymał w napięciu. Kiedy się bowiem namyślał, zwykł w skupieniu penetrować palcem nos (tylko dziurkę prawą, gdyż dyktaturę PZPR kontestował). W takich chwilach w pierwszych ławkach ogłaszano alarm, w dalszych budzono się wzajemnie i cała grupa upodabniała się do falangi pedzetairoi tuż przed Cheroneą.
Katapultowy eksplorował nos z precyzją prof. Michałowskiego w Faras, wydłubalisko oceniał okiem fachowca, po czym wracał do wykładu. Mówił, a jego palce z maestrią skarabeuszy lepiły kuleczkę, którą następnie, niczym z katapulty, wypstrykiwały w słuchaczy.
Utarło się w instytucie, że pierwszorocznych nie wtajemniczano w archelologiczno-bombardierskie skłonności doktora. Siłą rzeczy - na pierwszym semestrze trup ścielił się gęsto. Na drugim straty malały, by na dwóch następnych zaniknąć - zajęć z archiwistyki zwanej katapultystyką, było na tyle dużo, że trening czynił mistrza. Spośród trzecioroczniaków łupem Katapultowego Doktora padali już tylko najbardziej pijani studenci, a od roku czwartego wszyscy czuli się bezpiecznie - archiwistyki - nie było w programie.
Gdzieś w połowie piątego semestru Bodzio spóźnił się i posadzono go w pierwszej ławce. Jako osoba skacowana nie zdążył z unikiem i oberwał między oczy - był to przełomowy moment w jego naukowej karierze - doznał olśnienia! Choć miał makabryczne zaległości w nauce, to uwierzył, że zostanie zawodowym historykiem, gdyż casus nosoarcheologa zdecydowanie negował związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy wiedzą, naukowymi osiągnięciami, a karierą na uczelni. Wraz z doktorską kulką z nosa do Bodzia dotarło, że przecież Katapultowy jest doktorem od niepamiętnych czasów, a o tym, że wypadałoby się habilitować zapomniał tak on sam, jak i dwa pokolenia jego przełożonych. By trwać na naukowo-dydaktycznym posterunku wystarczały, jak widać, chęci oraz ociupinka publikacji: raz na kilka lat dwustronicowy przyczynek bez znaczenia, mdła recenzyjka, czy wykastrowana polemiczka.
Skacowany Bodzio zrozumiał, że najważniejsze jest, by dobrze się usadowić w feudalnej strukturze uczelni. Mając w pamięci wspólną z Dziadziem lekturę Machiavellego, zapisał się do PZPR i Koła Naukowego Historyków. W pierwszej strukturze należał do „lobby proreformatorskiego”, w drugiej mobilizował studentów do zbierania materiałów na doktoraty i habilitacje swoich protektorów. Adiunktowi podejrzewanemu o związki z KPN na wszelki wypadek stawiał czasem piwo, albo i nawet dwa. Nic przeto dziwnego, że magisterkę zrobił Bodzio z marszu, doktorat okazał się bagatelką, a docentura przykłusowała sama.
Mówiono na docenta - „marcowy”, choć w 1968 roku był zbyt mały na moczaryzm - kopał wówczas piłkę na lubińskich trawnikach, a jedyny Żyd jakiego znał, chodził do IIc. Inna sprawa, że popychał bramkarza-Bodzia ku antysemityzmowi, ponieważ z typową dla swej nacji przewrotnością strzelał mu nożycami bramki jak na zamówienie. „Marcowość” docenta była natury apolitycznej - rzucał się na co ładniejsze studentki jak kot w marcu.
- A co mi tam guzik, Bodziuniu? Czy wiesz, że 746 lat temu chan Hulagu zdobył Bagdad?
- Nie licz na nic.
- No, jak to?! Przecież on stłukł Arabów. To prawie tak, jakbyśmy my sami wygrali!
- Oszalałaś? A cóż to za ahistoryczne banialuki?! - zdziwił się surowym tonem pracownika uniwersytetu i dorzucił, człapiąc do kuchni - Oj, buzują ci te hormony, Tereniu. Oj, buzują!
- Ależ Bodziuniiu, kochanie... - docentowa podążyła za mężem ukrywając nagi biust w ramionach. - On ich... Ten Hulagu... A teraz tam nasi chłopcy stabilizują...
- Teresa przestań! - żachnął się docent - W tej chwili! Jeśli mnie najdzie ochota na bzdury - włączę telewizor. Zresztą, chyba ci się kartki posklejały - Bagdad padł 10 lutego, szanowna fanko Hulagu-chana. Skoro tak bardzo chcesz się kochać, to znajdź inną rocznicę.
- Ja-a-ką? - zaszlochała docentowa.
- A choćby pięćset osiemdziesiątą drugą wypłynięcia Magellana z Sanlucar.
- To ważna rocznica?
- Oczywiście.
- Super! Ale czy Magellan jest Nasz?!
- W rzeczy samej - odkąd wstąpiliśmy do UE.
- To ja lecę po pigułkę!
- Nie fatyguj się. Ta rocznica była tydzień temu. Przegapiłaś.
Historykiem Bodzio nie tyle bywał, co był nim o każdej porze dnia i nocy. Również w sferze seksu. Kiedy został adiunktem doszedł do wniosku, że nie wypada mu orgazmować po akademikach, no a jeśli jednak, to w ramach pracy dydaktycznej. I tak już poszło - zagrożone egzaminami partnerki oddawały się docentowi historycznie, najczęściej - rocznicowo. Dokładnie w 750 lat po bitwie pod Legnicą przespał się ze studentką z tego właśnie miasta. Kolejna egzaminowana zdziwiła się nieco, dlaczego docent upiera się przy pozycji „na jeźdźca” w ciasnym korytarzyku na ostatnim piętrze Instytutu Historii, ale pod groźbą oblania przedterminu przypomniała sobie, iż to przecież 196 rocznica somosierrskiej szarży.
Obie czynności napawały go jednakim obrzydzeniem: kąsanie kromek z pasztetem i sprawdzanie kolokwiów zaoczniaków. - Za to drugie przynajmniej mi płacą, choć tak źle, że tylko pasztet i to jeszcze mazowiecki, cholera - pomyślał siedząc za kuchennym stołem.
- Nic nie ma, Bodziuniu! - dobiegł go płaczliwy głos żony, która na podłodze stołowego pokoju wertowała opasłe tomiska.
- Nie poddawaj się - zaapelował do jej ambicji docent - Sugeruję zerknąć do Historii Powszechnej Wieków Średnich, wydanie PWN. Stoi nad telewizorem.
Docent wrócił do pracy, a docentowa zalała się łzami - Manteuffel miał czterysta pięćdziesiąt cztery strony.
Będąc magistrem na widok kobiecego ciała miewał standardowe asocjacje, kiedy jednak został docentem, nauki historyczne położyły się cieniem wieków na tej sferze jego prywatności. Wszystko kojarzyło mu się historycznie i damskie biusty nie stanowiły wyjątku. Małe i płaskie kojarzyły mu się z równinami Dzikich Pól, te duże zaś przypominały o Wielkiej Armii Bonapartego w 1812. Dotykając piersi sterczących wspominał cesarskie wieże oblężnicze pod Głogowem w roku 1109, a kiedy krytycznym okiem i pełnymi dezaprobaty dłońmi miał do czynienia ze zwisającymi - jednoznacznie kojarzył je z reakcją króla Prus na wieść o Jenie i Auerstadt.
Nie inaczej było z innymi kobiecymi detalami - nawet wzgórek Wenery zamiast myślami o seksie napełniał go wspomnieniem Jagiełły, dowodzącego swymi chorągwiami z niewielkiego wzniesienia. Pozycji, w których musiał patrzeć na nago-wypięte pośladki studentek Bodzio nie lubił - przypominały o rejteradzie hetmana Jabłonowskiego spod Kliszowa w roku 1703. Uwielbiał natomiast, gdy egzaminowane oplatały go udami - wspominał wówczas mistrzowski manewr Hannibala pod Kannami w 216r. p.n.e.
Mozolnie żuł kęsy kanapek i wypociny manipułu studentów, któremu dziekan-mięczak przedłużył sesję. Chcąc uniknąć zapaskudzenia wakacji randkami z nieukami, Bodzio zarządził kolokwia zaliczeniowe. Oceniał je, jak zawsze, surowo i niebanalnie - według własnej, oryginalnej skali. Najczęściej stawiał bezwzględne skandal! (dwója). Autor pracy, którą docent wycenił na dzwoni, ale kościół w budowie (trójka) - mógł spokojnie się upić z radości - tak było to rzadkie. Jedyną osobą mogącą liczyć na w miarę (czwórka) była brunetka z Milicza, którą na wykładach obmacywał oczyma, a nie zamierzał poprzestać na używaniu tych jedynie organów. Ani jednej pracy nie ocenił na nieźle (piątka). Oceny najwyższej - może być (szóstka) nie postawił od lat pięciu - żadnej z egzaminowanych nie stać było na wykrzykiwanie łacińskich sentencji podczas orgazmu.
- Vive l’Empereur! - dobiegło ze stołowego.
Sekundę potem spostrzegł żonę stojącą w progu. Policzki jej płonęły, łzy już obeschły, a wzrok miała triumfujący.
- No?
Parsknęła tylko jak kocica i niedwuznacznie oblizała wargi.
- O! - zdziwił się.
Docentowa roześmiała się basem i energicznie zamknęła Manteuffla - mało przy tym nie przytrzasnęła sobie lewej piersi. Parsknęła jeszcze raz i pobiegła do sypialni.
Dzieci nie mieli - los księcia Władysława Hermana był docentowi dobrze znany, więc wielką wagę przykładał do antykoncepcji. Docentostwo uprawiali seks nie dla prokreacji, czy fizycznej rozkoszy, lecz na wspomnienie dziejów minionych - każdy stosunek płciowy odbywając ku czci.
Zaraz po ślubie Bodzio uwielbiał świętować wiele razy na dobę i co rusz wymyślał preteksty. Nie było zatem niczym dziwnym, że w nocy z 18 na 19 kwietnia 1989 kochali się z żoną 11 razy dla uczczenia wymarszu poszczególnych kompanii 1 batalionu 8 pp Księstwa Warszawskiego pod Raszyn w 1809.
Dziesięć lat później nie udało się docenta namówić na nic podobnego - małżeńska rutyna, zmęczenie materiału oraz reumatyzm zrobiły swoje. O żadnych 11 kompaniach nie mogło być mowy - Bodzio odmówił uczczenia raszyńskiej potrzeby, twierdząc, że bitwa była nierozegrana.
Oziębłość seksualna docenta sięgnęła zenitu po czterdziestce, a w okolicach sesji egzaminacyjnych wręcz doprowadzała docentową do rozpaczy. Bodzio całkowicie oddał inicjatywę orgazmodawczą - często dosłownie - w ręce małżonki. Biedaczka zmuszona była też pogłębić swą wiedzę historyczną, gdyż jeśli sama nie odnalazła jakiejś rocznicy - nie było mowy o seksie. Nieszczęsna Teresa godzinami ślęczała selekcjonując daty, gdyż jeśli np. starcia nie wygrali Nasi, albo nie miało ono decydującego znaczenia dla przebiegu wojny, czy kampanii - docent odmawiał współżycia, nawet jeśli miał to być zaledwie petting. Ustąpił żonie w jednym - rocznice nie musiały być okrągłe.
Bez żalu odłożył kolokwia, z jeszcze większą ochotą zrezygnował z kanapek z pasztetem. Wstał i na palcach podążył do sypialni. Ostrożnie wysunął głowę zza framugi i ujrzał żonę wirującą wokół wersalki. Rozścielała prześcieradło, pospiesznie układała poduszki i nuciła pod nosem empirowego marsza. - No, no - pomyślał doc. Bodzio - Znalazła! Zuch-dziewucha! Zna się na historii - należy jej się wielokrotny, jak Chrobremu korona!
Zdjął koszulę, zrobił krok i rozpiął spodnie, lecz nie zdążył ich ściągnąć. Przyskoczyła do niego i nagłym, niespodziewanie silnym ruchem obaliła go na wersalkę.
- Płowce! - wycharczała. - Tysiąc trzysta trzydzieści pierwszy!
- Co? Myślałem raczej o pokoju w...
Zaskoczyła go i Płowcami, i tym, że spodnie ściągnęła z niego tak błyskawicznie, że niemiecki atak na Beneluks w 1940 zdawał się być przy tym wiecznością. Nie minęła sekunda, a Teresa jednym ruchem zdarła z męża wymiętoszone bokserki
- Patrz, Tereniu, zapomniałem - wymamrotał zawstydzony, kiedy pozbawiała go skarpetek.
Kiedy był już nagi, rzuciła się na niego z zajadłością Koniecpolskiego atakującego czambuły Kantemira w 1621. Wokół zgaszonej sufitowej lampy, jak w 1940 nad Londynem, rozpoczęły kontredans dorniery feromonów docentowej. Całowała i pieściła męża tak namiętnie, że po chwili i jego spitrife’y wystartowały do walki.
Jęknął i zrzucił ją z siebie - upadła na plecy, rozchyliła uda i rozrzuciła ręce. Chwilę patrzył na nią łapczywie. Jej ciało było tak ciemnej karnacji, że gdyby tylko miała dwie głowy, to na tle białej pościeli mogłaby z powodzeniem udawać orła Romanowów. Docent uklęknął, zarzucił sobie nogi docentowej na ramiona.
- Płowceee!!! - ryknął ile tchu w płucach i wtargnął w nią niczym huf ciężkozbrojnej jazdy.
- Pło-owce!!! - odpowiedziała mu zmienionym głosem.
- Król Władysław Łokietek!!! - wykrzyknął, chwytając ją za łokcie i przyciągając do siebie.
Przywarła do niego tak ściśle, jak wojłokowy kaftan do ordyńca, a docent uparcie ponawiał uderzenia jak Lassalle na czele szaserów pod Wagram.
- Kró-le-wicz - dyszał ciężko - Ka-zi-mierz!
- Och! Ja-aki wie-elki... - mimo niewygodnej pozycji wyszeptała wzruszona.
- Płow-ce... Płow-ce... Płow-ce - sapał rytmicznie, wiedząc że za kilka chwil usłyszy jej jęk, który nieodmiennie kojarzył mu się z finalnym rzężeniem czworoboku napoleońskich wiarusów pod Waterloo.
- Pło-o-o-o-wce!!! - czując, że już prawie-prawie, wyrzęził przez zaciśnięte zęby.
- Teraz, teraz, teraz, teraz!!! - czując to samo, piszczała nienaturalnie wysokim głosem docentowa Teresa - Za-abić! Wiel-kiego! Mistrza-a-a!
W jednej chwili doc. Bodzio ustał we frykcyjnych usiłowaniach. Znieruchomiał. Pot zrosił mu czoło.
- No! Teraz! Co jest?! Rzuć, kochany, odwody do walki! - domagała się docentowa.
- Jakiego Wielkiego Mistrza, do jasnej cholery?! - wycedził.
- No... - zdetonowana docentowa uściśliła niepewnym głosem - No, von Braunschweiga... N-nie jestem p-pewna imienia - ch-chyba Luther mu było.
- Zgadza się, Tereso, tak się nazywał, ale niczego to nie zmienia - Luthera von Braunschweiga wcale tam nie było! - głos docenta był chłodny i ostry jak damasceńska stal. - Chciałaś mnie oszukać! Wykorzystać!
- Jak to? - w oczach docentowej pojawiły się łzy - Przecież rocznica... Wygraliśmy...
- Na fujarce! - zdenerwował się doc. Bodzio - Mało brakło, cholera, a dałbym się oszukać!
- Nie wygra-aliśmy?! - docentowa rozszlochała się.
- Rano - tak. Zwyciężyliśmy i nawet Marszałek von Althenburg dostał się do niewoli. Po południu nadciągnęły siły główne Zakonu i dostaliśmy bańki. Nie mam najmniejszej ochoty świętować czegoś takiego.
Nie mógł przejść do porządku nad lukami w wiedzy historycznej małżonki. Wstał i ubrał szlafrok.
- I co teraz, Bodziuniu? - zaszlochała.
- Nic. Ty sobie poczytaj Manteuffla, a ja idę do wanny.
Nie czekając na odpowiedź poszedł do kuchni po kolokwia. Zdawał sobie sprawę, że niewiele brakło, by skompromitował się jako mediewista i tak był tym zdenerwowany, że nie mógł znaleźć czerwonego cienkopisu. Targany gniewem porwał z kredensu cepeliowską imitację gęsiego pióra z długopisowym wkładem w środku i poczłapał do łazienki. Wszedł do wanny, kolokwia położył na pulpicie za starej stolnicy, odkręcił wodę. Głowę „na Marata” owinął ręcznikiem, by nie zamoczyć włosów.
Docentowa bezwładnie leżała na wersalce, kiedy z łazienki dobiegł ją głos męża:
- Tereniu? A nie dałabyś mi czegoś do jedzenia?
Nie odezwała się.
- Tereniu? No co z tobą? Rusz się! - ponaglił.
- Jużżż... - wycedziła z niespodziewaną dla samej siebie nienawiścią.
Wstała, na sztywnych nogach poszła do kuchni. Wyjęła z szafki talerzyk z wczorajszym ciastem i zaniosła do łazienki, będącej teraz mężowskim gabinetem.
Pracował - pseudogęsie pióro śmigało po kartkach ze studenckimi bazgrołami.
- No, nareszcie. Postaw na stolnicy - mruknął nie podnosząc wzroku.
Postawiła. Rzucił okiem na talerz.
- Nie da się tego pokroić, co? - rzucił nadal pogrążony w pracy.
- Czym? - wychrypiała.
- Nożem. Tu jest - wzrokiem wskazał jej leżący na pliku kolokwiów nóż do papieru, imitujący brabancki kord z czasów Wilhelma Orańskiego.
Dłonie jej drżały, kiedy kroiła ciasto na kawałki.
- Proszę... - wyszeptała, nie ruszając się z miejsca.
- ...ęki bardzo - nie patrząc na nią podziękował.
Wpakował sobie do ust kawałek ciasta.
- Jag na dziebie, do nawed niezłe, gochanie. Dzo do za dziazdo? - wybełkotał.
- Szarlotka - uściśliła nieswoim głosem.
- Agcha, no dobła, goniedz gadania - przełknął. - Mam pracę, idź już. Tylko nóż odłóż, bo się poranisz jak ci pod tymi, wiesz... Pod Płowcami!
Roześmiał się.
W poprzek wanny leżała stolnica, a na niej stał talerzyk z kawałkami szarlotki. W krwistej wodzie pływały zapisane kartki. Niektóre lepiły się do nagich zwłok mężczyzny. Z ust wystawał mu kęs ciasta, głowę spowijał turban z ręcznika, martwa ręka zwisała przez brzeg wanny, a palce kurczowo ściskały cepeliowskie gęsie pióro. Zakrwawiony nóż do papieru w kształcie korda przyszpilał mydło do mydelniczki.
Obok wanny stał policjant i nie rozumiał. Podkomisarz Walczak z KD Wrocław-Fabryczna nie mógł pojąć, dlaczego żona denata, chociaż ochoczo przyznała się do zbrodni, to upiera się przy fałszywych personaliach, podając się za Charlottę Corday urodzoną w 1331 roku w miejscowości Płowce, powiat Radziejów.
Wrocław, 2005-02-13 |